
Pierwsza ekranizacja głośnej powieści Stephena Kinga w reżyserii Toba Hoopera, nakręcona dla telewizji. W 2004 roku także dla telewizji nakręcono remake tego filmu pod tym samym tytułem, w formie miniserialu. Nowa wersja bardziej przypadła mi do gustu. Nie wiem, ale jakoś atmosfera lepiej mi leżała, no i akcję poprowadzono w o wiele bardziej interesujący sposób. Ale to wcale nie oznacza, że oryginał jest kiepski. Wręcz przeciwnie - on także ma w sobie pewne walory, które czynią go przyzwoitą produkcją grozy. Jeśli porównywać go do książkowego pierwowzoru to całkiem wiernie go odzwierciedla - jest parę zmian fabularnych, ale na pewno nie szkodzą one tak filmowi, jak i powieści.
Nastrój filmu znakomicie oddaje klimat filmów schyłku lat 70-tych. Zresztą nic dziwnego, że jest on najmocniejszą stroną tej pozycji - wystarczy chociażby spojrzeć na nazwisko reżysera, który w swoich czasach był niekwestionowanym mistrzem tego gatunku. Muzyka, za którą odpowiedzialny był Harry Sukman także zrobiła swoje dokładając następną cegiełkę do mrocznej atmosfery filmu. Jednakże na minus trzeba zaliczyć rozwiązania napięcia. Najpierw widzieliśmy wampira, powoli podchodzącego do swojej ofiary (pełne napięcia klimatyczne sceny), a gdy już miał zatopić swoje kły w jej karku następowało zaciemnienie i przeskok akcji. Rozumiem, że taki zabieg pozostawiał spore pole do popisu dla wyobraźni widza, ale jakoś mnie to nie przekonało - może straszyło kiedyś, kiedy to widownia bała się bardziej tego, czego nie było widać, ale w tych czasach niestety nie zdaje to egzaminu.
Wygląd wampirów całkowicie mnie przekonał. Za ich charakteryzację należą się wielkie brawa. Twórcom udało się oddać postacie krwiopijców w nader przekonujący sposób, nie popadając przy okazji w kiczowatość - które to zjawisko było dosyć częste w czasach, kiedy kręcono ten film. Myślę, że obraz wampirów ukazany w tej produkcji niejednego widza prześladował we snach za czasów jego młodości:) Jednakże te słowa nie tyczą się głównego krwiopijcy Barlowa - tutaj mamy przykład pierwszorzędnego kiczu i niejakiej przesady w wyglądzie tego osobnika. Nie wiem, jak inni, ale gdy ja na niego patrzyłam to zwyczajnie chciało mi się śmiać. Twórcy trochę przedobrzyli chcąc przestarszyć widza jego "demonicznym" wyglądem, ponieważ przez ten zabieg uzyskali efekt wręcz odwrotny do zamierzonego.
"Miasteczko Salem" posiada kilka zapadających w pamięć scen, a ja kojarzę go głównie z Ralphim i Danny'm Glickami. Najpierw jest scena, kiedy Ralphie pojawia się za oknem pokoju brata, spowity we mgle, przerażająco ucharakteryzowany. I wciąż skrobie i skrobie w szybę... brrr, to naprawdę może przestraszyć niejednego widza. I potem powtórka z oknem w scenie z Danny'm i Markiem. Myślę, że właśnie owe momenty rozgrywające się za szybą są kwintesencją tego filmu, niejakim znakiem rozpoznawczym tej produkcji.
Moim zdaniem ten obraz jest niezaprzeczalną pozycją obowiązkową dla każdego fana gatunku. I choć trwa bite trzy godziny to myślę, że nikt nie powinien być znudzony podczas seansu. Oczywiście, mamy tutaj sporo wlokących się niemiłosiernie ujęć, ale w moim odczuciu liczne smaczki oferowane widzowi w trakcie pojawiania się wampirów całkowicie rekompensują widzowi te okresy nudy. Ten film po prostu trzeba zobaczyć, podobnie jak remake.