W 1918 roku mała dziewczynka, Lisette, została zamordowana przez wujka,
który wielokrotnie wykorzystywał ją seksualnie. Kilkadziesiąt lat później do
domu, w którym umarła sprowadza się rodzina Barringerów: Warren, Vicki i ich
siedmioletnia córka, Missy. Wkrótce dziewczynka nawiązuje kontakt werbalny z
Lisette, która zabiega o jej przyjaźń. Missy ulega jej usilnym błaganiom, a
niedługo potem jej osobowość diametralnie się zmienia. Ciało dziewczynki
okresowo zawłaszcza dusza Lisette, niegdyś skrzywdzonej dziewczynki, która
zaczyna kusić Warrena. Wykładowca i pisarz stara się oprzeć wpływowi jak mniema
własnej córki, ale złe moce stojące po jej stronie powoli, acz nieuchronnie
prowadzą go do zguby. Vicki początkowo nie dostrzega niezdrowych relacji
Warrena i Missy, ale zwraca uwagę na nietypowe zachowanie córki, która z dnia
na dzień stwarza coraz większe zagrożenie dla otaczających ją ludzi. Barringerowie
szukają pomocy u psycholog, Seleny Lazone, Cyganki, która zawiodła oczekiwania
swojego klanu i przed laty została przez nich wyklęta. Obdarzona
nadprzyrodzonymi mocami Selena teraz uświadamia sobie, że będzie musiała stawić
czoła bytowi gnieżdżącemu się w ciele Missy, żeby uwolnić jej duszę.
Amerykański pisarz, Mort Castle, ma na swoim koncie przeszło 350 publikacji
– powieści, opowiadań, artykułów oraz scenariuszy do komiksów. Poza tym zajmuje
się nauczaniem pisarstwa, co zapewne natchnęło go do napisania jednego z
bardziej wartościowych podręczników dla początkujących pisarzy, „Writing
Horror: A Handbook by the Horror Writers Association”, zawierającego między
innymi wywiady z popularnymi kolegami po fachu, w tym ze Stephenem Kingiem. Choć
Castle był nominowany do wielu prestiżowych nagród, w tym do The Bram Stoker
Award i The Pushcart Prize, w Polsce nie zdobył większej popularności, również
z winy wydawców, rzadko raczących nas jego twórczością. Powieść, „Zagubione
dusze”, po raz pierwszy wydana w 1990 roku jest pierwszą publikacją Castle’a, z
jaką dane mi było się zapoznać i w sumie żałuję, że wcześniej nie zdecydowałam
się poświęcić trochę uwagi jego twórczości. Z jakiegoś powodu wychodziłam z
założenia, że Mort Castle jest pisarzem porównywalnym do Guy’a N. Smitha, czy
Harry’ego Adama Knighta, czyli tworzy w większości tandetne horrory klasy B,
spisane zbyt pobieżnie, żeby sprostać moim osobistym preferencjom literackim. I
rzeczywiście „Zagubione dusze” można zdefiniować mianem klasy B, ale warsztat
Castle’a, choć również prościutki, w moim odczuciu i tak plasuje się wyżej od
stylów jego wspomnianych kolegów po fachu.
„Telewizja
to ulubiony narkotyk bezmózgich rzesz Ameryki. Kościół jest na drugim miejscu.”
„Zagubione dusze” poruszają bardzo przygnębiający i oburzający motyw,
egzystujący obok znanych wielbicielom horrorów rozwiązań fabularnych. W
przedmowie autor zaznacza, że w książce nie odnajdziemy szczegółowych opisów
pedofilii i kazirodztwa, że poprzestał jedynie na aluzjach do tych odrażających
praktyk, ale już w prologu uświadomimy sobie, że owe „aluzje” są na tyle
dosadne, że właściwie z miejsca przywołują całą gamę nieprzyjemnych emocji.
Czytamy o małej, skatowanej dziewczynce, z której powoli ucieka życie.
Spoczywająca na brudnych kocach w piwnicy, nierozumiejąca dlaczego ją
skrzywdzono czeka na wujka, którego darzy bezwarunkową miłością, którego stara
się zadowolić od kiedy umarła jej matka. Mężczyzna w końcu przychodzi,
wzburzony zachowaniem dziewczynki, które w jego mniemaniu popchnęło go do
wielokrotnych gwałtów i w przypływie furii zabija ją. Tą krótką podróżą w
przeszłość Castle przygnębiająco nastroił mnie do dalszej lektury, stwarzając
swoistą aurę wręcz namacalnego tragizmu, nieuchronnego koszmaru, napędzanego
oburzającymi wątkami pedofilskimi. Zaznajamianie z mającymi miejsce
kilkadziesiąt lat później dziejami trzyosobowej rodziny Barringerów Castle rozpoczyna
od motywów często poruszanych w literaturze i kinematografii grozy, sprawiając,
że lektura w żadnym razie nie jest przeznaczona dla poszukiwaczy daleko idącej
oryginalności. Zawsze powtarzam, że gdybym nie kochała niektórych konwencji
horrorów to zapewne nie byłabym fanką tego gatunku, więc mnie osobiście wielce
ukontentowało, że autor wykorzystał kilka znanych i co ważniejsze lubianych
przeze mnie rozwiązań fabularnych. Na początku mamy do czynienia z klasyczną
historią rodziny z problemami, która niedawno sprowadziła się do przytulnego
domu. Najmłodsza członkini familii, Missy, jak to często w ghost stories bywa nawiązuje kontakt z niewidzialną dziewczynką,
ale poza tym pisarz nie daje nam dobitnych sygnałów o ewentualnym nawiedzeniu
tego lokum. Podczas, gdy siedmiolatka w swoim pokoju rozmawia w myślach z
samotną Lisette, wielokrotnie powtarzającą, że chce żyć jej rodzice starają się
naprawić swoje relacje, zepsute niegdysiejszym romansem Vicki i alkoholizmem
Warrena. Mężczyzna walczy z nałogiem, jednocześnie pracując na uniwersytecie i
pisząc książkę, co z miejsca nasuwa skojarzenia z Jackiem Torrancem ze „Lśnienia” Stephena Kinga, który być może był prototypem tej postaci. Kobieta natomiast
poświęca się pracy w kwiaciarni i opiece nad córką, zawiązując przyjaźń ze
swoją pracodawczynią. Oboje starają się puścić w niepamięć dawne waśnie i nawet
odnoszą duże sukcesy, do czasu diametralnej zmiany w zachowaniu ich
siedmioletniej dotychczas układnej córki. Pierwszy wybuch Missy ma miejsce w kościele,
gdzie wybrała się z matką wywodzącą się z bardzo religijnej rodziny, która z
czasem porzuciła celebrowanie wiary. Miejsce, w którym dziewczynka dostaje
ataku i słowa artykułowane przez nachodzącą ją duszę Lisette, każą podejrzewać,
że akcja książki podąży w stronę opętania. Castle w dodatku wspomina „Egzorcystę”,
do którego i bez jego pomocy znajdziemy wiele podobieństw w „Zagubionych
duszach”. Ale pomimo częstego rozwodzenia się nad chrześcijaństwem ostatecznie Castle
postawił na nieco mniej oklepane rozwiązanie.
Jak wskazują wymyślone przez Castle’a przypowieści o Romach poprzedzające
każdą część lektury oraz sporadycznie portretowane dzieje pani psycholog,
wywodzącej się z cygańskiej rodziny, Seleny Lazone, tym razem głównym
przeciwnikiem bytu zawłaszczającego ciało dziewczynki nie będzie przedstawiciel
Kościoła tylko Rom. Ciekawy pomysł, w dodatku będący zarzewiem całkiem
interesującego portretu psychologicznego protagonistki, ale nawet wziąwszy pod
uwagę złowieszcze omeny widywane przez Lazone niniejsze wątki bledną przy coraz
bardziej zaogniającej się sytuacji w domu Barringerów. Chociaż, jak obiecywał
autor w przedmowie, czytelnik nie jest przymuszany do zapoznawania się ze
szczegółowymi opisami odrażających aktów seksualnych z siedmiolatką, Castle
zdradza dość, żeby jednocześnie zniesmaczyć i wzburzyć odbiorcę oraz podnieść
poziom napięcia. Cały czas operując krótkimi, nieskomplikowanymi zdaniami, acz
z wystarczającą objętością opisów sytuacyjnych, autor przedstawia nam chorą
relację pomiędzy Warrenem i Missy. Niepotrafiący oprzeć się wpływowi Lisette,
gnieżdżącej się w ciele jego córki, wdziękom dziewczynki i ciemnym mocom
spowijającym dom, zaczyna coraz bardziej ulegać jej kuszeniu. Jego opór słabnie
ze strony na stronę, czego nie zauważa Vicki, ostatni bastion normalności w
rodzinie Barringerów. Castle tak zręcznie stopniuje napięcie i dawkuje aluzje
do pedofilii i kazirodztwa, że nasze przekonanie o nieuchronności tragedii z
czasem staje się wręcz nieznośne. Wiemy, że wkrótce wydarzy się coś strasznego,
wiemy nawet co i pozostaje nam jedynie liczyć na to, iż autor dotrzyma
obietnicy i nie dobije nas szczegółowymi opisami prawdziwych tragedii. No, cóż
tego nie zdradzę, ale z poczucia obowiązku wspomnę tylko, że końcówka „Zagubionych
dusz” rozbudziła we mnie ambiwalentne odczucia – z jednej strony Castle
postawił na preferowane przeze mnie przygnębiające sfinalizowanie akcji, a z
drugiej nieco zbyt pośpiesznie przeszedł od egzorcyzmów do dalszych dziejów rodziny
Barringerów. Bez żadnych wątków pomiędzy, które spotęgowałyby napięcie i
złowieszczą aurę spowijającą ich domostwo, co wyglądało tak, jakby był już
zmęczony pisaniem tej historii i chciał ją jak najszybciej skończyć, ze stratą
dla fabuły.
Jak już wcześniej wspomniałam „Zagubione dusze” to powieść w głównej mierze
skierowana do fanów popularnych w nastrojowych i religijnych horrorach
rozwiązań fabularnych, czyli długoletnich miłośników tych prądów. Osoby, które przede
wszystkim szukają oryginalności najprawdopodobniej nie odnajdą się w tej
historii, pomimo kilku pomysłowych motywów, bo Mort Castle większy nacisk
położył na znane konwencje. I szczerze mówiąc w dużej mierze wykorzystał ich potencjał,
co być może zostanie docenione przez oddanych miłośników literatury grozy. A
przynajmniej mam taką nadzieję, bo moim zdaniem książka pomimo prostego
warsztatu pisarza zasłużyła sobie na uznanie czytelników.
Znam dobrze nazwisko, ale nigdy nic nie czytałem, a bo i jakoś tak byłem podobnie jak Ty przeświadczony, że te jego książki to coś a la Smith, Knight czy Herbert są. Jak się jest wielkim fanem horroru to trzeba znać. Smitha i Herberta znam. Knighta i Castle'a nie. Kiedyś sięgnę na pewno, ale nie w najbliższym czasie. :)
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem Herbert ma lepszy styl od Smitha i Knighta. I wiesz, jak już o nim wspomniałeś to pomyślałam, że w sumie można warsztat Castle'a przyrównać do Herberta. Podobnie też konstruował zdania John Saul w "Rzezi niewiniątek" - prosto, bez upiększeń, ale strawnie.
UsuńTo całkiem ok. Bo Smith to jest bardzo słaby. Herberta czytałem może jedną, dwie książki. Podobno poziom jak u Mastertona, ale książki Mastertona zdecydowanie bardziej mi się podobają.
UsuńMastertona to ja wolę thrillery od horrorów, ale dla czystej rozrywki czasem sięgam po coś jego autorstwa z tego drugiego gatunku. Ot, dla wypełnienia wolnego czasu;)
UsuńWczoraj na Allegro zamówiłam sześć książek Mastertona - jak przesyłka dojdzie to może w najbliższym czasie zrecenzuję coś z tego.
Ja tam lubię i to, i to. Fajny autor. Chciałbym kiedyś się z nim spotkać i zgarnąć autograf, a okazji będzie wiele.
UsuńJa to czuję, że te "może" przejdzie na "na pewno", tylko jeszcze o tym nie wiesz. :P