
Film wyreżyserowało dwóch Szwedów - Bjorn Stein i Mans Marlind. Początkowo zdawać by się mogło, że mamy do czynienia z thrillerem psychologicznym i nic dziwnego, ponieważ zarówno narracja jak i tematyka filmu wyraźnie na to wskazują. Ot, mamy człowieka, który ewidentnie cierpi na rozszczepienie osobowości. Mamy też panią psycholog, która akurat specjalizuje się w takich przypadkach i wykorzystując swoje doświadczenie zawodowe stara się pomóc choremu psychicznie mężczyźnie. Jednakże w pewnym momencie na scenę wkraczają elementy horroru i od tego czasu "Shelter" staje się swego rodzaju miszmaszem gatunkowym, który dosyć zręcznie łączy thriller psychologiczny z horrorem, choć nie sposób uniknąć też niejakiej przesady, gdyż nagromadzenie tego wszystkiego z jednej strony intryguje, ale również pozostawia u widza uczucie zbyt wielkiego przesytu, a miejscami również niezrozumienia zamysłu reżyserów. Na początku wszystko jest w miarę zrozumiałe, ale z biegiem czasu wszystkie te zawiłości fabularne odrobinę dezorientują, a pod koniec seansu wyjaśniają te wątki w jakże zrozumiały, żeby nie rzec banalny sposób. Od momentu wplecenia w problematykę produkcji elementów horroru mamy do czynienia z konfrontacją wiary z nauką. Myślę, że przesłanie filmu sprowadza się do tego, że osoby niewierzące narażone są na więcej niebezpieczeństw i tylko wiara w Boga może nas ocalić przed zgubą. Wiem, że to trochę banalne, ale w tym przypadku taki morał chyba daje widzom nieco do myślenia.
Nie chcę wykładać tutaj samych minusów tej produkcji, bo akurat w tym przypadku byłam usatysfakcjonowana seansem. Choć scenariusz posiadał trochę niedociągnięć to myślę, że jak na współczesne kino "Shelter" wypada nadzwyczaj przyzwoicie. Najmocniejszą stroną filmu jest oczywiście jakże oryginalna fabuła, z pewnością niespotykana w tego typu produkcjach. Ta historia ma w sobie coś, co każe nam nie spuszczać oka z ekranu, wszak szybko można się tutaj pogubić. Ale myślę, że fabuła filmu skutecznie wciąga widza w akcję, intryguje i sprawia, że nie może się on doczekać zakończenia i wyjaśnienia całej tej opowieści. Naprawdę ciężko jest się domyślić finału, co prowadzi do konkluzji, że "Shelter" z pewnością nie należy do przewidywalnych obrazów za co należy mu się kolejny plus. Twórcy zadbali również o skuteczne stopniowanie atmosfery wspomagane zjawiskową, niezwykle nastrojową muzyką, która od razu wpadła mi w ucho:)
Nie sposób nie wspomnieć o obsadzie. W roli głównej znana widzom Julianne Moore, za którą nie przepadam, ale muszę przyznać, że w tym filmie niezmiernie mnie zaskoczyła. Odgrywając postać Cary wręcz tchnęła w nią życie, wydobyła z niej wszystko, co tylko można było wydobyć, a równocześnie zrobiła to w iście przekonującym stylu. Przyzwoicie spisał się także Jonathan Rhys Meyers, który miał do spełnienia chyba najcięższe zadanie - w końcu musiał poradzić sobie z odegraniem kilku postaci, ale moim zdaniem całkiem udanie mu to wyszło.