Stronki na blogu

wtorek, 30 grudnia 2014

„Lewiatan” (1989)


Podwodni górnicy, pracownicy firmy Tri Oceanic-Corp, zajmujący się wydobyciem metali z Oceanu Atlantyckiego, na kilka dni przed końcem 90-dniowej zmiany odnajdują wrak rosyjskiego statku, Lewiatana. Przetransportowują do swojej podwodnej stacji przedmioty znalezione w środku, między innymi wódkę, dziennik pokładowy i nagranie wideo. Jeden z członków zespołu, Sixpack, próbuje rosyjskiego alkoholu, a nazajutrz zaczyna wykazywać oznaki dziwnej choroby. Wkrótce mężczyzna umiera, a jego ciało mutuje w nieznany ludzkości organizm, który stanowi poważne zagrożenie dla pozostałych członków załogi.

Amerykańsko-włoski horror science fiction, wyreżyserowany przez twórcę między innymi „Nieuchwytnego wroga”, George’a P. Cosmatosa. Scenariusz Davida Webba Peoplesa i Jeba Stuarta krytycy porównywali do kultowych „Coś” i „Obcego” i słusznie, bo analogii do obu tych obrazów w „Lewiatanie” jest mnóstwo. Pytanie zatem nie dotyczy ewentualnych inspiracji Cosmatosa tylko efektu owego podpięcia się do niewątpliwego sukcesu Johna Carpentera i Ridley’a Scotta. Według większości krytyków „Lewiatan” nie podołał zadaniu, za to spore wpływy z biletów oraz opinie ówczesnych masowych odbiorców przypieczętowały komercyjny umiarkowany sukces tej produkcji. Teraz, po latach obraz Cosmatosa zadowala jedynie coraz węższe grono wielbicieli fantastyki naukowej, kładącej szczególny nacisk na scenografię i rekwizyty, a nie efekty komputerowe. W moim mniemaniu horrory science fiction obecnie są na wymarciu. Twórcy coraz bardziej odchodzą od zachwycającej stylistyki z trzech ostatnich dekad XX wieku, nade wszystko pragnąc popisać się zdobyczami nowoczesnej technologii. Oglądając „Lewiatana” nie mogłam opędzić się od takich porównań. Nurtowały mnie pytania typu: w którym współczesnym horrorze science fiction znajdę tak klaustrofobiczny, brudny klimat, „zimną” scenografię i fizycznie obecne na planie rekwizyty? Odpowiedź jest prosta: w żadnym. Dlatego też dla mnie w porównaniu do horrorów z lat 80-tych XXI-wieczne produkcje przegrywają na wszystkich frontach.

Akcję „Lewiatana” umiejscowiono kilka kilometrów pod wodą. Pełna wąskich, zawilgoconych korytarzy stacja podwodna, zajmowana przez pracowników prężnie rozwijającej się firmy wydobywczej, już od pierwszej sceny robi naprawdę klaustrofobiczne wrażenie. Kilkoro górników przez trzy miesiące ściśniętych w małych klitkach, z których nie można szybko się wydostać. Bohaterowie to taka zbieranina różnych charakterologii. Owa różnorodność, co prawda gwarantuje przyjemność w obcowaniu z nimi, ale kolejność ich późniejszego umierania można już przewidzieć w trakcie pierwszych kilku scen – scenarzyści bowiem, podobnie jak w pozostałych wątkach, nie silą się tutaj na zaskakującą innowacyjność. Tak, więc mamy między innymi kierownika załogi, pragmatycznego Stevena Becka, ambitnego doktorka, który z czasem pokaże swoje drugie „ja” (jakże oklepane w tego typu kinie), piękną, wysportowaną Elizabeth Williams, czarnoskórego Justina Jonesa oraz erotomana Sixpacka. Pozostałe postacie, co prawda są równie barwne, ale ich nieczęste pojawianie się na ekranie, poza ujęciami mordów, przysłania pierwszoplanowy udział wyżej wymienionych. Sporą zasługę w tak charyzmatycznych typologiach bohaterów mieli aktorzy. Wszyscy bez wyjątku zachwycali warsztatem, od Petera Wellera i Richarda Crenna przez Amandę Pays, Erniego Hudsona i Daniela Sterna (którego z pewnych świątecznych filmów zna chyba cała Polska) po Lisę Eilbacher, Hectora Elizondo i Michaela Carmine’a. Mnie osobiście najbardziej urzekła Meg Foster, pojawiająca się głównie na ekranie telewizora Becka, podczas jego częstych połączeń z górą. Aktorce przypadła w udziale rola okrutnej przełożonej Stevena, która nie cofnie się przed niczym, aby utrzymać stabilność akcji firmy. Materializm popycha ją do manipulowania swoimi pracownikami, z kamienną twarzą skazuje ich na śmierć byle tylko nie pogrążyć pozycji Tri Oceanic-Corp.

Pierwsza połowa filmu skupia się głównie na relacjach międzyludzkich i budowaniu duszącego, brudnego klimatu, do czego oprócz ciemnych barw znacząco przyczyniła się mistrzowska, urozmaicona ścieżka dźwiękowa Jerry’ego Goldsmitha. Natomiast druga to już prawdziwy popis Stana Winstona, speca od efektów specjalnych. Zainfekowana rosyjska wódka (w końcu zawsze musi to być Rosja i ich ulubiony trunek…) przemienia Sixpacka w oślizgłego stwora, adaptującego się do morskich warunków i wchłaniającego inteligencję swoich ofiar. Sam wygląd potwora, choć zauważalnie inspirowany Cosiem i Obcym zachwyca dopracowaniem najdrobniejszych, odstręczających szczegółów. Śluzowate, odkształcone kończyny stworzenia zrodzonego z ciała zainfekowanego mężczyzny, które w błyskawicznym tempie atakują naszych protagonistów. Wnikają w ich ciała, wychodzą z ich wnętrza w jakże realistycznych, pozbawionych CGI umiarkowanie krwawych ujęciach. W drugiej, dynamicznej, ale równie klaustrofobicznej partii filmu Winston robi absolutnie wszystko, aby zaskakiwać widzów coraz to wymyślniejszymi metamorfozami stwora. Największe wrażenie robi połączenie dwóch ciał, a zdecydowanie najbardziej kiczowate jest finalne wynurzenie się z wody gumowatego poskręcanego organizmu. W każdym razie wielbiciele horrorów w typie „Coś” i „Obcego” zobaczą tutaj wszystko, czego w science fiction poszukują pod warunkiem, że akceptują powtarzalność motywów, bo twórcy w nawet jednej minucie nie pretendowali do miana prekursorów.

Oryginalność czy klimat i fizycznie obecne na planie rekwizyty? Myślę, że przed planowanym seansem „Lewiatana” każdy powinien zastanowić się, na czym bardziej mu zależy. W moim przypadku sprawa była dosyć prosta – lubię powtarzalność motywów, jeśli tylko przedstawi się je na tak wysokim poziomie realizacyjnym. Dlatego też byłam wielce zadowolona z efektu pracy George’a P. Cosmatosa.