Stronki na blogu

sobota, 2 listopada 2013

„Dziewiąta sesja” (2001)

Recenzja na życzenie

Właściciel firmy zajmującej się oczyszczaniem terenów z azbestu, Gordon Fleming, po usilnych staraniach dostaje zlecenie na wielki budynek, w którym niegdyś mieścił się zakład psychiatryczny. On i jego pracownicy mają tylko tydzień na oczyszczenie wszystkich pomieszczeń, które oprócz graffiti, kurzu i zaniedbania kryją w sobie mroczne tajemnice przeszłych lat.

W 2014 roku na ekrany kin ma wejść oczekiwany przeze mnie thriller z Kate Beckinsale w roli głównej pt. „Eliza Graves”, którego reżyserem będzie Brad Anderson – mężczyzna, co do którego uzdolnień artystycznych miałam spore wątpliwości przez wzgląd na jego maksymalnie irytujące „Zniknięcie na 7. ulicy”. Aż do wczoraj, kiedy to wreszcie zdecydowałam się sięgnąć po jedną z jego bardziej znanych produkcji, podobnie jak planowana „Eliza Graves” traktującą o szpitalu psychiatrycznym, a po tym co zobaczyłam jestem już całkowicie spokojna o jego przyszłoroczny film.

„Dziewiąta sesja” to thriller psychologiczny obszernie odpowiadający na często kierowane pod moim adresem pytania odnośnie zasadności tak wielkiego zamiłowania, które niezmiennie żywię do niskobudżetówek (wszystko jedno czy są to thrillery, czy horrory), pozbawionych wszelkiego efekciarstwa, ale kładących szczególny nacisk na umiejętne opowiadanie jakiejś intrygującej historii. Początkowo film Andersona nie zapowiada niczego nadzwyczajnego – ot, mamy grupkę mężczyzn zajmujących się usuwaniem azbestu z budynków, którzy dostają zlecenie na duży szpital psychiatryczny, na którego terenie (nie licząc retrospekcji) twórcy zamkną całą akcję filmu. Realizacja uczulonych na wszelką amatorszczyznę odbiorców może odrobinę zniechęcić do dalszego seansu, co mam nadzieję nie nastąpi, ponieważ z czasem chaotyczna praca kamery stanie się całkowicie nieistotna, a w kilku pełnych napięcia scenach nawet przyczyni się do spotęgowania atmosfery, wespół z moim zdaniem największym atutem niniejszej produkcji – miejscem akcji, za które posłużył prawdziwy szpital psychiatryczny Danvers State Hospital w Danvers w stanie Massachusetts. Sama sceneria robi tak porażające wrażenie, że twórcy właściwie nie musieli zbytnio się wysilać, aby nakreślić odpowiednio mroczny klimat – wystarczy spojrzeć na te imponujące czerwone mury z wieżyczkami oraz przygnębiające zagracone wnętrza, pełne odpadów, graffiti i akt byłych pacjentów, piętrzących się w szafkach w archiwach, aby właściwie nastroić się do panującego w trzewiach zabytkowego szpitala klimatu nieuchwytnej grozy, niezdefiniowanego zagrożenia czyhającego na naszych protagonistów, którzy tworzą całkiem interesującą gromadkę. Patrząc na nich podczas pierwszych scen filmu odnosi się wrażenie, że stanowią zwartą, zaprzyjaźnioną grupę, gotową na wiele poświęceń w imię ratowania podupadającej firmy. Ale to tylko pozory. Jako, że pierwsza połowa seansu skupia się głównie na relacjach międzyludzkich twórcy postanowili je nieco skomplikować, nadać im odrobiny smaczku, wprowadzając drobne, acz konsekwentnie pęczniejące nieporozumienia między nimi. W samym centrum tkwi zdezorientowany swoją rodzinną sytuacją Gordon, którego kompetencje kwestionuje ambitny, sprawiający wrażenie dwulicowego Phil, który z kolei pragnie pozbyć się z ekipy, złodzieja jego dziewczyny, Hanka. Niemymi obserwatorami tych utarczek są młody bratanek Gordona, Jeff i niedoszły prawnik Mike, który w chwilach największego napięcia wycofuje się do mrocznych korytarzy szpitala w celu przejrzenia mrożących krew w żyłach dokumentacji byłej pacjentki, borykającej się z osobowością wieloraką. Aktorsko niestety „Dziewiąta sesja” nie może pochwalić się choćby minimalną dozą profesjonalizmu, bowiem każdy członek obsady (łącznie z gwiazdą serialu „CSI: Miami” Davidem Caruso i doświadczonym w zawodzie Peterem Mullanem) miał poważne problemy z wyzbyciem się niepotrzebnej egzaltacji w scenach wymagających uzewnętrznienia silniejszych emocji. Ale tylko ta drobna sztuczność w kreacjach bohaterów chwilami szkodzi relacjom międzyludzkim tak istotnym w pierwszej połowie projekcji, ponieważ nieznajomości natury ludzkiej twórcom zarzucić na pewno nie można.

Z chwilą nocnego przekroczenia progu szpitala psychiatrycznego przez pragnącego się wzbogacić Hanka akcja nabiera tempa. Jego wędrówka po ciemnych, zagraconych korytarzach pełnych mylących cieni i niezidentyfikowana postać, która nagle zaczyna podążać jego śladem posiada w sobie tak wielkie pokłady napięcia, prowadzącego do czystego niepokoju, że aż zastanawiam się, jakim cudem ta konkretna scena przeszła bez większego echa w kręgu wielbicieli kina grozy, wszak trzeba mieć nie lada wyczucie estetyczne, aby z wykorzystaniem tak minimalnych środków stworzyć coś tak niebywale klimatycznego. W tym konkretnym momencie straszy nawet tak trywialny element, jak fotel stojący na środku korytarza i ptaki latające pod sufitem – niby nic jak się o tym pisze, ale radzę włączyć film i przekonać się na własnej skórze… Pod koniec Anderson oczywiście powróci do tej niebywałej atmosfery, znowu minimalizując wszelkie środki wyrazu na tyle, aby rozbudzić w widzu poczucie realizmu, tak ważne w kinie grozy. Sprawiająca wrażenie nadprzyrodzonej sylwetka osłupiałego Hanka, w kółko powtarzającego jedno zdanie w trakcie mazania krwią po szybie oraz horror bojącego się ciemności Jeffa w wąskim, mrocznym podziemiu. A to wszystko w towarzystwie głosów lekarza i kilku osobowości jego pacjentki, wydobywających się z taśmy przesłuchiwanej przez Mike’a. Jestem przekonana, że absolutnie każdy widz „Dziewiątej sesji” przez cały czas trwania filmu będzie miał uzasadnione przeczucia, co do zakończenia – reżyser w ogóle nie kryje, że zaplanował miażdżący, pewnie dla wielu mocno zaskakujący zwrot akcji uatrakcyjniony przygnębiającym, zmuszającym nas do spojrzenia w głąb siebie moralizowaniem. UWAGA SPOILER Czyniąc z Gordona mordercę – nie tylko swoich pracowników, ale również co ważniejsze i o niebo bardziej wstrząsające, własnej żony i dziecka Anderson pokusił się o być może mało oryginalny, ale jakże trafny morał, dający jasno do zrozumienia, że każdy z nas jest takim Gordonem – bombą z opóźnionym zapłonem, słuchającą głosu naszej podświadomości, która w każdej chwili może obrócić się przeciwko nam, prowadząc nasze jestestwo w stronę całkowitej destrukcji. Oczywiście, twórcy pozostawiają też furtkę dla drugiej stricte horrorowej interpretacji z opętaniem przez demona, ale osobiście zawsze preferowałam prostotę w wyjaśnianiu zawiłości fabularnych filmu, stąd o wiele bardziej przekonujące wydaje się dla mnie pierwsze objaśnienie istoty scenariusza – z tajemniczym Simonem przemawiającym do byłej pacjentki szpitala psychiatrycznego i Gordona w roli Cienia personalnego według Junga KONIEC SPOILERA.

Podsumowując „Dziewiąta sesja” to przygnębiające spojrzenie na ciemną stronę natury ludzkiej - dający do myślenia, mocno psychologiczny obraz, którego największymi atutami są sceneria i sugestywny klimat, budowany z wykorzystaniem oszczędnych, a co za tym idzie jakże realistycznych środków. Tutaj nawet amatorska realizacja nie przeszkadza w dosłownym przeżywaniu każdej sekundy przerażającego (bo prawdopodobnego) scenariusza, skierowanego przede wszystkim do entuzjastów mrocznych straszaków. Coś wspaniałego, po prostu.