wtorek, 21 stycznia 2020

„Doktor Sen” (2019)


Recenzja zawiera spoilery „Lśnienia” Stephena Kinga i „Lśnienia” Stanleya Kubricka

Kilkadziesiąt lat po traumatycznych przeżyciach w nawiedzonym hotelu Overlook w stanie Kolorado, uzależniony od alkoholu Dan Torrance przybywa do małego miasteczka w New Hampshire, gdzie szybko zaprzyjaźnia się z Billym Freemanem, który pomaga mu urządzić się w nowym miejscu i wyjść z niszczącego nałogu. Po latach z Danem nawiązuje kontakt nastoletnia Abra Stone, podobnie jak on obdarzona nadzwyczajnymi mocami, przez Dana nazywanymi lśnieniem, dziewczynka, która dzięki nim odkryła istnienie niebezpiecznej grupy ludzi dowodzonej przez niejaką Rose. Cała ta banda także dysponuje niezwykłymi mocami, ale w przeciwieństwie do Dana i Abry wykorzystuje je do niecnych celów. Rose i jej ludzie od dawna przemierzają Stany Zjednoczone w poszukiwaniu lśniących dzieci, które torturują i zabijają, aby uzyskać od nich tak zwaną parę zapewniającą oprawcom dłuższe życie.

Prace nad filmową wersją powieści Stephena Kinga pt. „Doctor Sleep” (pol. „Doktor Sen”) rozpoczęto już w 2013 roku, krótko po światowej premierze książki. Scenariusz napisał Akiva Goldsman i na tym sprawa stanęła. Do czasu oszałamiającego sukcesu pierwszej części nowej adaptacji powieści „To” Stephena Kinga w reżyserii Andy'ego Muschiettiego. Wtedy napisanie scenariusza „Doktora Sen” zlecono Mike'owi Flanaganowi. Powierzono mu też reżyserię i zabezpieczono niebagatelny budżet – film kosztował minimum czterdzieści pięć milionów dolarów (niektóre szacunki mówią o pięćdziesięciu do pięćdziesięciu pięciu milionach dolarów). Ale wynik był mocno rozczarowujący. Liczono na powtórzenie kasowego sukcesu chociażby „Smętarza dla zwierzaków” Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera, readaptacji innej powieści Kinga, ale „Doktor Sen” nie cieszył się tak dużym zainteresowaniem widzów. Wpływy z całego świata przekroczyły siedemdziesiąt milionów dolarów, co przy tak potężnym budżecie istotnie nie wypada imponująco. Rozczarowujący wynik finansowy „Doktora Sen” postawił inny planowany projekt pod znakiem zapytania – prequel omawianej produkcji koncentrujący się na postaci Dicka Halloranna. Napisanie scenariusza też powierzono Mike'owi Flanaganowi. Zdradził on ponadto, że jest zainteresowany również nakręceniem sequela „Doktora Sen”, którego główną bohaterką miałaby być Abra Stone. Co więcej pytał już Stephena Kinga, czy pochylił już się nad tym tematem. Pisarz odpowiedział mu, że jeszcze nad tym nie myślał, dodając jednak, że z podobnych pytań narodził się „Doktor Sen”. Można więc wysnuć z tego wniosek, że King nie mówi „nie”.

Nie jest żadną tajemnicą, że Stephen King nie lubi filmowej adaptacji swojej powieści pt. „Lśnienie” aka „Jasność” (oryg. „The Shining”) w reżyserii Stanleya Kubricka (aczkolwiek polecił ją w swoim Danse Macabre"). I nie jest tajemnicą, że nie przepada za nią część miłośników literackiego oryginału. I w drugą stronę: część wielbicieli kultowego filmu Kubricka nie darzy sympatią literackiego pierwowzoru. Twórca między innymi doskonałej ekranizacji „Gry Geralda” Kinga, Mike Flanagan poczynił próbę pogodzenia tych dwóch zwaśnionych obozów w swojej adaptacji powieści tego samego autora pt. „Doktor Sen”, będącej raczej luźnym sequelem „Lśnienia”. W swoim filmie Flanagan zawarł smaczki zarówno dla fanów książki, jak jej pierwszej adaptacji (notabene kłaniał się też miłośnikom „Mrocznej Wieży”, literackiej serii Stephena Kinga). Dokonał swego rodzaju połączenia tych dwóch zaskakująco różnych dzieł, na fundamencie kontynuacji „Lśnienia”, skupiającej się na ludziach obdarzonych niezwykłymi mocami. Znany z fikcyjnej opowieści o nawiedzonym hotelu Overlook położonym w Górach Skalistych, Dan Torrance, powraca jako człowiek podążający straceńczą ścieżką swojego od dawna już nieżyjącego ojca. „Zażyj swoje lekarstwo!” - wrzeszczy pijany Danny okładając pięściami mężczyznę w barze. To właściwie pierwszy wyraźny sygnał dla osób zaznajomionych z najbardziej traumatycznym okresem w jego życiu, mówiący, że Dan niebezpiecznie upodobnił się do swojego ojca, Jacka Torrance'a. Alkoholika, który kilkadziesiąt lat wcześniej stał się narzędziem złego hotelu próbującego pozyskać (zabić) mocno lśniącego Danny'ego. Flanagan nie chwyta się wersji sugerowanej (acz nieprzesądzanej) w „Lśnieniu” Stanleya Kubricka. Choć w „Doktorze Sen” odtworzono kilka sekwencji z tamtego legendarnego obrazu (z innymi aktorami, ale w imponująco zbliżonej oprawie: realizacja i miejsce akcji), to we wspomnieniach czołowej postaci filmu, ojciec zachował się nie jako chory psychicznie człowiek opętany żądzą mordu, tylko godny współczucia człowiek, który przegrał bohaterską walkę z własnymi demonami i nadnaturalną potęgą hotelu Overlook. Poniekąd, bo choć sam zginął, to udało mu się nie zabrać ze sobą ludzi, których szczerze kochał: swojej żony Wendy i jedynego dziecka Danny'ego. Cudownego chłopca, który teraz, w dorosłym życiu, tkwi w szponach tego samego nałogu, z którym zmagał się jego ojciec. Można powiedzieć, że Dan stoczył się na samo dno. Wcielający się w tę postać Ewan 'Obi-Wan Kenobi' McGregor do spółki z Mikiem Flanaganem stworzyli naprawdę przekonujący obraz człowieka straszliwie udręczonego. Przez dar, który nazywa lśnieniem i traktuje bardziej jako przekleństwo, traumatyczne wspomnienia oraz nałóg, który przez lata był dla niego czymś w rodzaju broni w walce z tymi pierwszymi. „Doktor Sen” to trwający trochę ponad dwie i pół godziny horror o zjawiskach nadprzyrodzonych zmiksowany z mroczną fantasy i filmem psychologicznym, który mile mnie zaskoczył swoją powolną narracją. Po tak szeroko reklamowanej i drogiej produkcji grozy spodziewałam się tradycyjnie skrojonego straszaka, tj. podążającego za współczesnymi trendami (mnóstwo jump scenek i niewiele mniej przekombinowanych efektów komputerowych), plastikowego horroru z taką sobie fabułą. Powieść, na której przede wszystkim oparto rzeczony obraz w moich oczach ledwo wychodzi poza średnią. Ot, takie czytadełko niedostarczające silniejszych emocji, ale większych mąk w sumie też nie. Uważam, że filmowa wersja „Doktora Sen” wypada trochę lepiej od dzieła Kinga pod tym samym tytułem, ale i nie mogę powiedzieć, że twórcom udało się rozniecić we mnie miłość do opowieści o ludziach kradnących życiodajną parę lśniącym dzieciom oraz podobnie jak oni, obdarzonym niezwykłymi mocami Danie i nastoletniej Abrze, którzy stają do walki z tą cudaczną bandą „wampirów energetycznych”.

Rebecca Ferguson w roli Rose praktycznie mnie oszołomiła. Ta przywódczyni morderczej bandy niezwyczajnych ćpunów, bo szprycujących się parą niezwykłych dzieciaków, która wydłuża im życie, ma zdecydowanie większą charyzmę od swojego powieściowego wzorca i jednocześnie uważam, że jej postać emanuje silniejszą groźbą. Przyciągająco-odpychająca jednostka, jakkolwiek paradoksalnie to brzmi. Po drugiej stronie barykady stoi ciemnoskóra nastolatka, Abra Stone, nawet znośnie kreowana przez niedoświadczoną młodocianą aktorkę Kyliegh Curran. Dziewczyna obdarzona dużo silniejszymi nadzwyczajnymi mocami od znanego już odbiorcom „Lśnienia” (i literackiego, i filmowego, i miniserialowego) Danny'ego Torrance'a, do którego z czasem zwraca się o pomoc. Dzięki swoim niezwykłym zdolnościom Abra odkrywa straszną działalność gangu Rose, kobiety także obdarzonej lśnieniem. Twórcy wprowadzają nas w tę baśniową intrygę raczej nieśpiesznie. Sporo miejsca poświęcają kreśleniu sylwetek bohaterów i antybohaterów, ale powiedziałabym, że bardziej krążą wokół tego, co już ujawnili, niż stopniowo rozbudowują ich psychologiczne portrety. Z resztą treści jest podobnie – fabuła „Doktora Sen” jest dosyć liniowa; raczej nie obfituje w wątki, a już na pewno nie w zwroty akcji, a najbardziej widowiskowe momenty zachowuje na koniec. Chociaż w sumie niektóre widoki wcześniej rozciągające się przed oczami Dana, także w retrospekcjach, z nieproszonymi gośćmi, które zastaje obok siebie tuż po przebudzeniu na czele, mogą mocno zaniepokoić co poniektórych odbiorców (wiarygodna prezentacja duchów). Ale na długą serię bardziej zdecydowanego straszenia Mike Flanagan każe nam czekać do ostatniej partii, która nie dość że może pochwalić się mnogością bardzo dobrze wykonanych elementów utrzymanych w czystej, niezakłócanej baśniowym zapaszkiem, horrorowej tonacji, to jeszcze zwraca uwagę genialnym wręcz zazębieniem się książkowego i filmowego „Lśnienia” na szkielecie „Doktora Sen”. UWAGA SPOILER W książce Dan i Abra nie mogli wejść do przeklętego hotelu w Górach Skalistych, bo powieść „Doktor Sen” jest kontynuacją powieści „Lśnienie”, pod koniec której Overlook ginie w płomieniach. Ale już Flanagan mógł zabrać nas na przechadzkę po tym mrocznym przybytku (King był temu przeciwny, ale Flanagan przekonał go pomysłem na spotkanie Dana z duchem jego ojca), bo jego film jest jednocześnie sequelem „Lśnienia” Stanleya Kubricka, w którym to hotel przetrwał. Ale żeby zwolennicy książkowej końcówki opowieści o trzyosobowej rodzinie Torrance'ów na swoje nieszczęście zimującej w tym upiornym, przepastnym budynku, nie poczuli się zawiedzeni, w scenariuszu omawianego filmu przewidziano dla Overlook taką śmierć, jaką w swojej wersji przygotował dla niego Stephen King KONIEC SPOILERA. Wcześniej omawiany film częściej skłania się ku mrocznej fantasy, zbudowanej na niezbyt złożonej, acz w miarę interesującej, niemęczącej, klarownej płaszczyźnie psychologicznej niźli w stronę horroru. Co raczej nie powinno zaskoczyć odbiorców powieściowej wersji „Doktora Sen”. Tam w końcu też horror nieczęsto dochodził do głosu – rzadziej nawet niż w jego filmowym odpowiedniku. Flanagan przygotował więcej smaczków utrzymanych w stylistyce ghost stories, ale pozwolił sobie też na naprawdę bolesny moment gore. To taki wstrząs rodem z jego „Gry Geralda”, tyle że w wydaniu mini. Reżyser i zarazem scenarzysta „Doktora Sen” wyznał, że bierze się to z jego fobii. Z tego wszystkiego płaszczyzna fantasy, co oczywiście mnie nie zaskoczyło, w moich oczach prezentowała się najsłabiej. Z lekka kiczowato, trochę bajkowo, a pod kątem treści rażąco nijako. Szczęście, że ta bajka nie mieni się żywymi kolorami, że zdjęcia autorstwa Michaela Fimognariego są nie tylko przyblakłe, ale i przybrudzone (bardzo delikatnie), co zapewne miało służyć klimatycznemu zbliżeniu „Doktora Sen” do „Lśnienia” Stanleya Kubricka. Większa część akcji została osadzona w 2019 roku, ale atmosfera, w jakiej utrzymano te sceny niewiele odbiega od tej panującej w retrospekcjach sięgających przedostatniej dekady XX wieku. Dużo stonowanych, przymglonych wręcz żółci i pomarańczy, trochę podpatrzonych od Kubricka sztuczek operatorskich – to powinno zadowolić tych fanów filmowej wersji „Lśnienia”, którzy szukają w „Doktorze Sen” nie tylko wyrazistych nawiązań do ponadczasowego horroru Stanleya Kubricka (takich jak na przykład krew wypływająca z windy, widmowe bliźniaczki, duch starszej kobiety w wannie itd.), ale też tych bardziej subtelnych, nie tak mocno rzucających się oczy. Ale na użytek tej grupy muszę zaznaczyć, że „Doktor Sen” nie jest utrzymany w dokładnie takim klimacie jak pierwsza ekranowa wersja „Lśnienia” - ociera się o nią, ale całkowicie w tę klaustrofobiczną i chłodną aurę nie wpada. Ścieżka dźwiękowa skomponowana przez The Newton Brothers (Andy'ego Grusha i Taylora Newtona Stewarta), z którymi Mike Flanagan niejednokrotnie już współpracował choć współgra z umiarkowanie mroczną oprawą wizualną, to mogłaby być bardziej wyrazista. Epilog natomiast wywołał we mnie lekkie mdłości. Z gatunku, których absolutnie od kina grozy nie pożądam.

Swoją ekranizacją „Gry Geralda” Mike Flanagan przekonał mnie, że jest najpoważniejszym pretendentem do miana najlepszego reżysera współczesnych filmów opartych na twórczości Stephena Kinga (tak, tak, nie Andi Muschiettii), że jeśli już ktoś, to najprędzej on będzie mnie zachwycał adaptacjami/ekranizacjami prozy tego konkretnego pisarza. Wielkich uniesień tym razem jednak nie było – jego adaptacja powieści „Doktor Sen” w mojej ocenie nie dobija do poziomu „Gry Geralda”, ale przede wszystkim dlatego, że nie darzę dużą sympatią tej konkretnej opowieści Kinga, bo już wkład Flanagana w ten tekst uważam za wielce atrakcyjny. Od strony technicznej film generalnie też prezentuje się solidnie, aczkolwiek z drażniącą baśniowością tutaj też przyszło mi się zderzać. Niemniej i tak uważam, że to nie tylko dobra propozycja dla fanów kina grozy (zwłaszcza powolniejszych, mniej efekciarskich klimatów), ale również adaptacja przebijająca oryginał. I nie muszę chyba dodawać, że nadal największe oczekiwania odnośnie filmowych wersji prozy Stephena Kinga pokładam w Mike'u Flanaganie. Liczę jednak na lepsze materiały źródłowe, to znaczy bardziej przeze mnie preferowane teksty Stephena Kinga. Konkret: najwyższy czas na „Rękę mistrza”!

1 komentarz:

  1. Faktycznie ta powolność narracji ma swój urok. Podobał się nam, choć nieco smutny w wymowie. Jak dla mnie najmocniejsze sceny to ta z zabójswtem Toby'ego oraz końcowa, gdy Abra wchodzi do łazienki i spokojnie zamyka za sobą drzwi. Generalnie seans bardzo na plus.

    OdpowiedzUsuń