czwartek, 20 października 2022

„Bodies Bodies Bodies” (2022)

 

Sophie zabiera swoją nową dziewczynę Bee na niezapowiedziane spotkanie ze swoimi dawno niewidzianymi przyjaciółmi, spędzającymi weekend w zacisznym dworku należącym do rodziców jednego z nich. Młodzi ludzie są zaskoczeni takim obrotem spraw, ale w większości nie mają nic przeciwko dokończeniu weekendu w towarzystwie marnotrawnej przyjaciółki i nieznanej im dziewczyny. Po zapadnięciu zmroku, gdy za oknami szaleje burza, Sophie proponuje zagrać w „Bodies bodies bodies”, ulubioną grę jej paczki, która zaczyna się w kompletnych ciemnościach, a kończy wraz z rozpracowaniem tożsamości zabójcy. Zabawa doprowadza do kłótni, a niedługo potem gasną światła. I pada pierwszy prawdziwy trup. Pozostali przy życiu odcięci od świata zewnętrznego, spanikowani młodzi ludzie szybko nabierają przekonania, że mordercą jest jedno z nich. Tylko które?

A24, niezależna amerykańska firma zajmująca się produkcją i dystrybucją filmów, którą fani kina grozy kojarzą głównie z tak zwaną nową falą horroru, energicznie rozbudowuje swoją ofertę o obrazy slash. Po głośnym „X” Ti Westa przyszła kolej na „Bodies Bodies Bodies”, kolejną rąbankę A24 przygotowaną na rok 2022. W 2018 roku firma kupiła scenariusz autorstwa Kristen Roupenian, a w roku 2019 ogłoszono, że obraz wyreżyseruje Chloe Okuno (późniejsza twórczyni „Watcher” z Maiką Monroe w roli głównej) po uprzednim przerobieniu skryptu. Koniec końców na materiale Roupenian pracowała debiutantka Sarah DeLappe, która nie szczędziła zmian – właściwie drastycznie przemodelowała tę opowieść, można powiedzieć zaproponowała zupełnie inną wizję. Na krześle reżyserskim posadzono natomiast Halinę Reijn, twórczynię thrillera z 2019 roku pt. „Instynkt”. Główne zdjęcia do „Bodies Bodies Bodies” ruszyły w maju 2021 roku w kamiennym dworku w miejscowości Chappaqua w stanie Nowy Jork, a premiera odbyła się w marcu 2022 roku na South by Southwest Film Festival. We wrześniu tego samego roku ruszyła dystrybucja internetowa.

Amerykański satyryczny slasher o pokoleniu Z. Generacji social mediów, odciętej od swojego respiratora. Tragedia postaci zaludniających mały światek przedstawiony w „Bodies Bodies Bodies” Haliny Reijn, polega nie tyle na tym, że trafili na celownik niezidentyfikowanego mordercy, ile na tym, że zablokowano im dostęp do ich naturalnego środowiska. Jak ryby brutalnie wyjęte z wody. Zagubieni w twardej rzeczywistości. Zupełnie nieprzygotowani do mierzenia się z poważnymi problemami świata niewirtualnego. Reżyserka „Bodies Bodies Bodies” opowiadając o tym przedsięwzięciu podkreślała, że to nie jest opowieść o wielkich, złych mediach społecznościowych. Bardziej lustro niż czarny charakter. Narzędzie wydobywające i wzmacniające najbardziej przerażające części naszych osobowości. Naszych, nie swojej. Social media mogą być całkiem dobrym doradcą - to lustereczko powie ci, jak stać się lepszym, jeśli zechcesz. Tu jest pies pogrzebany. Wolna wola. Każde uzależnienie da się pokonać. Skoro Sophie (przekonująca kreacja Amandly Stenberg, której według mnie przypadła w udziale jedna z najwyrazistszych postaci, obok Jordan, odegranej przez Myha'lę Herrold) wyszła z nałogu narkotykowego, to jej przyjaciele mogą uniezależnić się od mediów społecznościowych. Da się żyć bez codziennego gwiazdorzenia w Sieci. No ba! Zawsze można urządzić imprezkę. Jest alkohol, jest zabawa. Do tego głośna muza, a gdyby ktoś nabrał ochoty, to i jakieś twardsze używki się znajdą. Młody gospodarz pomyślał o wszystkim, choć zdecydowanie wolałby, żeby jego goście nie dobierali się do zapasów, do drogich trunków ojca. Tatuś się wścieknie, ale to już twój problem. Takich masz przyjaciół. I wiesz co? Idealnie pasujesz do tego towarzystwa. Do tej bandy egoistów. Wszyscy wiedzą, że Sophie miała problem z narkotykami, wszyscy wiedzą, że zaliczyła odwyk i raczej nikomu nie zależy na tym, żeby wróciła na tamtą straceńczą ścieżkę. Nie żeby jakoś szczególnie obchodziło ich dobro Sophie. Jak zawsze, myślą przede wszystkim o własnym komforcie. Sprawa Sophie trochę namieszała w ich różowiutkiej bańce, ale przecież nie będą sobie odmawiać prochów tylko dlatego, że jest wśród nich Anonimowa Narkomanka. Pierwsi do pouczania innych w sprawach, w których, bądź co bądź, są ekspertami. Wciągniemy po kresce albo dwóch, a potem pomówimy o tym, jak wielki błąd popełniła nasza Sophie. Jej nie wolno, nam tak. Bo jest osobą czarnoskórą? O to chodzi? Kolejny przejaw niesławnego amerykańskiego rasizmu. Tak to widzi Sophie, ale ja odebrałam to jako żartobliwy prztyczek w nosy tych, którzy doszukują się rasizmu także tam, gdzie na pewno go nie ma. Przeczulonych na tym punkcie – jak zacięte płyty. Skąd ta pewność? Ano stąd, że Sophie nie jest jedyną ciemnoskórą osobą w tym gronie. Dowód A: Jordan. Więcej nie trzeba - teoria Sophie obalona. Tym bardziej, że to właśnie ta postać „obejmuje funkcję dowódcy”, gdy robi się gorąco. Nie żeby cieszyła się jakimś wielkim autorytetem, bo i trudno spodziewać się posłuchu w grupie złożonej prawie z samych urojonych pępków świata, ale gdy największa trwoga, to do Jordan. Dzielnie prowadzi tę niesforną zgraję, która nawet w takich ekstremalnych okolicznościach nie jest w stanie odsunąć na bok „ważniejszych spraw”. Okazuje się, że nawet perspektywa rychłej śmierci nie zakrzyczy pewnych kwestii. Dla widza to może i błahostki, widz niech sobie myśli, że odkleiliśmy się od rzeczywistości, skoro zamiast myśleć wyłącznie o przetrwaniu, zaprzątamy sobie głowy mnóstwem innych rzeczy. Nie, my po prostu mamy inną hierarchię wartości. Nie podoba się? To twój problem. Nie ma takiej siły, która powstrzyma nas przed rozmówieniem się z tak zwanymi przyjaciółmi. A sporo się tego przez lata nazbierało. I jeszcze ta obca wśród nas; cicha woda, a jak wiadomo takie przeważnie najbardziej brzegi rwą. Tak to szło czy jakoś inaczej? Kurczę, przydałby się internet. Wujek Google na pewno pomógłby wykaraskać się z tego piekiełka. A w takim układzie... kaplica. Zero szans.

Drugie pełnometrażowe osiągnięcie w reżyserskiej karierze Haliny Reijn zatytułowano tak jak jedną z ulubionych domowych rozrywek Sophie i jej długoletnich przyjaciół. Istna śmietanka towarzyska, wyższe sfery, w które wlatuje egzotyczny ptaszek. Bee wyraźnie nie przywykła do takich luksusów, w jakie wprowadza ją Sophie, jej aktualna partnerka, która jakiś czas temu została wygnana z tego niby bajkowego świata. Przez rodziców, którzy teraz, gdy już wyszła z niszczącego nałogu, może wreszcie uchylą to „surowe rozporządzenie”. A wtedy ona i Bee nie musiałyby już martwić się o pieniądze. Nigdy. Tymczasem Sophie postanawia odkurzyć stare przyjaźnie. W swoim stylu: bez przepraszania, bez przymilania się, czy chociażby uprzedzenia gospodarza, że zamierza wziąć udział w jego weekendowej imprezie. To miała być niespodzianka. Większość ucieszyła się na jej widok, ale czy szczerze? Tak czy inaczej, tylko Jordan od początku daje jasno do zrozumienia, że nie jest zadowolona z tego niespodziewanego rozrostu ich hałaśliwej grupki. Mało tego: ma czelność wcinać się między Sophie i Bee. Nikogo to specjalnie nie dziwi. Taka już jest, ta ich Jordan. Wredna dziewczyna. Jest i wredny chłopak, ale tak się składa, że Sophie to jego najlepsza przyjaciółka, najbliższa mu osoba w tym gronie, woli więc zatapiać swoje żądło w drugim obcym pod jego dachem. Nie tylko Bee jest tu swego rodzaju nowością. Jest i sporo starszy od nich mężczyzna, którego przygruchała sobie dumna twórczyni internetowego podcastu. Z pozoru niegroźna, szeroko otwarta na ludzi, lubiąca wszystkich, ale jeśli wymsknie ci się jakaś krytyczna uwaga na temat jej „życiowego dzieła”, jeśli choćby przewrócisz oczami albo westchniesz znacząco, prawdopodobnie na własnej skórze odczujesz moc jej gniewu. Atakuj sobie mojego chłopaka, ale podcast jest nietykalny. Świętość, której dla własnego bezpieczeństwa lepiej nie naruszać. Zabawa w poszukiwanie zabójcy nie jest zupełnym wymysłem twórców – oparte na grze Body body, znanej też jako Murder in the Dark. W tym świecie przedstawionym na starcie gracze piją po kielichu i inkasują po jednym silnym ciosie w twarz (kolokwialnie mówiąc: z liścia). Potem gasimy wszystkie światła – ale latarki są dozwolone – i rozbiegamy się po domu. Ten kto wcześniej wylosował kartkę z napisem „zabójca”, znajduje sobie jedną ofiarę, którą „zabija” klepnięciem w plecy. „Nieszczęśnik” pada, a kto znajdzie rzekome zwłoki musi krzyknąć „bodies bodies bodies”. Wtedy zapalamy światła, zbieramy w jednym pomieszczeniu i próbujemy odgadnąć, kto klepnął w plecy. To znaczy, kto zabił. Faktycznie zabił. Normalne w horrorze – w tym gatunku lepiej trzymać się jak najdalej od wszelkich gier, a jak już popełnisz ten błąd, to nigdy, przenigdy nie odłączaj się od grupy. Wiemy, ale to silniejsze od nas. Właściwie wyglądało mi na to, że twórcy celowo podkręcali jedną z najmniej rozumianych cech nurtu slash. Wyolbrzymienie tego, co wielu niemożebnie irytuje. Sławetne nielogiczne zachowania bohaterów. Samobójcy czy jak? Nie, po prostu stracili przyczepność. Grawitacja zniknęła. Okropny stan nieważkości. Zabrali takim internet i automatycznie cofnęli się w rozwoju:) Dzieci płaczące we mgle. A raczej w gęstych ciemnościach, nieśmiało rozpraszanych przez prawie wszystkie dziewczyny. Tutaj kryje się pewna symbolika – odbicie osobowości żeńskich postaci w wybranych źródłach światła. Tylko Sophie (nie licząc panów) nie ma własnego. Woli „podpinać się pod cudze światełka”, w czym też zawarto pewien przekaz dotyczący jej charakteru. „Bodies Bodies Bodies” to slasher, który należy traktować z przymrużeniem oka. Siekanina na wesoło. Myślę, że niegroźna nawet dla osób najmniej obytych w tego typu rodzaju widowiskach. Ja tam wolałabym ostrzej – chociaż jedno śmielsze ujęcie – ale przynajmniej w napięciu trochę potrzymało. Bo nie zawsze było mi do śmiechu. Często, ale nie zawsze. A zakończenie wprost cudowne. Nie wiedziałam czy mam się śmiać, czy płakać. UWAGA SPOILER Swoją drogą „Bodies Bodies Bodies” Haliny Reijn niektórym widzom nasunął silne skojarzenia z „Porąbanymi” (aka „Tucker i Dale kontra Zło”) Elia Craiga. Podobna koncepcja. Przewrotna. Zgrabny fikołek w nurcie slash. Kontrolowana wywrotka twardej konwencji KONIEC SPOILERA. Do tego stosownie nieprzyjemne dla ucha efekty dźwiękowe – instrumentalne wzmacniacze napięcia – ale i popowy numer „Hot Girl” Charli XCX, nagrany specjalnie na potrzeby „Bodies Bodies Bodies”, który tutaj w całości wybrzmi przy napisach końcowych. I zdjęcia lekko pachnące starym (lata 70. i 80. XX wieku), dobrym, tanim slasherem.

Zakręcony weekend. Najgorszy z najgorszych. A tak dobrze się zaczęło. Słońce, basen, drogie trunki, „szatański proszek”. I oczywiście imponujący dworek w malowniczym, zacisznym zakątku. Potem przyszła burza i wszystko diabli wzięli. Zabawa się skończyła. To już nie są żarty. Rozpoczęła się prawdziwa bitwa o życie. Bez internetu. Ogarniacie to? Widzicie, w jak beznadziejnym położeniu znaleźli się bohaterowie „Bodies Bodies Bodies”, komediowego slashera w reżyserii Haliny Reijn? Tak skończą młodzi, gdy zabraknie internetu. Spokojnie, to tylko żart. Albo nie, trudno powiedzieć. W każdym razie mnie nawet to to posmakowało. Mogło bardziej, ale dobre i to.

2 komentarze:

  1. Jestem dwa razy starszy, niż bohaterowie tego filmu, a bawiłem się znakomicie. Dla mnie jeden z najlepszych filmów tego roku. Pomimo nieznanej obsady, aktorzy zagrali świetnie. Fajna praca kamery, dialogi i muzyka, która ładnie komponowała się z tym, co działo się na ekranie.

    OdpowiedzUsuń