Stronki na blogu

wtorek, 12 marca 2013

„Skowyt” (1981)

Dziennikarka, Karen White, jest prześladowana przez psycho-wielbiciela, Eddie’go Quista. Wraz ze swoją ekipą telewizyjną postanawia zastawić na niego pułapkę, która nieopatrznie kończy się jego śmiercią. Karen pomimo usilnych starań nie może przypomnieć sobie wydarzeń tego feralnego wieczora, aczkolwiek jakieś przebłyski ukazują się jej podczas koszmarnych snów. Idąc za radą doktora Waggnera wyjeżdża wraz z mężem do kolonii leczniczej, która okazuje się być mekką dla wilkołaków.
Z horrorami często bywa tak, że to, co urzekło nas w dzieciństwie po paru latach nieodwracalnie traci swój urok. Ale czasami możemy spotkać się również z odwrotną sytuacją. Właśnie z takim zjawiskiem zetknęłam się przy okazji odświeżania znanego z okresu szczenięcego „Skowytu”, który wówczas w ogóle nie przypadł mi do gustu, natomiast teraz, po nabraniu niejakiego doświadczenia w gatunku (i po obejrzeniu mnóstwa współczesnych tworów, które udowodniły mi, że zawsze może być gorzej) muszę przyznać, że bez przesady można wliczyć go do kanonu najlepszych horrorów o wilkołakach, jakie kiedykolwiek nakręcono. Znany twórca filmowej grozy, Joe Dante, który wyreżyserował m.in. „Piranię” (1978) i „Gremliny rozrabiają” (1984) w 1981 roku pokazał światu swoje, nagrodzone Saturnem w kategorii „najlepszy horror”, spojrzenie na tematykę likantropii, które dotychczas doczekało się aż siedmiu sequeli, a tytuł „Skowyt” stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek w wilkołaczym nurcie.
Muszę przyznać, że początkowe sceny filmu napełniły mnie daleko idącym sceptycyzmem. Nie tylko dlatego, że przez wzgląd na wielkomiastowe miejsce akcji ciężko było mi zaakceptować kulawy klimat grozy, ale również z powodu sceny w sklepie porno – konfrontacji pomiędzy Eddie’m i Karen, która odciśnie tak duże piętno na psychice głównej bohaterki podczas późniejszych wydarzeń. Otóż, twórcy uniknęli tutaj dosłowności w prezentowaniu makabry, a ja głupia byłam przekonana, że reszta seansu będzie utrzymana w podobnym, pełnym niedopowiedzeń tonie. Jednakże po dotarciu Karen i jej męża do kolonii leczniczej: małej osady, położonej w otoczeniu lasów dotarło do mnie, że Dante nie pokazując wydarzeń w pechowym sklepie próbował postawić widza w sytuacji głównej bohaterki, borykającej się z amnezją oraz natchnąć swój obraz pewną nutką tajemnicy, umiejętnie podsycanej w dalszych minutach „Skowytu”. Po dotarciu naszych protagonistów do kolonii klimat diametralnie się zmienia – wielkomiejska groza zostaje zastąpiona preferowanym przeze mnie małomiasteczkowym koszmarem, w którego centrum tkwi nasza Karen. Początkowo Dante buduje nastrój za pomocą znanych w tym nurcie chwytów realizatorskich – wycie wilków rozdzierające nocną ciszę, pełnia księżyca wychylająca się zza chmur i obowiązkowy las, skąpany w gęstej mgle. Całkiem przyzwoicie współgra to z fabułą, a przede wszystkim dopełnia przerażające koszmary, gnębiące White. Jeśli dodamy do tego grupę ekscentrycznych mieszkańców kolonii z piękną nimfomanką, mieszkającą w otoczeniu zwierzęcych skór (znakomicie wykreowaną przez Elisabeth Brooks) i jej zachowującego się jak pies tropiący brata (równie intrygująca kreacja Dona McLeoda) na czele to dostaniemy maksymalnie nastrojowy, wbijający się w pamięć horror, w którym tajemnica fabularna, choć dla współczesnego widza pewnie przewidywalna znacznie zawyża czynnik grozy, której uświadczymy tutaj całkiem sporo.
Zdecydowanie najciekawsze sceny mają miejsce podczas samotnej wycieczki koleżanki Karen do chaty w lesie (moim zdaniem Belinda Balaski w ten roli poradziła sobie o wiele lepiej niże Dee Wallace w pierwszoplanowej kreacji), gdzie Dante osiąga prawdziwe wyżyny stopniowania napięcia, zakończone niesamowicie realistyczną sceną obcięcia ręki wilkołakowi; zwierzęcego seksu oraz niejakiej wizytówki tego obrazu – przemiany Eddie’go w wilka, która nie dość, że „ciągnie się w nieskończoność” to w dodatku jest tak dalece odstręczająco przekonująca (podobno w tej scenie posłużono się prezerwatywami, aby osiągnąć spodziewany efekt pulsujących wnętrzności mężczyzny), że z całą pewnością na długo pozostanie w mojej pamięci – animatronika na najwyższym poziomie, która przetrwała próbę czasu i straszy do dziś! Zapomnijcie o „sterylnych”, szybkich przemianach w wilkołaków, z którymi macie nieszczęście spotykać się we współczesnych produkcjach – tutaj charakteryzator naprawdę dał z siebie wszystko, abyście mieli okazję podejrzeć, jak wygląda wilkołak, który ma za zadanie straszyć, a nie robić maślane oczka do nastolatek:) Wspomnę jeszcze tylko o udanym, zaskakującym zakończeniu, które pozostawia widzów z przekonującą teorią UWAGA SPOILER mówiącą o tym, że ludzie nie uwierzą w ani jeden obraz pokazany w telewizji, będąc przekonanymi o mistyfikacji. Ciekawe, co by było, gdyby rzeczywiście zaatakowały nas jakieś obce byty, a informację o tym przekazała stara, dobra telewizja… KONIEC SPOILERA.
Teraz, kiedy już tak dalece wkręciłam się w „Skowyt” nie pozostaje mi nic innego, jak nadrobić kolejne części, a wam tymczasem polecam pierwowzór (jeśli, oczywiście jeszcze go nie widzieliście), bo choć nie jest to jakieś arcydzieło to na pewno mocno wybija się na tle tych wszystkich horrorów o wilkołakach.