Stronki na blogu

niedziela, 10 marca 2013

„Smiley” (2012)

Recenzja na życzenie
Borykająca się ze świadomością samobójczej śmierci matki, nieśmiała Ashley zaczyna studia z dala od domu i kochającego ojca. Poznaje swoją współlokatorkę, przebojową Proxy, która wprowadza ją w świat studenckich imprez i odkrywa przed nią zalety Internetu, bowiem wraz ze swoimi przyjaciółmi jest stałą bywalczynią forów i video czatów. Proxy i jej koledzy, maniacy komputerowi opowiadają Ashley krążącą po campusie miejską legendę, wedle której trzykrotne napisanie do anonimowej osoby na czacie zdania „Zrobiłem to dla śmiechu” przywoła mordercę, Smiley’a, który pojawi się za adresatem wiadomości i zasztyletuje go. Z początku Ashley jest przekonana, że to wymysły znudzonych studentów, ale kiedy sama próbuje przywołać Smiley’a, ten zabija nieznanego jej internautę. Zrozpaczona dziewczyna wkrótce nabiera pewności, że morderca pragnie wyeliminować również ją.
Niskobudżetowy teen-slasher mało znanego reżysera, Michaela J. Gallaghera. Pomysł na fabułę, choć posiada w sobie pewien urok, któremu początkowo trudno było mi się oprzeć, niezaprzeczalnie zaczerpnięto z kultowego „Candymana” – tam również mieliśmy tematykę miejskiej legendy i słowo-klucz przyzywające mordercę. Gallagher postanowił nieco uwspółcześnić ten motyw, sprawiając, że w jego obrazie nadrzędną rolę odegrała cyberprzestrzeń i tak modne wśród młodych ludzi video czaty i fora internetowe. Prolog, podczas którego będziemy świadkami tajemniczego morderstwa opiekunki do dziecka oraz krótkie wprowadzenie do problematyki filmu, opisujące modus operandi rzekomo wyimaginowanego Smiley’a skutecznie przykuło moją uwagę, pomimo swojej wtórności, ale to było raptem pół godziny seansu, bo potem mamy niestety do czynienia ze znaną zasadą, mówiącą: „im dalej, tym gorzej”.
„Wszyscy jesteśmy zdolni do popełnienia najbardziej przerażających aktów, najokrutniejszych zbrodni. Zrobić coś tylko dlatego, że możemy. Ale co hamuje nas przed zrobieniem niewyobrażalnego? Przed pójściem od światła w ciemność?”
Odniosłam wrażenie, że twórcy szybko zapomnieli, iż kręcą teen-slasher, bo po kilku mało spektakularnych morderstwach na początku filmu (które tak krotko widniały na ekranie, że nawet nie zdążyłam ocenić jakości sztucznej krwi) w środkowej partii fabuła mocno zwolniła, oferując mi próbkę szaleństwa, ogarniającego przekonaną, że prześladuje ją Smiley, Ashley. Być może jej rozpaczliwe próby przekonania, jak największej grupy słuchaczy do swoich racji oraz niewątpliwy wewnętrzny dramat przekonałyby mnie, gdyby nie wybór „drewnianej” Caitlin Gerard do tej roli, która albo miała poważne problemy z kreacją niełatwej w końcu, nudnej postaci cnotliwej dziewczynki, albo zwyczajnie nie nadaje się do tego zawodu. Posiadająca wszelkie cechy final girl, aczkolwiek równocześnie mocno irytująca Ashley wespół z brakiem jakiegokolwiek klimatu grozy jest najsłabszym elementem tego obrazu – obok poprawnie odegranej przez Melanie Papalię, interesującej Proxy oraz tajemniczego wykładowcy, którego monologi o drzemiącym w nas złu mocno mnie zainteresowały, wykreowanego przez równie przyzwoitego Rogera Barta, Ashley nie posiada w sobie nic, co na dłuższą metę zaintrygowałoby odbiorcę. Należy oddać twórcom sprawiedliwość, bo choć większa część seansu mocno nuży brakiem jakichkolwiek aktów zbrodni, przewidywalnością (która szczególnie irytuje podczas koszmarów Ashley, bowiem nietrudno się domyślić, co jest rzeczywistością, a co jedynie senną marą) i zerowym klimatem grozy to przynajmniej próbuje wyjaśnić nam, dlaczegóż to niektórzy ludzie dopuszczają się aktów zbrodni i zadaje przerażające pytanie, co by było, gdyby Smiley naprawdę istniał? Czy młodzież korzystałaby z jego usług – ot, tak z nudów? Nietrudno odpowiedzieć sobie na to pytanie, za to trudniej przetrwać nużącą środkową część filmu, którą reżyser w swoim mniemaniu nagrodził „zaskakującym” finałem, który zdenerwował mnie jeszcze bardziej niż monotonna fabuła. UWAGA SPOILER Za wszelką cenę chcąc zaskoczyć widzów twórcy zdecydowali się uczynić mordercami kolegów Ashley, którzy z sobie tylko znanych powodów postanowili pomóc jej zwariować, a przy odrobinie szczęścia zmusić do samobójstwa. Ten motyw zapoczątkował w horrorze kultowy „Prima aprilis” w 1986 roku, a kontynuowało go m.in. umiejętnie zrealizowane „Kłamstwo” z 2005 roku. Jednakże w „Smiley’u” podobnie, jak w „Szkole przetrwania” z 2006 roku łatwo jest się go domyślić i niestety bardziej irytuje niż zachwyca – miałam wrażenie, że filmowcy rozpaczliwie próbują mnie czymś zaskoczyć, jakby zdając sobie sprawę, że cały seans nieopatrznie pozbawili tego czynnika. Żeby tego było mało w następnej scenie chyba zorientowali się, że takie zakończenie w ogóle nie klei się z całością (bo skąd wypowiedź dziewczynki na czacie, której opiekunka zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach, no i jakim cudem oprawcy zdołali w tak szybkim czasie dotrzeć do mężczyzny nieopatrznie zamordowanego przez Ashley?) i ostatecznie postanowili wrócić do teorii prawdziwości Smiley’a… Nie wiem, jak wy, ale jak dla mnie to niezdecydowanie, co do poprowadzenia finału oraz rozpaczliwe próby zaskoczenia mnie (co i tak nie zdało egzaminu) nasunęło mi na myśl miotanie się między absurdem a oczywistością KONIEC SPOILERA.
Poza wtórnym, aczkolwiek ciekawie uwspółcześnionym pomysłem, maską Smiley’a z fantazyjnie wyciętym szerokim uśmiechem oraz kilkoma monologami wykładowcy na temat ludzkiego zła nie znalazłam w tym obrazie nic, co skutecznie rozbudziłoby moją wyobraźnię, czy choćby na dłużej osiadło w pamięci. Nawet, jako lekki teen-slasherek „Smiley” nie zdaje do końca egzaminu, bo akurat morderstw jest tutaj najmniej, dlatego też ciężko jest mi wskazać grupę docelową tej produkcji i aby wybrnąć z tego impasu powiem tylko, że jeśli jesteście gotowi na troszkę akcji osnutej wszechobecną przewidywalnością i monotonią fabularną to zapraszam na seans. Jeśli natomiast szukacie czegoś mocniejszego w horrorze to sięgnijcie lepiej po coś innego.