Nastoletnia
Simone ma obsesję na punkcie sławnego piosenkarza posługującego
się pseudonimem R. Dziewczyna cały czas myśli tylko o nim.
Zaniedbuje naukę i pisze listy miłosne, które wysyła do obiektu
swoich westchnień, ale nigdy nie doczekała się odpowiedzi. Po
kolejnym tygodniu bez odzewu od R., Simone ucieka z domu i kieruje
się do Monachium, gdzie jak wie aktualnie przebywa jej jedyna
miłość. Po długiej i niebezpiecznej podróży autostopem,
dziewczyna w końcu spotyka się z R., a zachowanie mężczyzny tylko
umacnia ją w przekonaniu, że są sobie pisani. Simone widzi jednak
tylko to, co wokalista chce jej pokazać. Nie dostrzega bądź
ignoruje sygnały świadczące za tym, że R. bynajmniej nie
odwzajemnia jej miłości.
„Der
Fan” (tytuł międzynarodowy: „The Fan”, w Wielkiej Brytanii
znany jako „Blood Groupie” i „Trance”) to zachodnioniemiecki
kontrowersyjny obraz w reżyserii i na podstawie scenariusza Eckharta
Schmidta oraz muzyką grupy Rheingold, której założycielem i
wokalistą był nieżyjący już Bodo
Staiger, odtwórca roli obiektu obsesji głównej bohaterki filmu. W
tę wcieliła się Désirée Nosbusch i to głównie jej
konflikt z reżyserem wywołał kontrowersje wokół „Der Fan”.
Siedemnastoletnia wówczas aktorka była niemile zaskoczona
wykorzystaniem jej nagich zdjęć w kampanii reklamowej. Sprawa
trafiła do sądu i Nosbusch przegrała. Po latach zaprzyjaźniła
się jednak z reżyserem. „Der Fan” wszedł na ekrany niemieckich
i amerykańskich kin w 1982 roku. W Wielkiej Brytanii przez długi
czas dystrybuowano jedynie ocenzurowaną wersję filmu.
Przerost
formy nad treścią. Rzadko używam tego stwierdzenia, ale w tym
przypadku wyjątkowo mocno mi się nasuwa. Thriller psychologiczny z
dodatkiem horroru, niemieckie kino exploitation, które
nadzwyczaj długo się rozwija. Widać, że Eckhart Schmidt próbował
przedstawić coś w rodzaju dogłębnej analizy młodzieńczej
obsesji na punkcie sławnej jednostki. Ściśle: pierwsze dwa „akty”
filmu poświęcił temu dość często spotykanemu problemowi, nie
tyle zadurzenia, ile obsesji nastoletniej osoby na punkcie
popularnego wokalisty. Obsesji narastającej, pęczniejącej,
przysłaniającej wszystko inne. Dla Simone (taka sobie kreacja
Désirée Nosbusch) nic już
nie ma znaczenia, oprócz człowieka kryjącej się pod pseudonimem
R. Sławnego piosenkarza, który najpewniej nawet nie wie o jej
istnieniu. Ona jednak ma nadzieję, że zapoznał się z treścią
choć jednego listu od niej. A wysłała ich całe mnóstwo.
Kilogramy, jeśli nie tony, papieru wypełnione wyznaniami dozgonnej
miłości i prośbami o kontakt. Życie rodzinne, towarzyskie,
szkolne – dla Simone nic z tego właściwie nie istnieje. Wprawdzie
pojawia się jeszcze w szkole, ale zupełnie jakby jej tam nie było.
Nie wypełnia poleceń nauczyciela, nie notuje, nie wsłuchuje się w
wykłady, ani z nikim nie rozmawia. Trochę posiedzi sztywno w ławce,
zapewne oddając się marzeniom o spotkaniu z R., a gdy tylko
nauczyciel zwróci uwagę na jej bierność, ostentacyjnie wyjdzie z
sali. Schmidt postawił na przerażająco powolny rozwój akcji, co
pewnie przyjęłabym z radością, gdyby nie monotematyczność.
Wydawać by się mogło niekończące się deklaracje Simone o jej
wielkiej miłości do R. Jej wynurzenia na temat wspaniałego, och
niesamowitego piosenkarza, z którym tak bardzo, no najbardziej na
świecie, pragnie się zobaczyć. Bo nie ma wątpliwości, że są
sobie przeznaczeni. Czuje to każdą komórką swojego
siedemnastoletniego ciała. Simone nie wyobraża sobie, że nie będą
razem. Wie, że tylko kwestią czasu jest, aż się połączą. Musi
tylko znaleźć sposób na skontaktowania się z nim. Zaczęła od
listów, ale wciąż nie doczekała się odpowiedzi na żaden z nich.
Daje więc sobie jeszcze tydzień – jeśli w tym czasie nie
dostanie wiadomości od R. spróbuje spotkać się z nim osobiście.
Tak sobie postanawia i bynajmniej z tego postanowienia się nie
wycofuje. W końcu (wreszcie!) wyrusza do Monachium, gdzie jak
skądinąd wie, obecnie przebywa jej ukochany. Podróżuje
autostopem, a sypia w samochodach, których nieostrożni albo
przesadnie ufni właściciele nie zamknęli na noc. To dość
niebezpieczna wyprawa, o czym świadczy nieprzyjemny incydent z
jednym z podwożących ją kierowców, ale Simone absolutnie to nie
zniechęca. Właściwie wygląda na to, że nic nie jest w stanie
zawrócić ją z obranego kursu – kursu na R. Muszę Schmidtowi
oddać, że w swoim „Der Fan” zawarł ważny komentarz społeczny.
Swego rodzaju przestrogę przed nadmiernym uwielbieniem gwiazd show
biznesu. Mówi o młodzieńczym zadurzeniu, które w pewnym momencie
przekształciło się w czystą obsesję. W niebezpieczne
uzależnienie od tak naprawdę nieznajomego człowieka. „Der Fan”
można więc potraktować jak twardą lekcję, tak dla młodych osób,
jak ich rodziców. Schmidt w każdym razie pokazuje jak łatwo
zagubić się w świecie fantazji, w sferze jak się wydaje
nieosiągalnych pragnień, które jednak w oczach osoby najbardziej
zainteresowanej są jak najbardziej możliwe do spełnienia. W
oczach, w tym przypadku nastoletniej osoby (bo podobne obsesje
dotykają także ludzi dorosłych), która w pewnym sensie żyje
życiem swojego idola. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby się
okazało, że Simone wie o R. więcej niż o samej sobie. A raczej
doskonale zna fałszywy wizerunek, który sobie stworzył. Simone
analizuje każdy jego gest, każdy grymas, każde spojrzenie
dostrzeżone na ekranie telewizora. Niekoniecznie trafnie, ale faktem
jest, że sobie tak bacznie się nie przygląda. To on jest całym
jej światem, tylko dla niego żyje, tylko jego potrzeby pragnie
zaspokajać. Nikt i nic dla tej siedemnastolatki się nie liczy, poza
tym boskim wokalistką. To jest boskim dla niej.
Po
przebrnięciu przez niesamowicie nużący pierwszy „akt” „Der
Fan” Eckharta Schmidta i co prawda trochę bardziej emocjonującą
podróż czołowej postaci do Monachium, acz ewidentnie nie
wyciśnięto z niej choćby połowy tego, co moim zdaniem bez
większego trudu można było wydobyć (więcej niebezpieczeństw i
druzgocący finał przynajmniej jednego z takowych), przyszła
wreszcie pora na długo wyczekiwane spotkanie Simone z obiektem jej
obsesji. Enigmatyczny Bodo Staiger w roli R. według mnie całkiem
nieźle się odnalazł. Miał w sobie coś intrygującego, nie że
zaraz charyzmatycznego, chociaż... Nie, nie, nie uległam wpływowi
Simone. Nie zaraziłam się jej maniakalną fascynacją owym
człowiekiem sukcesu, ale muszę przyznać, że ze Staigera bił
jakiś magnetyzm. Jednocześnie jednak działał odpychająco.
Schmidt niby nie ukrywał przed widzami intencji R. względem Simone.
Niby oczywiste (dla nas, nie dla niej) było, co konkretnie
piosenkarz sobie zaplanował. Ale z drugiej strony praktycznie od
początku „Der Fan” wiadomo, że to jedna z tych historii, która
może obrać jeden z dwóch kierunków. Równie prawdopodobna jest
krwawa eskalacja obsesji Simone, jak jakaś zbrodnicza działalność
obiektu jej westchnień. Tragedia już od pierwszym minut zdaje się
być nieunikniona. Tyle że droga do niej jest długa i dość
wyboista. Nie mogłam oprzeć się poczuciu, że twórcy „Der Fan”
nade wszystko chcieli zachować suspens. Być może idąc za naukami
Alfreda Hitchcocka, który to, nie bez racji zresztą, utrzymywał,
że emocje gwarantuje nie sam wybuch, tylko oczekiwanie na niego.
Więc czekamy. I czekamy. I... Nie że nic nie przykuwało mojej
uwagi podczas tej niemiłosiernie dłużącej się przeprawy w
kierunku jakiegoś koszmaru, bo mimo wszystko widziałam w tym
niemały realizatorski kunszt. Brudne, przyblakłe zdjęcia, mnóstwo
długich zbliżeń, intrygujący oniryzm, czający się nawet (gdzieś
na obrzeżach) w scenach niebędących jedynie marzeniami sennymi
siedemnastoletniej obsesjonatki. Umownie toczących się na jawie.
Nie mogłam pozostawać obojętna na taką intensywność przekazu,
na ten widomy nihilizm i podskórną degrengoladę jednostki. Słowem:
na tę brzydką, zepsutą, a przy tym magiczną atmosferę, którą
zawdzięczałam nie tylko klimatycznym zdjęciom Bernda Heinla, ale
także złowieszczo-melancholijnej ścieżce dźwiękowej
skomponowanej przez grupę Rheingold. I efektownemu montażowi. Z
wyjątkiem... ostatniej partii filmu. Nie licząc krótkiego epilogu,
który swoją drogą na raczej niespodziewanej tacy przyniósł mi
ten od początku przecież wyczekiwany szok. Bo zakładałam, że to,
co najmocniejsze przyjdzie do mnie w zupełnie innych
okolicznościach. Szok, niesmak, wstręt – myślałam, że coś z
tego pojawi się trochę wcześniej, podczas
tête-à-tête Simone i R. A tymczasem... No dobrze, erotyczna
scenka z udziałem osoby nieletniej (która w sumie ani jednego
fragmentu jej nagiego ciała nie pozostawia wyobraźni widza)
wywołała we mnie pewien niesmak. Niepożądany. Oczekiwałam
krwawej makabry, a dostałam zlepek ujęć, które nieporównanie
więcej sugerowały, niż pokazywały. Oczywiście to pobudzało
wyobraźnię, ale moje oczekiwania względem „Der Fan” były
jednak trochę inne. Tyle się naczytałam, jaki to wstrząsający,
odrażający wręcz obraz, a tutaj taka rozczarowująca
niedosłowność. Żeby była jasność, oglądałam nieocenzurowaną
wersję omawianej produkcji. UWAGA SPOILER Osoby
niepełnoletnie proszę o opuszczenie tej części tekstu.
Rozumiem jeszcze tak asekuranckie podejście do kanibalizmu i
potencjalnej nekrofilii (nie potrafię z całą pewnością
powiedzieć, czy w ogóle doszło do stosunku z trupem, ale
obściskiwanki niewątpliwie były). Mogę też zrozumieć
oszczędzenie widzom szczegółowych widoków ćwiartowania ludzkiego
ciała, ale żeby wszystko tak dalece skrywać? Nawet pierwsze cięcia
dokonywane nożem elektrycznym „uciekają” zanim na dobre się
zaczną. A ujęcia niby oddzielonych od reszty ciała kończyn –
czy tylko mnie wyglądało to tak, jakby podkładano ręce i nogi
żywego aktora? Ale chociaż dostałam diablo niepokojącą i, jeśli
odpowiednio na to spojrzeć, dogłębnie szokującą informację na
koniec – zapowiedź kazirodztwa KONIEC SPOILERA. Innymi
słowy: tyle czekałam, a tutaj taki kapiszon. I nie chodzi mi
oczywiście o ostatnie uderzenie – w tekście, nie w formie. Tyle
krzyku o nic w kontekście makabry, na nadejście której na dobrą
sprawę od początku się nas przygotowuje. Dość subtelnie, ale
przeczucie, że krew poleje się szerokim strumieniem naprawdę
towarzyszyło mi już od pierwszych ujęć „Der Fan”. Tym większy
więc spotkał mnie zawód, gdy przyszła wreszcie pora na spełnienie
owych zawoalowanych obietnic. Gdybyż tylko fabuła bardziej
przypadła mi do gustu. Gdyby nie to nieznośnie przedłużające się
zafiksowanie na jednym temacie (młodzieńczej obsesji na punkcie
piosenkarza), to prawdopodobnie nie przykładałabym do tego aż
takiej wagi. Do tego oszczędnego ujęcia krwawego, ale tylko w
domyśle, horroru.
Troszkę
się zmęczyłam podczas tej szaleńczej przeprawy zakochanej – ale
naprawdę bezgranicznie, najmocniej na świecie zakochanej –
siedemnastolatki, wprost w nieczułe objęcia tak mocno wytęsknionego
kochanka. A jeszcze bardziej trochę wcześniej, przed wyruszeniem w
podróż, która musi skończyć się tragicznie. Bo raczej trudno
brać pod uwagę inną możliwość. Pytanie tylko, kto stanie się
agresorem – zakleszczona w szponach zgubnej obsesji nastolatka, czy
starszy od niej mężczyzna, który stanowi centrum jej wszechświata?
To się okaże. Może okazać się też, że „Der Fan” Eckharta
Schmidta nie jest tak szokujący, jak niektórzy go malują. Dla mnie
nie był, choć i taki cel niewątpliwie przyświecał twórcom tego
obecnie mało znanego niemieckiego thrillera psychologicznego z
elementami horroru. Kina exploitation moim zdaniem w
łagodniejszym wydaniu. Dość efektownie zrealizowanej, ale niezbyt
interesującej historii o młodej dziewczynie w sidłach obsesji. Tak
muszę to podsumować, z zastrzeżeniem, że to tylko moje skromne
zdanie. Nie najgorszy to spektakl, ale spodziewałam się czegoś
dużo bardziej wciągającego i nie ukrywając: mocniejszego w
formie.
Wypadaloby by wspomniec o swietnej synthpopowej muzyce
OdpowiedzUsuń