Stronki na blogu

poniedziałek, 5 października 2015

„Harbinger Down” (2015)


Studentka Sadie, jej przyjaciółka Ronelle i wykładowca Stephen dołączają do załogi trawlera Harbinger, którego kapitanem jest dziadek tej pierwszej, Graff. Goście zamierzają zbadać wpływ globalnego ocieplenia na migrację wielorybów, ale w trakcie podróży odkrywają coś dużo bardziej interesującego. Z morza wyławiają zamrożoną sowiecką kapsułę z astronautą, przed laty biorącym udział w wyprawie na Księżyc. Badania przeprowadzone przez Sadie wykazują, że we wraku zagnieździł się jakiś groźny organizm, który mutuje, zaraża i zmienia stany skupienia ze stałego w ciekły. Załoga Harbinger odkrywa, że jedyną skuteczną bronią przeciwko temu stworzeniu jest ogień i ciekły azot. Problem tylko w tym, że organizm szybko rośnie i rozszczepia się biorąc we władanie cały statek.

W 2010 roku firma Dynamics (StudioADI) dostała zlecenie stworzenia efektów specjalnych do prequela horroru science fiction pt. „Coś”. Ostatecznie animatronikę Dynamics w dużej mierze zastąpiono efektami komputerowymi, co zachęciło założycieli firmy Toma Woodruffa Jr. i Aleca Gillisa do nakręcenia własnego filmu, z wykorzystaniem animatroniki odrzuconej przez ekipę nowego „Coś”. Za reżyserię i scenariusz horroru science fiction zatytułowanego „Harbinger Down” odpowiadał Gillis, a głównym celem przyświecającym twórcom było stworzenie obrazu na modłę kina sf z lat 80-tych XX wieku. Ze zminimalizowanymi efektami cyfrowymi i zmaksymalizowaną animatroniką, efektem miniatury, charakteryzacją i trikami monterskimi. Innymi słowy „Harbinger Down” miał wskrzesić ducha horrorów science fiction z minionych lat, stylem nawiązując do takich produkcji, jak „Coś”, „Obcy z głębin”, czy „Lewiatan”.

Krytycy podzielili się w swoich ocenach „Harbinger Down”, natomiast szeroka opinia publiczna i to zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Polsce w większości nie była zadowolona z przedsięwzięcia Gillisa i Woodruffa Jr. Filmowi zarzuca się między innymi miałką warstwę fabularną, poza Lancem Henriksenem nieudolną obsadę i zbyt małą dbałość o napięcie. Z tymi wszystkimi oskarżeniami jestem skłonna się zgodzić, ale poza tym niektórzy widzowie narzekają również na odartą z wszelkiego klimatu grozy scenerię, czemu z kolei przytaknąć nie mogę. Miejscem akcji Gillis uczynił trawler, wypływający w morze na połów krabów pod dowództwem kapitana Graffa. Stary, pełen wąskich, wilgotnych, skąpo oświetlonych pomieszczeń statek, który wywołuje iście klaustrofobiczne odczucia. Załoga w licznych ujęciach tłoczy się w ciasnych klitkach pod pokładem, jak sardynki zamknięte w puszcze, a umiejętna praca oświetleniowców, oszczędnie korzystających z reflektorów dodatkowo potęguje przekonanie o niewygodnym położeniu protagonistów. Podobnie, jak ujęcia rozciągającego się na zewnątrz morza, pokrytego bryłami lodowymi, spośród których jeden wzbudza ich zainteresowanie. Załoga trawlera wciąga go na pokład, co jak można się domyślić sprowadzi na nich śmiertelne niebezpieczeństwo. Główny cel twórców w moim odczuciu został osiągnięty. Oto, w czasach, w których kino science fiction zostało zdominowane przez CGI, w którym dobija się go sztucznymi, plastikowymi efektami cyfrowymi dostajemy fizycznie obecne na planie rekwizyty, które nasuwają skojarzenia ze starą, dobrą animatroniką, szczególnie udanie propagowaną w sf z lat 80-tych. Dostajemy ogromnego, oślizgłego potwora, z wielkimi paszczami, mnóstwem wijących się jak pnącza macek i wchłaniającego ciała ludzi, których członki fantazyjnie ozdabiają jego gąbczasty organizm. Jeśli chodzi o efekty StudioADI dostarczyło mi rozrywki na najwyższym poziomie, odstręczając koszmarną fizjonomią potwora, ale też rozczulając przypomnieniem w moim mniemaniu najlepszego okresu dla horroru science fiction. Obserwowanie trzech grubych macek wyłaniających się z pleców mężczyzny, nasuwające skojarzenia z „Towarzystwem”, rozrywania ludzkich ciał od zewnątrz przez oślizgłe pędy, czy wreszcie liczne sekwencje rozszczepiania tajemniczego organizmu na kilka części, przechodzenia ze stanu ciekłego w płynny, było dla mnie prawdziwie sentymentalną podróżą do lepszych dla tego rodzaju kinematografii czasów. I nawet nie przeszkadzało mi zanadto drętwe aktorsko, poza Lancem Henriksenem, który nadal jest w formie oraz konwencjonalna fabuła. W końcu horrory science fiction, do których w swoim scenariuszu nawiązywał Gillis również cechowała prostota, brak przekombinowania było jedną z ich mocnych stron. Jedyny wątek, który moim zdaniem został niepotrzebnie wtłoczony w fabułę to UWAGA SPOILER rosyjski spisek KONIEC SPOILERA, który owszem miał decydujące znaczenie dla charakteru dziwacznego organizmu atakującego statek, ale chyba bardziej przekonująco wypadłby oklepany akcent stworzenia pozaziemskiego.

Najpoważniejszych mankamentem „Harbinger Down” znacząco obniżającym poziom filmu jest praktycznie zerowa dbałość twórców o napięcie. Złowieszczy, klaustrofobiczny klimat zagrożenia i wyalienowania, osiągnięty dzięki ciemnym zdjęciom, odrażającemu stworowi i miejscu akcji (małemu stateczkowi, który utknął w iście ekstremalnych, mroźnych warunkach) odrobinę podratował narrację. Ale w sekwencjach powolnych wędrówek pod pokładem w poszukiwaniu potwora zabrakło potęgowanych odpowiednią muzyką długich wstępów, tak jakby twórcy koniecznie pragnęli od razu przejść do rzeczy, bez uprzedniego stopniowania atmosfery. Równie błyskawiczne są ujęcia konfrontacji z potworem, w wielu miejscach ukazane jedynie fragmentarycznie, co irytuje nie tylko utrudnianiem w dostrzeżeniu wszystkich detali jego koszmarnej anatomii, ale również niemożnością całkowitego wczucia się w aktualną sytuację bohatera, przebywającego w stanie bezpośredniego zagrożenia życia. Gdyby podreperować owe akcenty „Harbinger Down” zapewne zyskałby większe uznanie widzów, choć prawdopodobnie nie tych, dla których kinematografia science fiction stwarza przede wszystkim okazję do zachwycania się nowoczesną, skomputeryzowaną technologią.

Wzięłam pod uwagę niedostatki „Harbinger Down”. Więcej, niektóre nawet odrobinę mnie zirytowały, ale nawet dostrzegając owe mankamenty nie jestem w stanie zdeprecjonować tego filmu. Być może prostota fabularna, tak usilnie poszukiwana przeze mnie we współczesnym kinie grozy oraz w większości fizycznie obecne na planie, jakże realistyczne rekwizyty zrekompensowały mi minusy tej produkcji. Być może sentymentalna podróż, jaką zaserwowali mi twórcy tak mnie rozczuliła, że nie potrafię postawić się w położeniu licznego grona antyfanów tego obrazu. Mnie osobiście takie horrory science fiction przekonują, właśnie (pomijając kilka niedociągnięć) tego oczekuję od tego gatunku, choć zdaję sobie sprawę, że w swoich zapatrywaniach plasuję się w zdecydowanej mniejszości. Dlatego też nie będę polecać „Harbinger Down” nikomu, chociaż sama bawiłam się przednio w trakcie projekcji.