Davisonowie zapraszają swoje dorosłe już dzieci wraz z parterami do
położonej na odludziu posiadłości, celem spędzenia czasu we wspólnym gronie. W
trakcie kolacji zostają zaatakowani przez zamaskowanych oprawców, którzy z
bliżej nieznanych powodów przystępują do krwawej eliminacji członków
przerażonej rodziny z wykorzystaniem przeróżnych narzędzi. Zdani na własne siły
Davisonowie będą musieli stanąć do nierównej walki, w której stawką jest ich
życie.
Reżyser filmu „Następny jesteś ty”, Adam Wingard, doskonale zdawał sobie
sprawę, że poruszanie się w estetyce nurtu home
invasion w obecnych czasach jest wielce ryzykowne. Takie obrazy jak "Nieznajomi",
„Oni”, czy „Kiedy dzwoni nieznajomy” do cna wyeksploatowały potencjał drzemiący
w ścisłych ramach tego podgatunku. A więc, aby jego film nie zamienił się w
kolejne niekończące się pościgi za przerażonymi ofiarami po ciemnych
pomieszczeniach w ich własnym domu Wingard musiał zdecydować się na ryzykowny zabieg
przemodelowania konwencji home invasion,
co zapewniło mu przychylność krytyków i sympatię amerykańskich, rozumiejących
istotę miszmaszów gatunkowych i pastiszów widzów, ale niestety zdyskredytowało
go w oczach polskich odbiorców, optujących za „czystością klasową”.
Zamysł był prosty – zapożyczyć oś fabularną typową dla podgatunku
thrillera, jakim jest home invasion,
maksymalnie uwypuklając wszystkie jego integralne elementy, w typowo
pastiszowym, żartobliwym stylu, po czym przyprawić charakterystycznym dla filmowego
horroru rozlewem krwi. Wbrew negatywnym opiniom polskich widzów byłam bardzo
ukontentowana takim nowatorskim podejściem do tematu, bowiem bezkrwawe
thrillery, skupiające się głównie na nudnawych ucieczkach protagonistów po
zamkniętych pomieszczeniach, typu „Nieznajomi”, już dawno zaczęły mnie
niesamowicie irytować – wyjałowione z efektu
gore, grzeczniutkie produkcje jakoś nie trafiają w mój zmysł estetyczny. Za
to Wingard w swoim obrazie poprawił wszystko, co tylko można było zretuszować w
home invasion, oferując mi mocno krwawą
(w kontekście tego nurtu, nie konwencji twardego gore), zaskakującą, pełną nieustającej akcji historię z
inteligentnym humorem w tle.
Jako, że mamy do czynienia z typowym pastiszem już od pierwszych,
zapoznawczych scen możemy zauważyć tendencję scenarzysty, Simona Barretta, do
maksymalnego uwypuklania pewnych charakterystycznych dla dużej rodzinki
Davisonów cech, jak na przykład nachalne czepialstwo zapatrzonego w siebie
gogusia, ciapowatość jego brata, czy naiwność ich rozszczebiotanej siostry. Natomiast
niejakim ukłonem w stronę filmowego slashera
jest postać Erin (przekonująca kreacja Sharni Vinson), która po zawiązaniu
właściwej akcji (która jak na tego rodzaju obraz następuje zaskakująco szybko,
znacznie okrajając nużące wstępne przepychanki słowne skłóconej rodzinki)
zamienia się w mocno przerysowaną final
girl, adeptkę trudnej sztuki survivalu, której niestraszni rośli
zamaskowani mężczyźni, bowiem z każdorazowej potyczki z którymkolwiek z nich niezmiennie
wychodzi zwycięsko. Erin to również nowa, bardziej pomysłowa wersja Nancy z „Koszmaru z ulicy Wiązów”, ponieważ poza robieniem papki z głów oprawców doszła również
do perfekcji w konstruowaniu wymyślnych pułapek - tutaj na uwagę zasługuje
przede wszystkim deska pełna gwoździ, na którą następuje nieuważny psychopata
oraz młotek zawieszony nad drzwiami frontowymi. Ale Wingard nie eksperymentuje jedynie
z charakterystyką protagonistów – ciekawy okazuje się też dosyć znany, acz w niniejszym
obrazie jakże uwypuklony motyw zamiany oddziaływania na widza postaci
antagonistów. Początkowo jawią się oni, jako emisariusze niebezpieczeństwa –
zamaskowani, niemi, uzbrojeni w kusze, podążający powolnym, majestatycznym
krokiem w stronę biegnącej ofiary. Zagrożenie z ich strony znacznie spotęgowała
realizacja, z powolnymi najazdami kamery na ich zasłonięte fantazyjnymi maskami
twarze oraz krótkie wstawki z samotnych wędrówek rozdzielonych (a jakże by
inaczej!) bohaterów po ciemnym domu, kiedy to twórcy z wykorzystaniem
nastrojowej ścieżki dźwiękowej i mrocznej kolorystyki obrazu na chwilę skupiali
się na wytworzeniu trzymającego w napięciu klimatu. Piszę „na chwilę”, bowiem
głównym założeniem reżysera nie było stworzenie kolejnego nastrojowego home invasion, a raczej pełnej nieustającej
akcji rąbanki, dzięki czemu udało mi się uniknąć uczucia znużenia. Natomiast z
biegiem trwania seansu ci pozornie niezniszczalni mordercy zostają
zdyskredytowani do ról zagubionych, niezdarnych fajtłap, którzy nie potrafią
poradzić sobie z jedną waleczną kobietą. To oni stają się ofiarami, jak to
zwykle bywa w tego typu filmach.
Wingard eksperymentuje nie tylko z charakterystyką bohaterów, ale również
scenami mordów, które jak już wspomniałam w kontekście hardkorowego gore nie wypadają jakoś nadzwyczaj
krwawo, ale już w zestawieniu z innymi thrillerami z nurtu home invasion prezentują się nadzwyczaj brutalnie. Krwawe sceny to
drugi, obok postaci final girl, ukłon
w stronę horroru, bowiem poziom makabry (jakże przekonująco zwizualizowanej)
obecnej w niniejszym obrazie nijak nie przystaje do estetyki typowego
dreszczowca, nastawionego przede wszystkim na klimat, aniżeli gore. Przez wzgląd na nasycenie
sekwencji eliminacji poszczególnych ofiar sporą dozą czarnego humoru twórcom niestety
nie udało się mnie zniesmaczyć, ale zaskoczyć daleko idącą pomysłowością już
tak. Już pierwsza scena posłania strzały z kuszy w sam środek czoła wgapionego
w okno mężczyzny ma mocno humorystyczną wymowę – głównie dzięki niezwracającym
uwagi na jego rychłą śmierć, oddalonych może o metr od niego kłócących się
członków rodziny Davisonów. Kolejną mocno dowcipną sceną mordu jest bohaterski
sprint naiwnej córeczki właścicieli feralnego domostwa w stronę wolności. Otóż,
wszyscy jednogłośnie uznają, że dziewczyna powinna wybiec „na pełnym gazie” na zewnątrz
(bo oczywiście są przekonani, że uda jej się wyminąć czekających na podwórzu oprawców…),
co w teorii ma zaskoczyć antagonistów. Aby dodatkowo uwypuklić głupotę bohaterów
twórcy obrazują nam tę scenę w zwolnionym tempie - jej szaleńczy, heroiczny
bieg wprost na… żyłkę rozciągniętą na zewnątrz! Równie histerycznego humoru
możemy doszukiwać się w trakcie końcowego dźgania chłopaka przez psychopatę
wszystkimi leżącymi pod ręką narzędziami domowymi i proszącego go, aby wreszcie
umarł, bo to dla niego trudne (ewidentne wyśmianie tendencji powstawania z
martwych niezniszczalnych morderców lansowanych w horrorach) oraz włożenia
głowy psychopaty do blendera (niezwykle oryginalna scena mordu). Takich
smaczków można się tutaj doszukać całkiem sporo, bowiem Wingard stara się
serwować nam coś krwawego niemalże nieustannie w mocno makabrycznym, ale też
dowcipnym stylu, na co pozwala mu mnogość bohaterów tak pozytywnych, jak i
negatywnych. Cieszy mnie, że w zalewie tej jakże wciągającej rzezi znalazło się
również miejsce na kilka zwrotów akcji – zaskoczenia widzów motywami oprawców i
tożsamością ich zleceniodawców.
„Następny jesteś ty” stanowczo nie jest filmem przeznaczonym dla ludzi
nierozumiejących zamysłu takich obrazów, jak „Krzyk”, czy „Dom w głębi lasu”,
bowiem podobnie jak one porusza się w estetyce pastiszu. Nie jest również skierowany
do ludzi niezaznajomionych z nurtem home
invasion – bo żeby zrozumieć „co autor miał na myśli” trzeba dobrze znać
estetykę tego rodzaju produkcji. Za to dla obytych z szeroko pojętą filmową
grozą, poszukiwaczy eksperymentowania z gatunkami oraz sporego rozlewu krwi
wydaje się być idealną propozycją na nudny wieczór, dlatego to właśnie do nich
kieruję niniejszą rekomendację.