niedziela, 6 listopada 2022

„Nie patrz w dół” (2022)

 

Mąż Becky Connor ginie podczas wspinaczki wysokogórskiej. Prawie rok później kobieta nadal jest pogrążona w głębokiej rozpaczy, z której bezskutecznie próbuje wydobyć ją ojciec. Nagle zjawia się jej przyjaciółka Shiloh Hunter z propozycją wspólnego wejścia na wyłączoną z użytku ponad sześćset metrową wieżę telewizyjną B67 na pustyni Mojave. Becky nie jest przekonana do tego pomysłu, ale Hunter uważa, że w ten sposób zwalczy lęki, które towarzyszą jej od tragicznej śmierci ukochanego. Po namyśle Becky przystaje na plan swojej przyjaciółki, choć nadal targają nią wątpliwości. Hunter stara się zarazić ją swoim entuzjazmem, ale im bliżej wieży, tym bardziej topnieje determinacja Becky. Jej towarzyszka się jednak nie poddaje. Dopinguje przyjaciółkę w jej heroicznej walce ze strachem. W końcu kobiety stają na małej platformie setki metrów nad ziemią, ale ich euforia nie trwa długo. Aż drabina runie.

Amerykański survival thriller, opowieść której pozazdrościł Stephen King. Pomysł zrodził się w głowie Scotta Manna, kiedy kręcił swoją „Ostateczną rozgrywkę” (2018). Na szczycie stadionu w Wielkiej Brytanii. Pomiędzy zdjęciami Mann wdał się w interesującą pogawędkę z jednym ze scenarzystów „Ostatecznej rozgrywki”, Jonathanem Frankiem. O wysokości i naturalnym strachu przed upadkiem. Doszli do wniosku, że wysokość to dziwna rzecz. Takie nic, co potężnie działa na psychikę człowieka. Żaden z nich nie potrafił też przypomnieć sobie choćby jednego filmu, który w pełni wykorzystał motyw utknięcia wysoko nad ziemią. Obraz dokumentalny, na który Mann natrafił niedługo potem, „Free Solo: ekstremalna wspinaczka”Jimmy'ego China i Elizabeth Chai Vasarhelyi tylko umocnił go w postanowieniu zmierzania się z tym tematem na planie. „Nie patrz w dół” (oryg. „Fall”) miał być pozycją krótkometrażową, ale z czasem Scott Mann i Jonathan Frank – autorzy scenariusza – dostrzegli w tym większy potencjał. Zrealizowany za trzy miliony dolarów (dodatkowe cztery miliony dolarów firma Lionsgate przeznaczyła na promocje i wydanie obrazu) w formacie IMAX, głównie w Shadow Mountains na kalifornijskiej pustyni Mojave, w tak zwanym reżimie sanitarnym tłumaczonym pandemią COVID-19. Bardziej kłopotliwa okazała się pogoda. Nieznośny upal, gwałtowne burze, porywiste wiatry. I przeklęte latające mrówki. Do amerykańskich kin „Nie patrz w dół” wszedł w sierpniu 2022 roku, wcześniej jednak firma Lionsgate, która uzyskała prawo do dystrybucji filmu na terenie tego kraju, nakazała ekipie złagodzić słownictwo bohaterek, ażeby uzyskać kategorię wiekową PG-13.

Fatalna wieża telewizyjna B67 została zainspirowana autentycznym masztem radiowym z Walnut Grove w Kalifornii - KXTV/KOVR Tower - jedną z najwyższych konstrukcji wzniesionych przez człowieka, liczącą sobie trochę ponad 2049 stóp (625 metrów). Ekipa pod kierownictwem Scotta Manna na potrzeby „Nie patrz w dół” zbudowała tylko górną część niby wieży, na szczycie góry. W rzeczywistości Grace Caroline Currey (jako Becky Connor) i Virginia Gardner (jako Shiloh Hunter) pracowały niecałe sto stóp nad ziemią. Reżyser pilnował, by zanadto nie wypucowano tego „kamienia”. Jego zdaniem jednym z najczęstszych błędów popełnianych przez współczesnych twórców kina grozy jest zbytnia staranność. Jak to ujął: „niedoskonałości w horrorze są perfekcją”. Tak się wyraził (posługując się przykładem „Blair Witch Project” Daniela Myricka i Eduardo Sáncheza), choć „Nie patrz w dół” to czysty thriller. Opowieść o dwóch ryzykantkach. Jeszcze rok temu obie były uzależnione od adrenaliny. Im wyżej, tym większe doznania. Nieustraszone trio: Becky, Hunter i Ben, życiowy wybranek tej pierwszej. W prologu zobaczymy ostatnią wyprawę w tym składzie. Wypadek w górach... i przeskok akcji. Niedługo minie rok od śmierci ukochanego małżonka Becky, a ona wciąż błąka się w otchłani rozpaczy. Niestrudzenie odpycha ludzi, którzy starają się pomóc. Nie ludzi, a człowieka, bo wygląda na to, że jedynie jej ojciec jeszcze nie skapitulował. Reszta uszanowała prośbę Becky o zostawienie jej w spokoju. Tylko ona, leki i alkohol. Aż zjawia się Hunter, która w przeciwieństwie do Becky w ogóle się nie zmieniła. Nadal uwielbia niebezpieczne wyprawy, a od jakiegoś czasu może sobie pozwolić na więcej. Potęga internetu. Youtuberka, która zdaniem Becky udaje kogoś, kim nie jest. Oszukuje swoich obserwatorów... Cóż, za wiekopomne odkrycie. Krzysztof Kolumb zzieleniałby z zazdrości. Kpiny na bok, bo oto przygoda wzywa. Hunter wróciła i zamierza zrobić wszystko, co w jej mocy, by przywrócić przyjaciółce chęć do życia. Z doświadczenia wie, że w takich wypadkach najlepiej spojrzeć prosto w oczy swoim wewnętrznym bestiom. Wszystko wskazuje na to, że na skutek śmierci Bena, miłość do wspinaczki przekuła się w akrofobię, która w przekonaniu Hunter, jest nadrzędnym hamulcowym Becky. Wyprawa, którą zaplanowała przebojowa przyjaciółka młodej wdowy, wedle jej przewidywań, zerwie kajdany i Becky wreszcie będzie mogła wyjść z ciasnej pułapki, w której zdążyła się zadomowić. Z deszczu pod rynnę. Hunter chciała dobrze, ale jak to zazwyczaj w thrillerach (i w horrorach, i w życiu) bywa, wszystko poszło nie tak. Wystarczyłoby wtajemniczyć choć jedną zaufaną osobę w swój wielce ryzykowny plan, żeby oszczędzić sobie większości zbyt mocnych wrażeń (ale wtedy nie byłoby filmu, prawda?). A może wręcz ocalić życie. Bo śmierć już za moment, już za chwilę zacznie zbliżać się do Becky i Hunter wielkimi krokami. Gdy utkną na maleńkiej okrągłej platformie – jak to określił Scott Mann, wielkości pizzy – zaśniedziałej kratce ponad sześćset metrów nad ziemią. Nie mam lęku wysokości, ale przyznaję, że nie czułam się komfortowo już podczas długiej wspinaczki po lichej drabinie. Sadystyczne zbliżenia na ledwo trzymające śrubki i uginające się szczebelki. Chcesz żeby cię zemdliło? Sprawdź „Nie patrz w dół” Scotta Manna. Gore może się schować. Wystarczy popatrzeć w dół, by poczuć więcej niż przy najbrutalniejszych filmowych ucztach. A przynajmniej ja tak miałam. Osłabiająca mikstura powstała z bardzo prostego przepisu. Siedzą dwie bidule na niebotycznej „igle” i główkują, jak wykaraskać się z tej kabały. Dla ekipy to było spore wyzwanie – nie taka znowu niewymagająca, lekka praca – ale w tym praniu powstało coś imponująco skromnego. Takie nico, a tak ściska za gardło.

Niechlujstwo kontrolowane. Nieidealny montaż, niedoskonałe kadrowanie, nieczyste dźwięki. Momentami wygląda to tak, jakby kamera leżała na rozchwierutanej huśtawce. A skoro w swoich opowieściach o „Nie patrz w dół” Scott Mann uwzględnił między innymi „Blair Witch Project” Daniela Myricka i Eduardo Sáncheza, tutaj należy wypatrywać głównego źródła tych wszystkich niby niedociągnięć. Poza tym reżyser upierał się przy jak największym ograniczeniu wpływu komputera na tę jego wybitnie wysoką „latorośl”. Gdzie się dało „po staremu”, tam miało być „po staremu”. Nie ma łatwo. Trzeba oprzeć się pokusie, która według Manna praktycznie uśmierciła niejeden współczesny film grozy. Zgubne podszepty pieniądza. Jak budżet pozwala, to postawmy na cyfryzację. Po cię męczyć z efektami praktycznymi, które przecież dawno wyszły z mody? Choćby po to, by takie niemodne przypadki jak ja, nie czuły się jak w kiepskiej bajce. O dwóch takich, co utknęły na wieży. Roszpunki, którym tym razem włosy nie pomogą. Zdecydowanie za krótkie:) A co mają? Lornetkę, pistolet na race (z jednym nabojem), obrączkę, łańcuszek, dwa smartfony (jak zwykle nie ma zasięgu), niedługą linę i oczywiście ubrania. Z tych ostatnich najbardziej przydatne mogą okazać się buty, ale kusa koszulina Hunter też znajdzie lepsze zastosowanie. Brakuje butelek z wodą i drona – zawartość plecaka, który (jak pech, to pech) wymsknął się razem z drabiną. No niezupełnie, bo oto jest trochę niżej. Trochę? Tak czy owak, nie mają wyboru. Tak to w każdym razie widzą. Umrą, jeśli nie zdobędą wody. Mają linę, co prawda ciut przykrótką, ale nie ma co martwić się na zapas. Jak będzie trzeba pokombinujemy, jak już się spuszczę. Zgodnie z przewidywaniami, w tym nieszczęsnym duecie to Hunter jest tą, która zachowuje zimną krew. Becky wydaje się balansować na skraju paniki, która nigdy nie jest dobrym doradcą, ale na tej przeklętej wieży to już w ogóle. Niechybnie spadłaby z tej szalenie klaustrofobicznej platformy, gdyby uległa tej ślepej kreaturze. Łatwo radzić z dołu, dlatego byłam pod wrażeniem opanowania Hunter. W końcu pasja zobowiązuje. Odwaga granicząca z głupotą? Jeśli tak, to tyczy się również Becky. Co prawda, gdyby nie upór jej przyjaciółki, pewnie zrezygnowałaby z tego szaleństwa(?) najpóźniej u podstawy porzuconej wieży telewizyjnej. Podczas krótkiej przerwy we wchodzeniu po drabince, zwróciłam uwagę na coś zabawnego. Wystarczył jeden rzut oka na Hunter, by wirowanie w głowie ustało. Twórcy najwyraźniej nieprzypadkowo „posadzili widzów na plecach Becky”. Tej przerażonej, a nie tej, która zdaje się nie wkładać w to najmniejszego wysiłku. Hunter zachowuje się jak ryba w wodzie, czy raczej małpka na drzewie – gdy się na nią patrzy, to wydaje się dziecinnie proste. Że wysoko? I co z tego? No właśnie. Pytanie, czy ten ogromny dyskomfort emocjonalny w moim przypadku bardziej wynikał z położenia, czy raczej płynął od Becky? Zarażała swoim strachem? Rzecz jasna całkowicie uzasadnionym. Mniej uzasadnione wydawało mi się jej szczere zdumienie po wyjściu z pierwszej większej opresji. Poleciała z drabiną, a potem się dziwi, że nie ma drabiny? Wpadka w scenariuszu? A może w ten niezbyt fortunny sposób twórcy próbowali nam przekazać, że gdy śmierć zagląda człowiekowi w oczy, wszystko inne jakby przestaje istnieć? Mogłoby się wydawać, że opowieść o ludziach siedzących na wieży, nie jest dobrą propozycją dla zwolenników rozpędzonych fabuł, ale na tym ciasnym planie niemal ciągle coś się dzieje. Nie że tylko siedzą i patrzą w dół. Scott Mann i Jonathan Frank zadbali o to, by Becky i Hunter wymyślały coraz to nowe sposoby na wydostanie się z tego podniebnego piekła. Gdy jeden plan spalił na panewce, opracowywały inny. Połowa mnie gorąco dopingowała je w tej desperackiej walce, życzyła wytrwania w tej determinacji, a druga połowa błagała o zakończenie tych potwornych wyczynów. Nie mogłam na to patrzeć:) A w dalszej partii jeszcze coś nie dawało mi spokoju. UWAGA SPOILER A mianowicie Hunter. Jest w dużo lepszym stanie niż Becky, ale nagle przestaje brać sprawy w swoje ręce. Przekazuje inicjatywę ledwo żyjącej przyjaciółce, włącznie z obsługą swojego elektrycznego pupila, tj. drona. Wcześniej pozwala, by to Becky wspięła się wyżej, choć dobrze wie, że doznała poważniejszych obrażeń od niej – wyobraźcie sobie, że wytłumaczyłam sobie to tym, że w tym zadaniu bardziej przydatne były dłonie niż nogi. A dlaczego Hunter nie wykonała żadnego ruchu w stronę zlatującego plecaka? Stała jak zaklęta. Zamurowało. Ale to się przecież zdarza. Nie jadła, nie piła, prawie nie spała, nie wymagajmy więc od niej takiego refleksu, jaki miała przed ową mordęgą. Tylko że to wszystko to wskazówki, ażebyśmy potem nie mówili, że nie dano nam żadnych szans, ze twórcy bezczelnie oszukiwali. Ja przegrałam, co mnie cieszy, bo na deser dostałam niemałe zaskoczonko, ale coś czuję, że tutaj będę w mniejszości KONIEC SPOILERA.

Pozytywne zaskoczenie. Przygotowałam się na jeden z tych zachowawczych, bezpiecznych dreszczowców, które poza zabiciem wolnego czasu, nie mają praktycznie nic do zaoferowania. W każdym razie niewiele. A tu proszę, prawdziwy bieg po linie rozwieszonej nad przepaścią. Ekstremalna przygoda na pustyni. Hen wysoko. Napięcie, mdłości, nieprzyjemny zawrót głowy. „Nie patrz w dół” Scotta Manna to prawdziwa jazda na krawędzi. Kiedy mały krok dzieli cię od śmierci. Wystarczy jeden fałszywy ruch, by zamienić się w krwawą papkę. Pyszną przekąskę dla upierzonych padlinożerców. Pysznie klaustrofobiczne, niewymarzone wakacje na chmurce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz