Właściciel firmy zajmującej się oczyszczaniem terenów z azbestu, Gordon
Fleming, po usilnych staraniach dostaje zlecenie na wielki budynek, w którym
niegdyś mieścił się zakład psychiatryczny. On i jego pracownicy mają tylko
tydzień na oczyszczenie wszystkich pomieszczeń, które oprócz graffiti, kurzu i
zaniedbania kryją w sobie mroczne tajemnice przeszłych lat.
W 2014 roku na ekrany kin ma wejść oczekiwany przeze mnie thriller z Kate
Beckinsale w roli głównej pt. „Eliza Graves”, którego reżyserem będzie Brad
Anderson – mężczyzna, co do którego uzdolnień artystycznych miałam spore
wątpliwości przez wzgląd na jego maksymalnie irytujące „Zniknięcie na 7. ulicy”.
Aż do wczoraj, kiedy to wreszcie zdecydowałam się sięgnąć po jedną z jego
bardziej znanych produkcji, podobnie jak planowana „Eliza Graves” traktującą o
szpitalu psychiatrycznym, a po tym co zobaczyłam jestem już całkowicie spokojna
o jego przyszłoroczny film.
„Dziewiąta sesja” to thriller psychologiczny obszernie odpowiadający na
często kierowane pod moim adresem pytania odnośnie zasadności tak wielkiego
zamiłowania, które niezmiennie żywię do niskobudżetówek (wszystko jedno czy są
to thrillery, czy horrory), pozbawionych wszelkiego efekciarstwa, ale kładących
szczególny nacisk na umiejętne opowiadanie jakiejś intrygującej historii. Początkowo
film Andersona nie zapowiada niczego nadzwyczajnego – ot, mamy grupkę mężczyzn
zajmujących się usuwaniem azbestu z budynków, którzy dostają zlecenie na duży
szpital psychiatryczny, na którego terenie (nie licząc retrospekcji) twórcy
zamkną całą akcję filmu. Realizacja uczulonych na wszelką amatorszczyznę
odbiorców może odrobinę zniechęcić do dalszego seansu, co mam nadzieję nie
nastąpi, ponieważ z czasem chaotyczna praca kamery stanie się całkowicie
nieistotna, a w kilku pełnych napięcia scenach nawet przyczyni się do
spotęgowania atmosfery, wespół z moim zdaniem największym atutem niniejszej
produkcji – miejscem akcji, za które posłużył prawdziwy szpital psychiatryczny
Danvers State Hospital w Danvers w stanie Massachusetts. Sama sceneria robi tak
porażające wrażenie, że twórcy właściwie nie musieli zbytnio się wysilać, aby
nakreślić odpowiednio mroczny klimat – wystarczy spojrzeć na te imponujące
czerwone mury z wieżyczkami oraz przygnębiające zagracone wnętrza, pełne
odpadów, graffiti i akt byłych pacjentów, piętrzących się w szafkach w
archiwach, aby właściwie nastroić się do panującego w trzewiach zabytkowego szpitala
klimatu nieuchwytnej grozy, niezdefiniowanego zagrożenia czyhającego na naszych
protagonistów, którzy tworzą całkiem interesującą gromadkę. Patrząc na nich
podczas pierwszych scen filmu odnosi się wrażenie, że stanowią zwartą,
zaprzyjaźnioną grupę, gotową na wiele poświęceń w imię ratowania podupadającej
firmy. Ale to tylko pozory. Jako, że pierwsza połowa seansu skupia się głównie
na relacjach międzyludzkich twórcy postanowili je nieco skomplikować, nadać im
odrobiny smaczku, wprowadzając drobne, acz konsekwentnie pęczniejące
nieporozumienia między nimi. W samym centrum tkwi zdezorientowany swoją
rodzinną sytuacją Gordon, którego kompetencje kwestionuje ambitny, sprawiający
wrażenie dwulicowego Phil, który z kolei pragnie pozbyć się z ekipy, złodzieja
jego dziewczyny, Hanka. Niemymi obserwatorami tych utarczek są młody bratanek
Gordona, Jeff i niedoszły prawnik Mike, który w chwilach największego napięcia
wycofuje się do mrocznych korytarzy szpitala w celu przejrzenia mrożących krew
w żyłach dokumentacji byłej pacjentki, borykającej się z osobowością wieloraką.
Aktorsko niestety „Dziewiąta sesja” nie może pochwalić się choćby minimalną dozą
profesjonalizmu, bowiem każdy członek obsady (łącznie z gwiazdą serialu „CSI:
Miami” Davidem Caruso i doświadczonym w zawodzie Peterem Mullanem) miał poważne
problemy z wyzbyciem się niepotrzebnej egzaltacji w scenach wymagających
uzewnętrznienia silniejszych emocji. Ale tylko ta drobna sztuczność w kreacjach
bohaterów chwilami szkodzi relacjom międzyludzkim tak istotnym w pierwszej
połowie projekcji, ponieważ nieznajomości natury ludzkiej twórcom zarzucić na
pewno nie można.
Z chwilą nocnego przekroczenia progu szpitala psychiatrycznego przez pragnącego
się wzbogacić Hanka akcja nabiera tempa. Jego wędrówka po ciemnych, zagraconych
korytarzach pełnych mylących cieni i niezidentyfikowana postać, która nagle
zaczyna podążać jego śladem posiada w sobie tak wielkie pokłady napięcia,
prowadzącego do czystego niepokoju, że aż zastanawiam się, jakim cudem ta
konkretna scena przeszła bez większego echa w kręgu wielbicieli kina grozy,
wszak trzeba mieć nie lada wyczucie estetyczne, aby z wykorzystaniem tak
minimalnych środków stworzyć coś tak niebywale klimatycznego. W tym konkretnym
momencie straszy nawet tak trywialny element, jak fotel stojący na środku
korytarza i ptaki latające pod sufitem – niby nic jak się o tym pisze, ale radzę
włączyć film i przekonać się na własnej skórze… Pod koniec Anderson oczywiście
powróci do tej niebywałej atmosfery, znowu minimalizując wszelkie środki wyrazu
na tyle, aby rozbudzić w widzu poczucie realizmu, tak ważne w kinie grozy.
Sprawiająca wrażenie nadprzyrodzonej sylwetka osłupiałego Hanka, w kółko powtarzającego
jedno zdanie w trakcie mazania krwią po szybie oraz horror bojącego się
ciemności Jeffa w wąskim, mrocznym podziemiu. A to wszystko w towarzystwie
głosów lekarza i kilku osobowości jego pacjentki, wydobywających się z taśmy
przesłuchiwanej przez Mike’a. Jestem przekonana, że absolutnie każdy widz „Dziewiątej
sesji” przez cały czas trwania filmu będzie miał uzasadnione przeczucia, co do
zakończenia – reżyser w ogóle nie kryje, że zaplanował miażdżący, pewnie dla
wielu mocno zaskakujący zwrot akcji uatrakcyjniony przygnębiającym, zmuszającym
nas do spojrzenia w głąb siebie moralizowaniem. UWAGA SPOILER Czyniąc z Gordona mordercę – nie tylko swoich
pracowników, ale również co ważniejsze i o niebo bardziej wstrząsające, własnej
żony i dziecka Anderson pokusił się o być może mało oryginalny, ale jakże trafny
morał, dający jasno do zrozumienia, że każdy z nas jest takim Gordonem – bombą z
opóźnionym zapłonem, słuchającą głosu naszej podświadomości, która w każdej
chwili może obrócić się przeciwko nam, prowadząc nasze jestestwo w stronę
całkowitej destrukcji. Oczywiście, twórcy pozostawiają też furtkę dla drugiej
stricte horrorowej interpretacji z opętaniem przez demona, ale osobiście zawsze
preferowałam prostotę w wyjaśnianiu zawiłości fabularnych filmu, stąd o wiele
bardziej przekonujące wydaje się dla mnie pierwsze objaśnienie istoty
scenariusza – z tajemniczym Simonem przemawiającym do byłej pacjentki szpitala
psychiatrycznego i Gordona w roli Cienia personalnego według Junga KONIEC SPOILERA.
Podsumowując „Dziewiąta sesja” to przygnębiające spojrzenie na ciemną
stronę natury ludzkiej - dający do myślenia, mocno psychologiczny obraz,
którego największymi atutami są sceneria i sugestywny klimat, budowany z
wykorzystaniem oszczędnych, a co za tym idzie jakże realistycznych środków.
Tutaj nawet amatorska realizacja nie przeszkadza w dosłownym przeżywaniu każdej
sekundy przerażającego (bo prawdopodobnego) scenariusza, skierowanego przede
wszystkim do entuzjastów mrocznych straszaków. Coś wspaniałego, po prostu.