Stronki na blogu

niedziela, 1 maja 2011

"Shelter" (2010)


Pani psycholog od zaburzeń osobowości, Cara Harding, poznaje człowieka, który posiada osobowość wieloraką. Kobieta stara się pomóc swojemu pacjentowi, tłumacząc jego przypadek logicznymi zagadnieniami naukowymi. Tymczasem ludzie znajdujący się w jej otoczeniu zaczynają zapadać na dziwną chorobę, w trakcie której umierają. Cara odkrywa, że wszystkie te zgony mają związek z jej nowym pacjentem.

Film wyreżyserowało dwóch Szwedów - Bjorn Stein i Mans Marlind. Początkowo zdawać by się mogło, że mamy do czynienia z thrillerem psychologicznym i nic dziwnego, ponieważ zarówno narracja jak i tematyka filmu wyraźnie na to wskazują. Ot, mamy człowieka, który ewidentnie cierpi na rozszczepienie osobowości. Mamy też panią psycholog, która akurat specjalizuje się w takich przypadkach i wykorzystując swoje doświadczenie zawodowe stara się pomóc choremu psychicznie mężczyźnie. Jednakże w pewnym momencie na scenę wkraczają elementy horroru i od tego czasu "Shelter" staje się swego rodzaju miszmaszem gatunkowym, który dosyć zręcznie łączy thriller psychologiczny z horrorem, choć nie sposób uniknąć też niejakiej przesady, gdyż nagromadzenie tego wszystkiego z jednej strony intryguje, ale również pozostawia u widza uczucie zbyt wielkiego przesytu, a miejscami również niezrozumienia zamysłu reżyserów. Na początku wszystko jest w miarę zrozumiałe, ale z biegiem czasu wszystkie te zawiłości fabularne odrobinę dezorientują, a pod koniec seansu wyjaśniają te wątki w jakże zrozumiały, żeby nie rzec banalny sposób. Od momentu wplecenia w problematykę produkcji elementów horroru mamy do czynienia z konfrontacją wiary z nauką. Myślę, że przesłanie filmu sprowadza się do tego, że osoby niewierzące narażone są na więcej niebezpieczeństw i tylko wiara w Boga może nas ocalić przed zgubą. Wiem, że to trochę banalne, ale w tym przypadku taki morał chyba daje widzom nieco do myślenia.

Nie chcę wykładać tutaj samych minusów tej produkcji, bo akurat w tym przypadku byłam usatysfakcjonowana seansem. Choć scenariusz posiadał trochę niedociągnięć to myślę, że jak na współczesne kino "Shelter" wypada nadzwyczaj przyzwoicie. Najmocniejszą stroną filmu jest oczywiście jakże oryginalna fabuła, z pewnością niespotykana w tego typu produkcjach. Ta historia ma w sobie coś, co każe nam nie spuszczać oka z ekranu, wszak szybko można się tutaj pogubić. Ale myślę, że fabuła filmu skutecznie wciąga widza w akcję, intryguje i sprawia, że nie może się on doczekać zakończenia i wyjaśnienia całej tej opowieści. Naprawdę ciężko jest się domyślić finału, co prowadzi do konkluzji, że "Shelter" z pewnością nie należy do przewidywalnych obrazów za co należy mu się kolejny plus. Twórcy zadbali również o skuteczne stopniowanie atmosfery wspomagane zjawiskową, niezwykle nastrojową muzyką, która od razu wpadła mi w ucho:)
Nie sposób nie wspomnieć o obsadzie. W roli głównej znana widzom Julianne Moore, za którą nie przepadam, ale muszę przyznać, że w tym filmie niezmiernie mnie zaskoczyła. Odgrywając postać Cary wręcz tchnęła w nią życie, wydobyła z niej wszystko, co tylko można było wydobyć, a równocześnie zrobiła to w iście przekonującym stylu. Przyzwoicie spisał się także Jonathan Rhys Meyers, który miał do spełnienia chyba najcięższe zadanie - w końcu musiał poradzić sobie z odegraniem kilku postaci, ale moim zdaniem całkiem udanie mu to wyszło.

"Shelter" jest filmem przeznaczonym dla widzów gustujących w oryginalnych, zaskakujących oraz nieco zawiłych historiach. Myślę, że zarówno pasjonaci thrillerów jak i horrorów znajdą tutaj coś dla siebie. Warto poświęcić na niego trochę czasu, gdyż jest to ten rodzaj obrazu, w którym plusy znacznie przyćmiewają jego mankamenty.