Młoda, niezadowolona z życia kobieta, tkwi w toksycznym związku z brutalnym
chłopakiem, który interesuje się tylko jej ciałem. Dziewczyna marzy o karierze
rzeźbiarki, ale nie potrafi ziścić swoich pragnień. Bez większego oporu poddaje
się woli swojego partnera, którego brutalne poczynania w łóżku pewnego dnia
zapoczątkowują proces rozkładu jej ciała. Kiedy kobieta uświadamia sobie, że
zapadła na dziwną chorobę, objawiającą się rozpadem organizmu, podobnie jak
wszystko w swoim życiu, akceptuje ten stan rzeczy, nie zamierzając skonsultować
się z lekarzem.
Pełnometrażowy, kanadyjski debiut Erica Falardeau, na podstawie jego
własnego scenariusza. Wyjątkowo brutalny, niszowy body horror odniósł sukces na festiwalach filmowych – nagradzano go
w kategoriach „najlepszy film”, „najlepszy horror” i „najlepsze efekty
specjalne” – ale w Stanach Zjednoczonych i w Wielkiej Brytanii jego dystrybucję
ograniczono do rynku DVD. Co, biorąc pod uwagę problematykę „Thanatomorphose”
jest całkowicie zrozumiałe. W Polsce żaden dystrybutor nie odważył się
rozpowszechnić tej produkcji, co zważywszy na inne, jeszcze bardziej szokujące
horrory, krążące po naszym rynku, jest mocno zaskakujące.
Krytycy mieli problem z jednoznaczną oceną „Thanatomorphose”. W swoich
recenzjach chwalili realistyczne efekty specjalne, ale utyskiwali na miałki
scenariusz, zauważając, że film ma za zadanie jedynie zaspokajać najniższe
instynkty, spragnionych mocnych wrażeń widzów. Ich ambiwalentną postawę można
zrozumieć, bo Falardeau rzeczywiście bardzo pobieżnie podszedł do fabuły swojej
debiutanckiej produkcji. Właściwie cała akcja, niemalże pozbawiona dialogów,
skupia się na młodej kobiecie, borykającej się z procesem rozkładu własnego
ciała. Felerdeau osadził fabułę w jednym miejscu, ciasnym mieszkaniu głównej
bohaterki, co albo było podyktowane niskim budżetem, albo reżyser poniekąd inspirował
się „Wstrętem” Romana Polańskiego. I właśnie ta ograniczona lokacja wespół z
kilkoma zmuszającymi do myślenia niedopowiedzeniami nie pozwoliły mi podzielić
opinii krytyków. Owszem, „Thanatomorphose” ambitnym filmem nie jest, nawet do
tego nie aspiruje, owszem fabuła jest jednowątkowa, ale ku mojemu zaskoczeniu,
takie nieskomplikowane podejście do tematu w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzało.
Film rozpoczyna sekwencja brutalnego, celowo prześwietlonego, płynnie
zmontowanego stosunku seksualnego pomiędzy główną bohaterką i jej chłopakiem.
Niedługo potem kobieta zaczyna zauważać u siebie oznaki dziwnej choroby, co
każe przypuszczać, że „Thanatomorphose” miał stanowić swego rodzaju osobliwe
ostrzeżenie przed swobodnym seksem, ale też nie wyjaśniał, dlaczego współżycie
z żywym, zdrowym mężczyzną przyniosło takie konsekwencje. Dotykający podobnej
problematyki „Contracted” powstały rok później wystarał się już o przekonujące wytłumaczenie
genezy przypadłości głównej bohaterki. U Felerdeau choroba pojawia się tak
naprawdę znikąd, brutalnie wkracza w życie młodej kobiety bez objaśniania widzom
jej proweniencji, więc pozostaje tylko ją zaakceptować, jako element świata
przedstawionego, katalizator wszystkich późniejszych, krwawych wydarzeń. Początkowo
twórcy bardzo delikatnie zarysowują problemy zdrowotne głównej bohaterki (wypadanie
włosów i apatia) mocniej skupiając się na jej relacjach z chłopakiem i
znajomymi, ażby uwiarygodnić jej późniejszy brak zdecydowanej reakcji na
kuriozalną przypadłość. Dziewczyna zauważalnie jest typem osoby uległej,
podporządkowującej się pragnieniom innych – nie tylko swojego partnera, ale
również podkochującego się w niej kolegi. Sprawia wrażenie postaci całkowicie
oderwanej od rzeczywistości, w milczeniu akceptującej swój tragiczny los i
oprócz marzeń o artystycznej karierze niesnującej planów na dalsze życie. Owe
marzenia o wykonywaniu upragnionego zawodu były siłą napędową powstałego dwa
lata później, zbliżonego tematycznie do „Thanatomorphose” „Starry Eyes” (trzy
tak podobne filmy dają nadzieję na rozkwit tej konwencji w przyszłości), w
którym jednak dominowała ambicja czołowej bohaterki. Tutaj o żadnej wielkiej ambicji nie
może być mowy, bowiem kobieta nie stara się za wszelką cenę odnieść sukcesu w ukochanej
dziedzinie.
Jak na niski budżet Felerdeau „Thanotomorphose” zaskakuje intymną pracą
kamery, przez cały czas podążającą śladami głównej bohaterki. Długie zbliżenia
na poszczególne części jej ciała, sporadyczne filmowanie z perspektywy jej nóg,
niczym we wspomnianym „Wstręcie” i wreszcie uciekanie kamery gdzieś w bok,
spychające ją na drugi plan i sugerujące czyhające zagrożenie za jej placami. Takie
zabiegi zarówno silnie utożsamiały mnie z główną bohaterką (zaskakujące, biorąc
pod uwagę mój brak zrozumienia dla jej poczynań) i odpychały od jej osoby.
Intrygujący zabieg, wprawiający w daleko idący dyskomfort, czyli całkowicie spełniający
nadrzędne zadanie body horroru.
Felerdeau dosyć szybko rozbudził we mnie daleko idący niesmak, jeszcze przed
wykorzystaniem najmocniejszych efektów specjalnych, samą scenerią. Mroczne,
ciasne pomieszczenia, przy akompaniamencie raniącej uszy muzyki skrzypcowej i
bzyczenia much wespół z maksymalnymi zbliżeniami wywoływały u mnie
klaustrofobiczne wrażenie napierania ścian na ekran. Duszącą atmosferę
dodatkowo potęgowała odstręczająca, ale jednak z jakiegoś niezrozumiałego dla
mnie powodu wymuszająca mój doping główna bohaterka. Snująca się nago po
mieszkaniu znakomita Kayden Rose, której zakrwawione, posiniaczone ciało już w
pierwszych fazach choroby porażało takim realizmem, że aż nie mogłam się
doczekać, kiedy wreszcie weźmie kąpiel… Z czasem brud zaczyna osiadać wszędzie –
zbrukane mieszkanie i ciało młodej kobiety, która przestaje panować nad swoimi
zwieraczami. Oddawanie moczu i kału, wypluwanie nasienia po seksie oralnym oraz
częste wymiotowanie, również krwią i również na ciało własnego chłopaka wręcz
odrzucają od ekranu, przyćmiewając nawet czysto makabryczne akcenty, którymi
twórcy przeładowali drugą połowę filmu. Ale bez popadania w groteskę – nie miałam
wrażenia przesytu (niedosytu tym bardziej), co tylko udowadnia rzadko spotykane
wyczucie gatunku reżysera. Eksperci od efektów specjalnych też idealnie
wywiązali się ze swojego zadania, dbając o odpowiednio ciemną barwę krwi i jej przekonująco
gęstą konsystencję oraz charakteryzację głównej bohaterki. Z wolna rozkładające
się, poranione ciało, przesuwająca się szczęka, odpadające paznokcie i palce,
krwawiąca pochwa w trakcie masturbacji (tak, okazuje się, że „chodzące zwłoki”
również odczuwają popęd seksualny), dziura w głowie, w którą dziewczyna czuje
się zmuszona zatapiać palec i wreszcie odpadanie skóry płatami, prowadzące do
miażdżącego finału, będącego prawdziwym ukoronowaniem pracy speców od krwawych,
naturalistycznych efektów. Największą siłą „Thanatomorphose” jest więc realizm
oraz wręcz kliniczne podejście do wszystkich faz rozkładu ciała.
Oprócz wspomnianych wyżej elementów seans dodatkowo urozmaica skręcanie
twórców w stronę surrealizmu – odpychających, dynamicznie zmontowanych,
migawkowych wstawek, z mocną ścieżką dźwiękową w tle. Szczególnie poraża zabieg
fragmentarycznego filmowania padliny, wyżeranej przez robaki, mającej dać
widzom przedsmak tego, co czeka główną bohaterkę. Chociaż właściwie Felerdeau
pozostawia odbiorców z mega niedopowiedzeniem, sugerując, że kobieta na krótko
zamieniła się w zombie, bo w końcu nie mogłam przeżyć po stracie tylu litrów
krwi i nie mogła rozkładać się za życia, ale równocześnie często koncentrując
się na jej wznoszącej się i opadającej klatce piersiowej. Żywe trupy nie oddychają,
bo jakby to powiedzieć… nie żyją, więc albo mamy tutaj do czynienia z
ewidentnym błędem Rose, albo zamysłem scenarzysty był rozkład ciała za życia.
„Thanatomorphose” to znakomity przykład niezwykle realistycznego, odstręczającego
i dosłownie duszącego body horroru, którego
jednak nie polecę masowym odbiorcom. To w końcu niszowa produkcja zrealizowana
na potrzeby konkretnej grupy widzów, wielbicieli tego nurtu, którzy do tego
czasu projekcję mają pewnie za sobą, bo w dzisiejszych czasach tacy
reprezentanci filmowego body horroru
to prawdziwa rzadkość.