Studentka Sadie, jej przyjaciółka Ronelle i wykładowca Stephen dołączają do
załogi trawlera Harbinger, którego kapitanem jest dziadek tej pierwszej, Graff.
Goście zamierzają zbadać wpływ globalnego ocieplenia na migrację wielorybów,
ale w trakcie podróży odkrywają coś dużo bardziej interesującego. Z morza
wyławiają zamrożoną sowiecką kapsułę z astronautą, przed laty biorącym udział w
wyprawie na Księżyc. Badania przeprowadzone przez Sadie wykazują, że we wraku
zagnieździł się jakiś groźny organizm, który mutuje, zaraża i zmienia stany skupienia
ze stałego w ciekły. Załoga Harbinger odkrywa, że jedyną skuteczną bronią
przeciwko temu stworzeniu jest ogień i ciekły azot. Problem tylko w tym, że
organizm szybko rośnie i rozszczepia się biorąc we władanie cały statek.
W 2010 roku firma Dynamics (StudioADI) dostała zlecenie stworzenia efektów
specjalnych do prequela horroru science fiction pt. „Coś”. Ostatecznie
animatronikę Dynamics w dużej mierze zastąpiono efektami komputerowymi, co
zachęciło założycieli firmy Toma Woodruffa Jr. i Aleca Gillisa do nakręcenia
własnego filmu, z wykorzystaniem animatroniki odrzuconej przez ekipę nowego „Coś”.
Za reżyserię i scenariusz horroru science fiction zatytułowanego „Harbinger
Down” odpowiadał Gillis, a głównym celem przyświecającym twórcom było
stworzenie obrazu na modłę kina sf z lat 80-tych XX wieku. Ze zminimalizowanymi
efektami cyfrowymi i zmaksymalizowaną animatroniką, efektem miniatury,
charakteryzacją i trikami monterskimi. Innymi słowy „Harbinger Down” miał
wskrzesić ducha horrorów science fiction z minionych lat, stylem nawiązując do
takich produkcji, jak „Coś”, „Obcy z głębin”, czy „Lewiatan”.
Krytycy podzielili się w swoich ocenach „Harbinger Down”, natomiast szeroka
opinia publiczna i to zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Polsce w
większości nie była zadowolona z przedsięwzięcia Gillisa i Woodruffa Jr.
Filmowi zarzuca się między innymi miałką warstwę fabularną, poza Lancem
Henriksenem nieudolną obsadę i zbyt małą dbałość o napięcie. Z tymi wszystkimi
oskarżeniami jestem skłonna się zgodzić, ale poza tym niektórzy widzowie
narzekają również na odartą z wszelkiego klimatu grozy scenerię, czemu z kolei
przytaknąć nie mogę. Miejscem akcji Gillis uczynił trawler, wypływający w morze
na połów krabów pod dowództwem kapitana Graffa. Stary, pełen wąskich,
wilgotnych, skąpo oświetlonych pomieszczeń statek, który wywołuje iście klaustrofobiczne
odczucia. Załoga w licznych ujęciach tłoczy się w ciasnych klitkach pod
pokładem, jak sardynki zamknięte w puszcze, a umiejętna praca oświetleniowców, oszczędnie
korzystających z reflektorów dodatkowo potęguje przekonanie o niewygodnym
położeniu protagonistów. Podobnie, jak ujęcia rozciągającego się na zewnątrz
morza, pokrytego bryłami lodowymi, spośród których jeden wzbudza ich
zainteresowanie. Załoga trawlera wciąga go na pokład, co jak można się domyślić
sprowadzi na nich śmiertelne niebezpieczeństwo. Główny cel twórców w moim
odczuciu został osiągnięty. Oto, w czasach, w których kino science fiction
zostało zdominowane przez CGI, w którym dobija się go sztucznymi, plastikowymi
efektami cyfrowymi dostajemy fizycznie obecne na planie rekwizyty, które
nasuwają skojarzenia ze starą, dobrą animatroniką, szczególnie udanie
propagowaną w sf z lat 80-tych. Dostajemy ogromnego, oślizgłego potwora, z
wielkimi paszczami, mnóstwem wijących się jak pnącza macek i wchłaniającego
ciała ludzi, których członki fantazyjnie ozdabiają jego gąbczasty organizm. Jeśli
chodzi o efekty StudioADI dostarczyło mi rozrywki na najwyższym poziomie,
odstręczając koszmarną fizjonomią potwora, ale też rozczulając przypomnieniem w
moim mniemaniu najlepszego okresu dla horroru science fiction. Obserwowanie
trzech grubych macek wyłaniających się z pleców mężczyzny, nasuwające
skojarzenia z „Towarzystwem”, rozrywania ludzkich ciał od zewnątrz przez oślizgłe
pędy, czy wreszcie liczne sekwencje rozszczepiania tajemniczego organizmu na
kilka części, przechodzenia ze stanu ciekłego w płynny, było dla mnie
prawdziwie sentymentalną podróżą do lepszych dla tego rodzaju kinematografii
czasów. I nawet nie przeszkadzało mi zanadto drętwe aktorsko, poza Lancem
Henriksenem, który nadal jest w formie oraz konwencjonalna fabuła. W końcu
horrory science fiction, do których w swoim scenariuszu nawiązywał Gillis
również cechowała prostota, brak przekombinowania było jedną z ich mocnych
stron. Jedyny wątek, który moim zdaniem został niepotrzebnie wtłoczony w fabułę
to UWAGA SPOILER rosyjski spisek KONIEC SPOILERA, który owszem miał decydujące
znaczenie dla charakteru dziwacznego organizmu atakującego statek, ale chyba
bardziej przekonująco wypadłby oklepany akcent stworzenia pozaziemskiego.
Najpoważniejszych mankamentem „Harbinger Down” znacząco obniżającym poziom
filmu jest praktycznie zerowa dbałość twórców o napięcie. Złowieszczy, klaustrofobiczny
klimat zagrożenia i wyalienowania, osiągnięty dzięki ciemnym zdjęciom,
odrażającemu stworowi i miejscu akcji (małemu stateczkowi, który utknął w iście
ekstremalnych, mroźnych warunkach) odrobinę podratował narrację. Ale w
sekwencjach powolnych wędrówek pod pokładem w poszukiwaniu potwora zabrakło
potęgowanych odpowiednią muzyką długich wstępów, tak jakby twórcy koniecznie
pragnęli od razu przejść do rzeczy, bez uprzedniego stopniowania atmosfery.
Równie błyskawiczne są ujęcia konfrontacji z potworem, w wielu miejscach
ukazane jedynie fragmentarycznie, co irytuje nie tylko utrudnianiem w
dostrzeżeniu wszystkich detali jego koszmarnej anatomii, ale również
niemożnością całkowitego wczucia się w aktualną sytuację bohatera,
przebywającego w stanie bezpośredniego zagrożenia życia. Gdyby podreperować owe
akcenty „Harbinger Down” zapewne zyskałby większe uznanie widzów, choć prawdopodobnie
nie tych, dla których kinematografia science fiction stwarza przede wszystkim
okazję do zachwycania się nowoczesną, skomputeryzowaną technologią.
Wzięłam pod uwagę niedostatki „Harbinger Down”. Więcej, niektóre nawet
odrobinę mnie zirytowały, ale nawet dostrzegając owe mankamenty nie jestem w
stanie zdeprecjonować tego filmu. Być może prostota fabularna, tak usilnie
poszukiwana przeze mnie we współczesnym kinie grozy oraz w większości fizycznie
obecne na planie, jakże realistyczne rekwizyty zrekompensowały mi minusy tej
produkcji. Być może sentymentalna podróż, jaką zaserwowali mi twórcy tak mnie
rozczuliła, że nie potrafię postawić się w położeniu licznego grona antyfanów
tego obrazu. Mnie osobiście takie horrory science fiction przekonują, właśnie
(pomijając kilka niedociągnięć) tego oczekuję od tego gatunku, choć zdaję sobie
sprawę, że w swoich zapatrywaniach plasuję się w zdecydowanej mniejszości.
Dlatego też nie będę polecać „Harbinger Down” nikomu, chociaż sama bawiłam się
przednio w trakcie projekcji.