W
postapokaliptycznym świecie Malorie próbuje przeprawić się przez
rzekę wraz z dwójką nienazwanych dzieci. To ponoć najkrótsza
droga do skupiska niedobitków, ale bardzo niebezpieczna. Szczególnie
że Malorie musi sterować łodzią na ślepo. Przed pięcioma laty
świat nawiedziła jakaś tajemnicza siła, która popycha do
samobójstwa niemal każdego, kto na nią spojrzy. Ludzkość w
krótkim czasie została zdziesiątkowana. Ciężarna wówczas
Malorie i kilka innych osób znaleźli schronienie w domu jednego z
nich. Udało im się przeżyć apokalipsę, ponieważ nie patrzyli,
ale nadal groziło im ogromne niebezpieczeństwo. Niektórzy z nich
wychodzili na zewnątrz tylko wtedy, gdy było to absolutnie
konieczne i w takich wypadkach zawsze poruszali się na ślepo. Teraz
jest jednak tylko Malorie, dwójka dzieci i tajemnicza siła, która
znacznie utrudnia im przeprawę przez rwącą rzekę.
W
2014 roku w Wielkiej Brytanii ukazało się premierowe wydanie „Bird
Box”, debiutanckiej powieści Josha Malermana, jednego z członków
zespołu muzycznego The High Strung (w Polsce książka ukaże się w
styczniu 2019 roku nakładem wydawnictwa Czarna Owca i będzie miała
taki sam tytuł, jak film). Prawa do jej sfilmowania zostały
sprzedane jeszcze przed wydaniem książki, w roku 2013. Obraz miał
wyreżyserować Andy Muschietti, twórca między innymi „Mamy” i
readaptacji „To”, ale ostatecznie tego zadania podjęła się
wielokrotnie nagradzana Susanne Bier. Scenariusz ekranowej wersji
„Bird Box”, w Polsce dystrybuowanej pod tytułem „Nie otwieraj
oczu”, napisał Eric Heisserer (m.in. remake „Koszmaru z ulicy
Wiązów”, „Oszukać przeznaczenie 5”, prequel „Coś”,
„Kiedy gasną światła”), a „pieczę” nad tym projektem z
czasem objął Netflix.
Thriller
science fiction, „Nie otwieraj oczu”, kojarzy się widzom przede
wszystkim z „Cichym miejscem” Johna Krasinskiego, ale wspomina
się też „Zdarzenie” M. Nighta Shyamalana. I rzeczywiście,
trudno nie dostrzec podobieństw do obu tych pozycji, przy czym tylko
jedna z nich mogła (ale nie musiała) inspirować autora „Bird
Box”. Pomysł na fabułę „Cichego miejsca” ponoć narodził
się w 2013 roku, ale dopiero trzy lata później przelano to na
papier. Film miał swoją premierę w roku 2018. Mniej więcej w
okresie, w którym rodziła się koncepcja „Cichego miejsca” Josh
Malerman sprzedał prawa do sfilmowania swojej debiutanckiej
powieści, która czekała już na swoją premierę. Autor
literackiego pierwowzoru „Nie otwieraj oczu” nie mógł więc
zapożyczać z „Cichego miejsca” Johna Krasinskiego, ale ze
„Zdarzenia” M. Nighta Shyamalana owszem (co nie znaczy, że na
pewno tak było). W jednym z wywiadów Josh Malerman zdradził, że w
okresie młodzieńczym był fanem horrorów i już wtedy próbował
napisać powieść grozy, ale nic z tego nie wyszło. Potem uwagę
poświęcał głównie pracy w zespole The High Strung, ale w końcu
wrócił do swojego planu napisania powieści grozy. I opłaciło mu
się to. Książka została bardzo dobrze przyjęta przez
czytelników, a reżyserii jej filmowej wersji podjęła się
wielokrotnie nagradzana Susanne Bier. Główna rola w „Nie otwieraj
oczu” przypadła w udziale Sandrze Bullock, uzdolnionej aktorce,
którą od jakiegoś czasu trudno mi się ogląda. Nadal gra dobrze,
ale delikatnie mówiąc, nie wygląda naturalnie, i na tym
poprzestańmy. Ważne, że pomimo tego uniedogodnienia udało mi się
obejrzeć „Nie otwieraj oczu” w całości. Na „Grawitacji”
Alfonso Cuaróna poległam, ale w większej mierze przez fabułę, a
tutaj wręcz przeciwnie: to przede wszystkim ten element utrzymywał
mnie przed ekranem. Właściwie to byłam mile zaskoczona, bo Netflix
przyzwyczaił mnie do niższego poziomu (niższego moim zdaniem i to
wcale nie znaczy, że dotychczas nie wypuścił produkcji, które
cenię sobie nawet jeszcze wyżej, tyle że mogę je policzyć na
palcach jednej ręki). Akcja „Nie otwieraj oczu” rozgrywa się w
dwóch okresach czasowych – umowna teraźniejszość, czyli podróż
głównej bohaterki i dwójki bezimiennych dzieci do bezpiecznej
przystani, która jednak może okazać się śmiertelną pułapką,
przeplata się tutaj z retrospekcjami mającymi swój początek przed
pięcioma laty. To wtedy ludzkość w krótkim czasie została
zdziesiątkowana przez jakąś tajemniczą siłę. Przez coś, czego
nie widzimy, czego pochodzenia nie znamy, ale podejrzewamy, że z
czasem twórcy zechcą nam to dokładnie objaśnić. A przynajmniej
ja żywiłam taką obawę – bałam się, że jak to często w
amerykańskich filmach bywa „wszystko zostanie podane na tacy” i
to pewnie w iście efekciarskim stylu. Nie zdradzę, czy tak było w
istocie, ale chyba nikomu seansu „Nie otwieraj oczu” nie zepsuje
informacja, że Susanne Bier i jej ekipa rozwijają tę opowieść w
sposób, który może zaskoczyć niejednego miłośnika współczesnych
thrillerów apokaliptycznych i postapokaliptycznych (omawiany obraz
jest i tym, i tym). Z naciskiem na tajemnicę i bez szafowania
drogimi efektami specjalnymi. Oczywiście, bez trudu można znaleźć
bardziej minimalistyczne XXI-wieczne amerykańskie obrazy, ale
filmowa wersja „Bird Box” i tak wypada dosyć oszczędnie.
Oszczędniej nawet niż głośne „Ciche miejsce” Johna
Krasinskiego, chociaż według mnie klimat „Nie otwieraj oczu” ma
zdecydowanie mniejszą siłę rażenia. Atmosfera nie jest tak
przytłaczająca, tak intensywna, tak mroczna jak w „Cichym
miejscu”, kolorystyka jest zdecydowanie żywsza, nie tak ponura,
jak w tamtym szeroko reklamowanym i bardzo dobrze przyjętym obrazie,
ale według mnie „Nie otwieraj oczu” w jednym, również
istotnym, punkcie przewyższa „Ciche miejsce” (tylko w jednej
kwestii, bo ogólnie wyżej cenię sobie tamto dziełko Johna
Krasinskiego). UWAGA SPOILER „Nie otwieraj oczu” w
przeciwieństwie do „Cichego miejsca” nie pokazuje zagrożenia,
nie ma tutaj sztucznie się prezentujących istot tylko cień, który
skrywa jakąś potworność, ale widzom, na szczęście, zostaje ona
oszczędzona. Na szczęście, bo na samą myśl o tym, co by z tego
zrobiono, gdyby zdecydowano się na większą dosłowność,
przechodzą mnie nieprzyjemne dreszcze. Bez CGI pewnie by się nie
obyło KONIEC SPOILERA.
Nie
przypominam sobie utworu (ani literackiego, ani filmowego) mówiącego
o końcu znanego nam świata spowodowanego patrzeniem na...no, na
coś. Może ktoś już podobny pomysł wykorzystał, nie mówię że
nie, ale ja nie pamiętam, żebym z czymś takim wcześniej się
spotkała. Masowe samobójstwa ludzi były już chociażby w
„Zdarzeniu” M. Nighta Shyamalana, ale takie wykorzystanie zmysłu
wzroku odbierałam jako powiew świeżości. Wszystko inne natomiast
podążało utartym torem – szlakiem przetartym przez niezliczone
apokaliptyczne i postapokaliptyczne dziełka. W mojej ocenie jednak
twórcom „Nie otwieraj oczu” szło to całkiem sprawnie. Nie było
nudnawych przestojów, ani nieustającego dynamizmu, który jak to
zazwyczaj bywa odwracałby uwagę od bohaterów filmu. W centralnym
punkcie tej opowieści stoi Malorie kreowana przez Sandrę Bullock,
którą poznajemy jako samotną opiekunkę dwójki dzieci, chłopca i
dziewczynki, z którymi to kobieta decyduje się przeprawić przez
rwącą rzekę. Na ślepo. Szybko dowiadujemy się, że rezygnacja ze
zmysłu wzroku zwiększa szanse przetrwania. O tyle o ile, bo takie
podróżowanie całkowicie bezpieczne na pewno nie jest – chroni
przed tajemniczą siłą, która pięć lat wcześniej wzięła we
władanie Ziemię, ale drastycznie zmniejsza szanse w walce z Naturą.
Wolałabym, żeby nie uprzedzano faktów, tj. żeby zachowano
chronologię wydarzeń, a więc podróż głównej bohaterki i dwójki
dzieci pokazano w ostatnim „akcie”, bo retrospekcje musiałam
śledzić z pozycji osoby uświadomionej w bardzo ważnej kwestii. A
mianowicie takiej, że od początku doskonale wiedziałam, komu uda
się przetrwać najbliższy okres (maksimum pięć lat), a
przynajmniej kto zostanie u boku Malorie, bo choć wydawało mi się
to mniej prawdopodobne, nie mogłam całkowicie odrzucić możliwości
rozdzielenia się tej grupki niedobitków na jakimś etapie tego
niespodziewanego koszmaru. Koszmaru zgotowanego ludzkości przez...
przez coś. Jakąś siłę, która będzie migać nam w postaci
cienia, generującego podmuch wprawiający w ruch prawie wszystko na
swojej drodze albo posiadającego zdolności telekinetyczne. Bo czemu
nie? Skoro jeden rzut oka na to coś wystarczy by człowiek postradał
zmysły, to opanowanie sztuki poruszania przedmiotów siłą woli dla
tego czegoś nie powinno być nieosiągalne. Nie wyjawię, czy tak
jest do końca filmu, ale myślę, że spokojnie mogę zdradzić, że
przez większość czasu można snuć najróżniejsze domysły na
temat niezwykłych zdolności, pochodzenia i prawdziwego kształtu
tego czegoś, co tak bardzo (i słusznie) przeraża wszystkich ludzi,
którym udało się przetrwać pierwszą, największą falę
apokalipsy. Bo rzeź trwa nadal, nawet pięć lat później, tyle że
ta garstka ludzi, której udało się przetrwać wie, jak
zabezpieczyć się przed tą tajemniczą silą wybijającą
niegdysiejszy samozwańczych władców Ziemi. Ten gatunek, co to
zwykł uważać się za właścicieli tej planety, potężniejszych
nawet od Natury (haha) – a potem przyszedł Cień i zepchnął
gatunek ludzki do pozycji zwierzyny łownej. W scenariuszu „Nie
otwieraj oczu” nie ma głębszych przemyśleń na temat
destrukcyjnego wpływu ludzkości na planetę Ziemia – nie pada to
wprost, ale sam zarys tej historii zachęca do takich przemyśleń.
Przez cały czas jednak podtrzymując w widzach pewność, że ten
nowy porządek świata ustanowiony przez tajemniczą siłę, która w
błyskawicznym tempie zdziesiątkowała ludzkość, wcale nie jest
lepszy. Susanne Bier nie demonizuje bowiem całej ludzkości –
wspomina o kanaliach, ale jasno daje nam do zrozumienia, że na
świecie nie brakuje osób, którzy zasługują na to, by żyć.
Ludzi, którym trudno nie kibicować, nawet jeśli ich portrety są
sztampowe. I co z tego, skoro większość z nich jawi się bardzo
sympatycznie?
Filmowa
wersja „Nie otwieraj oczu” Susanne Bier pewnie nie wejdzie w
poczet najbardziej rozpoznawalnych współczesnych produkcji
apokaliptycznych/postapokaliptycznych, chociaż już sporo sympatyków
znalazła, a i nie mam wątpliwości, że grono tychże jeszcze się
powiększy. Ale nie sądzę, żeby obraz ten zdołał przetrwać
próbę czasu, żeby jego popularność urosła choćby do poziomu
„Cichego miejsca” Johna Krasinskiego, z którym to filmem przede
wszystkim jest kojarzony. Zakrojona na mniejszą skalę dystrybucja i
oczywiście kampania reklamowa też mogą mieć znaczenie, ale moim
zdaniem „Nie otwieraj oczu” jest thrillerem mało
charakterystycznym, pomimo przynajmniej dla mnie dosyć oryginalnego
motywu stanowiącego podstawę tej opowieści. Tym co sprawia, że
pozycja ta nie wyróżnia się jakoś szczególnie mocno na tle
innych współczesnych filmów apokaliptycznych i
postapokaliptycznych jest realizacja. Niezłe rzemiosło, ale nic
niestandardowego, nic co mogłabym nazwać Sztuką (z wielkiej
litery). Interesująca opowieść, nakręcona w przystępny,
nieeksperymentalny sposób, której przydałby się mroczniejszy
klimat, ale i w takim kształcie zdołał mnie zabawić, jakkolwiek
niestosownie by to brzmiało w kontekście opowieści o końcu
znanego nam świata. W każdym razie polecam wszystkim miłośnikom
filmowych thrillerów, nawet tym z rzadka sięgających po produkcje
apokaliptyczne/postapokaliptyczne, osobom nieprzepadającym za tego
rodzaju opowieściami, bo to, w sumie minimalistyczne podejście do
tematu, powinno przekonać przynajmniej niektóre z nich.
Film jest przede wszystkim przydługi. - 2 h i 3m na tak prostą historię, którą można by pokazać widzowi w 10 minut. Jestem fanem horrorów i thrillerów, ale w tego typu opowieści nie potrafię zrozumieć. - Dlaczego nie można mieć otwartych oczu na dworze, a można mieć w domu?... Albo nie skupiłem się na tym filmie zbyt mocno, albo po prostu mam zbyt mało inteligencji, ale nie widzę w tym filmie żadnego morału. Po prostu głupio się zaczął, jeszcze głupiej się zakończył...
OdpowiedzUsuńSPOILER Ja tłumaczyłam sobie to tak (być może błędnie), że ta siła nie mogła przenikać przez ściany, ani różne szpary np. te pod drzwiami. Dlatego nie wchodziła do pozamykanych domów i dlatego tam byli bezpieczni. O ile nie wyglądali przez okna (dlatego pozasłaniali szyby) i w zapis z monitoringu.
Usuń