poniedziałek, 18 października 2021

„The Manor” (2021)

 

Po łagodnym udarze mózgu siedemdziesięcioletnia Judith Albright podejmuje decyzję o przeprowadzce do domu spokojnej starości. Najbardziej niezadowolony z tego postanowienia jest jej siedemnastoletni wnuk Josh, któremu babcia zawsze była bardzo bliska, ale kobieta jest nieugięta. Wprowadza się do Golden Sun Manor, starego budynku położonego w zacisznej okolicy, niechętnie dostosowuje do wyśrubowanych zasad panujących w tym ośrodku i nawiązuje nowe przyjaźnie. Jednak sytuacja szybko zaczyna się psuć. Nocami Judith widuje w swoim pokoju tajemniczą postać, ale jej opiekunowie nie traktują poważnie jej opowieści. Tłumaczą, że to jedynie wytwory jej wyobraźni, koszmarne sny, halucynacje wywołane chorobą.

Welcome to the Blumhouse” to wspólne przedsięwzięcie Blumhouse Productions/Blumhouse Television i Amazon Studios dla Amazon Prime Video. Seria bardzo luźno powiązanych pełnometrażowych filmów grozy. Pierwsze cztery („Kłamstwo” Veeny Sud, „Black Box” Emmanuela Osei-Kuffoura, „Ukryte zło” Elana i Rajeeva Dassanich i „Nokturn” Zu Quirke) łączył motyw rodziny, jako siły budującej lub destrukcyjnej. Kolejną czwórkę wydaną pod szyldem „Welcome to the Blumhouse” („Piekielne bingo” Gigi Saul Guerrero, „Black as Night” Maritte Lee Go, „Madres” Ryana Zaragozy i „The Manor” Axelle Carolyn) łączy temat różnych podejrzanych instytucji i/lub osobistych fobii bohaterów. A przynajmniej tak to zapowiadano. „The Manor” to amerykański horror nastrojowy oparty na scenariuszu Axelle Carolyn (m.in. „Bratnia dusza” z 2013 roku), która zasiadła również na krześle reżyserskim. Carolyn zdradziła, że to bardzo osobisty film, powstały w wyniku bolesnych obserwacji swojego dotkniętego demencją ojca, przebywającego w domu opieki. Praca nad scenariuszem „The Manor” była dla Carolyn jakąś formą terapii, sposobem na poradzenie sobie z prywatną tragedią. Dla niej to najlepsza metoda na uporanie się z jakimś problemem – pisanie o nim, przetworzenie, przekucie go na opowieść grozy.

Rolę główną w „The Manor” powierzono wielkiej aktorce, Barbarze Hershey, która i tym razem nie zawiodła, choć według mnie scenariusz nie był dla niej zbyt łaskawy. Tylko aktorka takiego formatu mogła tchnąć trochę życia w tak rozpisaną postać. Nieprzekonującą, głównie za sprawą nienaturalnych kwestii, jakie uparcie wciskano jej w usta. Zresztą nie tylko jej – dialogi (nie wszystkie) w moim uznaniu najbardziej ciągną tę produkcję w dół. Toporne rozmówki, które tylko dzięki dobremu aktorstwu (za Hershey, uważam, najbardziej wyróżniają się Bruce Davison i Nicholas Alexander) jakoś znosiłam. Realizacja bardzo skromna - w standardzie telewizyjnym momentami trącąca kiczem, ale klimat zdecydowanie bliższy mojemu sercu od plastikowych „oprawek” tak często spotykanych we współczesnym kinie grozy. Kolory stonowane, wyciszone, sprane. Do tego zamknięcie akcji w starym, ponurym dworku w cichej krainie, z dala od zgiełku cywilizacyjnego, w przytłaczającym budynku, z którego nieczęsto będziemy wychodzić. A zatem można liczyć na delikatne poczucie klaustrofobii. Osamotnienie, wyobcowanie. Zagubienie, rozpacz, desperacja, paranoja... Nowa pensjonariuszka Golden Sun Manor, domu spokojnej starości, stopniowo nabiera przekonania, że w tym miejscu dzieje się coś bardzo złego. Coś jest nie tak. Coś złego się tu zakrada. Pod osłoną nocy. Imaginacja czy rzeczywistość? Nie wiadomo? Szczerze mówiąc wątpliwości mną nie targały. W sumie nie jestem pewna, czy Axelle Carolyn w ogóle zależało na tym, by widz zastanawiał się na tą kwestią. To wszystko takie czytelne, takie oczywiste. Tak może się wydawać. Że wszystko wiesz, że „The Manor” żadnych tajemnic nie chowa. Ot, kolejna opowiastka o nawiedzonym budynku. Instytucji, którą nocami nachodzi jakaś nieludzka postać. Coś nie z tego świata. Z czasem Judith zaczyna skłaniać się w tę stronę, ale początkowo chwyta się jedynego racjonalnego wytłumaczenia tych nocnych nieproszonych wizyt, jakie przychodzi jej do głowy. Podejrzewa jednego ze swoich opiekunów. Zakrada się ten chory człowiek do pokojów starszych ludzi. Czerpie z taką jakaś perwersyjną przyjemność. Mniej więcej z takiego założenia wychodzi główna bohaterka „The Manor”, ale rozwój sytuacji zmusza ją do zmiany stanowiska. Akceptacja nadprzyrodzonego nie jest dla niej jakimś ogromnym wyzwaniem. Przychodzi jej to łatwiej niż innym. Taka już jej natura. Kobieta z szeroko otwartym umysłem, gotowa przyjąć nawet najbardziej fantastycznie brzmiące wyjaśnienie, jeśli wszystkie inne zawiodą. Kobieta wietrząca spisek (delikatne skojarzenie z Rosemary Woodhouse), który wiąże z zagadkowym intruzem pojawiającym się w jej pokoju praktycznie każdej nocy. UWAGA SPOILER W dalszych partiach „The Manor” na myśl nasunęły mi się „Mroki lasu” Lucky'ego McKee i „Kick the Can” Stevena Spielberga, segment kinowej odsłony „Strefy mroku”, rok 1983 KONIEC SPOILERA. Jest jeszcze „Doktor Sen” Stephena Kinga, a także film Mike'a Flanagana oparty na tej powieści. Związek pośredni, o którym można już poczytać w Sieci. W Steere House Nursing and Rehabilitation Centre w Providence mieszka sławny kot terapeutyczny o imieniu Oscar, który jakoby przewiduje kogo w najbliższej przyszłości zabierze Śmierć. Stephen King nie ukrywa, że to właśnie na nim się wzorował tworząc czworonożnego bohatera dla „Doktora Sen”. Możliwe, a nawet wielce prawdopodobne, że Axelle Carolyn czerpała z tego samego źródła, co King. Albo z „Doktora Sen”.

Axelle Carolyn od dziecka darzy kino grozy niesłabnącą miłością. Wieloletnia fanka opowieści z dreszczykiem, która miała podobną relację ze swoją babcią, co siedemnastoletni bohater „The Manor”. Reżyserka i scenarzystka omawianej produkcji podzieliła się z opinią publiczną informacją, że jej babcia, która nie przepadała za horrorami, w tajemnicy przed mamą Carolyn nagrywała dla wnuczki między innymi filmy grozy puszczane w telewizji.. Pewności nie mam – to jedna z tych rzeczy, które Carolyn pozostawia w sferze domysłów, takie małe niedomówienie – ale zgaduję, że Judith Albright podziela zainteresowanie swojego wnuka filmowymi potworami. Josh stracił ojca we wczesnym dzieciństwie, a wychowywała go przede wszystkim babcia. Jej córka, a jego matka też była obecna w jego życiu, też przypuszczalnie (znowu: w domyśle) się nim opiekowała, ale wygląda na to, że to Judith poświęcała chłopcu więcej uwagi, czasu, energii. Nic więc dziwnego, że to właśnie Joshowi najtrudniej pogodzić się z decyzją babci o zamieszkaniu w domu spokojnej starości. Jak zapatruje się na to jego matka? Nie mam pojęcia. Nie wiem, czy bardziej ją to cieszy, czy smuci. Nie wiem, czy wolałaby, aby jej rodzicielka została z nimi, czy wolałabym sama się nią opiekować, czy raczej tak jak zarzuca jej Josh, ulżyło jej na wieść, że nie będzie musiała zajmować się starszą osobą. Była okazja do zagłębienia się w kwestię opieki nad osobami starszymi. Jak na przykład w „Relikcie” w reżyserii debiutującej w pełnym metrażu Natalie Eriki James. Różne punkty widzenia, jakaś godna zauważania, odnotowania, uczciwa analiza tego w wielu krajach (w Polsce na pewno) coraz powszechniejszego problemu. Uważam, że ta historia zyskałaby na wartości, gdyby zamiast „kneblować” matkę Josha, przedstawić ją jako kochającą córkę, która w przeciwieństwie do swojego syna pochwala decyzję Judith o zamieszkaniu w domu spokojnej starości. Później Carolyn nieśmiało skłania się w tę stronę. Sugeruje, że córka Judith ma na względzie przede wszystkim jej, a nie własne dobro. Ale, ku mojemu rozczarowaniu, nie rozwija tego wątku. Jakby się bała, że zostanie posądzona o stawanie w obronie tej, która w przestrzeni medialnej zapewne byłaby przedstawiona jako ta zła, godna najwyższego potępiania. Egoistka i materialistka. Tak czy inaczej, nic nie wskazuje na to, by córka w jakikolwiek sposób wymusiła na swojej matce przeprowadzkę do Golden Sun Manor. To była suwerenna decyzja Judith. Josh uważa, że jego matka jest jedyną osobą, która mogłaby zawrócić Judith z tej drogi, na co jego rodzicielka odpowiada stwierdzeniem, że podejmowanie takich prób nie ma sensu, bo gdy Judith już coś sobie postanowi, to nikt nie jest w stanie nakłonić jej do zmiany decyzji. Chyba że mroczna istota nawiedzająca placówkę, gdzie ta, w sumie dość przebojowa, starsza pani, uparła się zamieszkać po lekkim udarze mózgu, który potraktowała jak zapowiedź rychłych problemów dla swoich bliskich. Uznała, że już niedługo może potrzebować zdecydowanie większej pomocy niż dotychczas. Przeprowadzka do domu spokojnej starości miała odciążyć ludzi, na których najbardziej jej zależy. Judith nie chciała być dla nich ciężarem. Nie chciała, żeby patrzyli na przykutą do łóżka, bezradną, całkowicie zdaną na innych staruszkę, gdyby taki właśnie los był jej pisany. Ze wszystkich związków międzyludzkich przedstawionych w tym kameralnym horrorze, najwięcej uwagi poświęcono relacji Judith i Josha. Pięknej relacji, która niebawem... zacznie się psuć? Powiedzmy, że sytuacja między babcią i jej ukochanym wnuczkiem nieco się skomplikuje. Więź zacznie słabnąć. Judith w Golden Sun Manor zazna samotności, jaka najpewniej nigdy wcześniej jej nie dotknęła. Coraz słabsza na ciele i duchu. Zrezygnowana, kompletnie zagubiona, opuszczona, być może schorowana kobieta, która może już tylko czekać na straszną panią z kosą. Czy pojawi się nowa nadzieja, czy Judith przetrwa tę próbę i na czym tak naprawdę ona polega? Czego chce od niej może niezbyt upiorna, ale nie najgorzej zrobiona istota, ewentualnie istoty „zakradające się” do jej pokoju bodaj każdej nocy? Podejrzenia widza twórcy koncentrują też na ludziach otaczających zastraszoną, spanikowana, zdesperowaną bohaterkę. I przepięknym zakątku znajdującym się na terenie ośrodka. „The Manor” może zaskoczyć i nie mówię tutaj o zabawie w buu!, która w moim odczuciu bardziej zasadzała się na dźwiękach - co nie znaczy, że chociaż raz podziałało - niż obrazach, choć nie można powiedzieć, że nic w kadr nie wskakuje. Niektórzy mogą nawet uznać tę koncepcję za całkiem oryginalną – ja poprzestanę na stwierdzeniu, że nie są to najchętniej, najczęściej wykorzystywane składniki przez twórców kina grozy, bo jednak coś tam mi się przypominało – ale czy „The Manor” ma szansę zostać zapamiętany? Przeze mnie z całą pewnością nie, bo już sporo z głowy wywietrzało. Niezbyt płynnie, ale jakoś leci. Horror nadprzyrodzony/psychologiczny, który nie wydaje się pretendować do czegoś większego. Raczej niewymagające widowisko, w którym co prawda zarysowuje się obiecujący wątek społeczno-obyczajowy, ale ledwo, zbyt „jasną kredką”. Nieśmiało.

Skromne „straszydełko” niekoniecznie o blaskach, ale na pewno cieniach jesieni życia. I upiorach czyhających w pewnym domu spokojnej starości. Bądź upiorach zrodzonych w schorowanym umyśle człowieka, który czuje już na karku zimny oddech Śmierci. Średnio zajmująca historyjka z dreszczykiem od Axelle Carolyn, wchodząca w skład dość specyficznej filmowej antologii/serii funkcjonującej pod nazwą „Welcome to the Blumhouse”. Zjadalna, choć w moim poczuciu niemająca wyrazistego smaku, taka trochę mdła, potrawka, na którą był jakiś tam pomysł. Jest też jakaś dbałość o klimat. I oczywiście Barbara Hershey. Ale trzeba by jeszcze doprawić. Emocjami.

5 komentarzy:

  1. Witam, odwiedzam Pani bloga od paru dobrych lat więc można mnie nazwać "stałym klientem" i tak sobie ostatnio pomyślałem, w dobie instagramu itp czy nie warto byłoby również tam publikować recenzje ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie dziękuję ślicznie za poświęcanie czasu na moje wypociny!
      "Pani" zbędna - zwykła Anka jestem:)
      Co do Instagrama, to nie: takie portale społecznościowe to nie dla mnie.

      Usuń
  2. Witaj Aniu,
    ja też w gronie stałych klientów od kilku lat. Uwielbiam Twoje recenzje, na ogół trafiają do mnie te filmy, które niejako polecasz i dzięki temu obejrzałem już kilkanaście na prawdę zacnych perełek , więc za to przy okazji tej recenzji Ci dziękuję, bo na ten film też rzucę okiem. Przy okazji, widziałaś już najnowsze dzieło netflixa, "zły dzień"?. Warto

    OdpowiedzUsuń
  3. Odpowiedzi
    1. To ja dziękuję za odwiedzanie!
      Seans "Złych dni" na razie sobie odpuściłam (może kiedyś), bo po przeczytaniu paru recenzji, doszłam do wniosku, że to nie bardzo kino w moim guście. Takie mam przeczucie...

      Pozdrawiam cieplutko!

      Usuń