Nowy Jork. Dwóch policjantów, Sarchie i Butler, na nocnej zmianie zajmują
się serią tajemniczych incydentów, które zdają się ze sobą łączyć. Pobicie żony
przez męża, wrzucenie niemowlaka do stawu w zoo przez jego matkę i ciało
mężczyzny odnalezione w piwnicy domu uważanego przez jego właścicieli za
nawiedzone. Na każdym miejscu zdarzenia widnieje łaciński tekst spisany na
ścianie. Ponadto we wszystkie te sprawy wydaje się być zamieszany weteran wojny
w Iraku, Santino. Borykający się z przywidzeniami Sarchie nawiązuje kontakt z
młodym księdzem, Mendozą, który przybliża mu duchowy wymiar prowadzonych przez
niego spraw.
Adaptacja powieści non-fiction (wedle niepopartych dowodami słów autorów) pt.
„Beware the
Night” pióra Ralpha Sarchiego i Lisy Collier Cool. Film
wyreżyserował, Scott Derrickson, twórca między innymi sequela “Ulic strachu”,
piątej części „Wysłannika piekieł”, „Egzorcyzmów Emily Rose” i „Sinister”.
Scenariusz Derrickson napisał wspólnie z Paulem Harrisem Boardmanem, z którym w
takim samym charakterze współpracował już przy pierwszych trzech wymienionych
wyżej obrazach. Reżyser „Zbaw nas ode złego” ostatnimi czasy ma szczęście do
producentów, którzy na jego przedsięwzięcia wykładają wielomilionowe budżety,
które notabene zwracają się z nawiązką. Dystrybucja kinowa przyniosła najnowszej
produkcji Derricksona ogromne zyski, pomimo niepochlebnych opinii krytyków.
Reżyser zdaje się powielać komercyjny sukces Jamesa Wana, którego filmy również
cieszą się dużym zainteresowaniem masowych odbiorców. Ciekawa jestem, czy
podtrzymałby poziom, gdyby przy realizacji następnego horroru dysponował
groszowym budżetem…
Po obejrzeniu trailera nie spodziewałam się niczego po niniejszej
produkcji. I pewnie dlatego miło się zaskoczyłam. Co prawda w mieszaniu
kryminału z horrorem niekwestionowanymi mistrzami są Włosi, twórcy nurtu giallo, ale jak się okazuje można
zgrabnie zmiksować oba te gatunki również w wysokobudżetowym amerykańskim
współczesnym obrazie, którego fabuła nie skupia się na sukcesywnym eliminowaniu
ofiar, ale problematyce opętania i egzorcyzmów. W tej materii właściwie już
wszystko zostało powiedziane w „Egzorcyście” – kolejne filmy o opętaniach nie
były niczym innym jak powielaniem spopularyzowanego przez Williama Friedkina
schematu. Twórcy „Zbaw nas ode złego” bardzo starali się urozmaicić tę oklepaną
konwencję innymi elementami, jednakże z marnym skutkiem.
Jestem przekonana, że osoby zmęczone horrorami o opętaniach i egzorcyzmach
nie będą zadowoleni z seansu, ale wielbiciele tych motywów, czy chociażby osoby
takie jak ja, którzy nie poszukują w kinie daleko idącej innowacyjności mogą
całkiem nieźle się bawić. Zdecydowanie największą siłą tej produkcji jest
wtłoczenie głównego wątku scenariusza w konwencję kryminału. Interwencje dwóch
policjantów, Sarchiego i Butlera, oraz ich mozolne śledztwo, pełne dowcipnych dialogów,
intrygują przede wszystkim za sprawą długiego utrzymywania klucza do trzech kryminalnych
zagadek w tajemnicy. Od początku wiadomo, że trzy dziwaczne sprawy, z którymi konfrontują
się w trakcie jednej nocy coś łączy. Nie wiadomo tylko co. Bałam się, że
scenarzyści uciekli się tutaj do zbiegu okoliczności, co jest niewybaczalne w
kryminałach, ale na szczęście w późniejszych partiach filmu przekonująco
wyjaśnili powody, dla których akurat ci policjanci zajęli się tymi incydentami.
Obok kryminału dosyć często pojawiają się również elementy stricte horrorowe.
Derrickson nawet nie próbuje straszyć widzów, stawiając raczej na jump scenki, które jak wiadomo bardziej
bazują na zaskakiwaniu odbiorców. Nawet zaniedbany wygląd opętanej kobiety z
połamanymi paznokciami, chociaż staranny nie idzie w daleko idącą dosłowność,
tak jakby Derrickson doskonale zdawał sobie sprawę, że efekty jego starań i tak
przegrałyby w starciu z kultowym „Egzorcystą”. Tak, więc w dosłowność poszedł
jedynie w scenie znalezienia zwłok mężczyzny w piwnicy domu, uważanego przez
jego właściciela za nawiedzony – rozdęte ciało, z którego wylatuje chmura much
- oraz w finalnym egzorcyzmie. Poza tym reżyser bazuje przede wszystkim na jump scenach, z których kilka jest na
tyle nieprzewidywalne, że istnieje szansa, iż podobnie jak mnie przyprawią o
szybsze bicie serca. Jak na przykład podczas sceny przeglądania przez Sarchiego
i Butlera nagrań z monitoringu w zoo, kiedy nagle na ekranie wyrasta postać
okaleczonego mężczyzny. Czy przegląd pokoju córki Sarchiego – gdy główny
bohater podnosi się z klęczek widzi siedzącego na łóżku prześladującego go w
halucynacjach widmowego mężczyznę, przy akompaniamencie szarpiącego nerwy
piszczącego dźwięku. Takich scen jest o wiele więcej, a ich największą siłą nie
są mrożące krew w żyłach charakteryzacje (te akurat są mało widowiskowe), ale
dokładnie obliczone w czasie nagłe pojawianie się zagrożenia oraz oprawa
dźwiękowa.
Mroczny klimat filmu tworzy wspomniana muzyka oraz ciemna kolorystyka
obrazu, ale odrobinę zniechęca praca kamery. Podczas budujących napięcie scen,
jak na przykład wędrówka Sarchiego i Butlera po „nawiedzonym domu”, operatorzy
są za bardzo wyrywni, zresztą montażyści również. Twórcy stawiają na dynamiczny
przebieg całej w zamyśle nastrojowej sekwencji, tak jakby bali się, że
przydługie wędrówki bohaterów po mrocznych wnętrzach przy akompaniamencie ich
przyśpieszonych oddechów znużą masowych odbiorców. Czyli w domyśle nie kręcili
tego filmu z myślą o wielbicielach nadprzyrodzonych straszaków tylko przypadkowej
multipleksowej publiczności. Ale to jedyne znaczące mankamenty, jakie
zauważyłam. Nawet późniejsza relacja Sarchiego z księdzem Mendozą, która skupia
się głównie na teologicznych wynurzeniach, mnie nie znudziła. Wręcz przeciwnie –
zaintrygowała mnie postać księdza po przejściach i jego optymistyczne spojrzenie
na naturę ludzką. Choć to maksymalnie konwencjonalna postać wykreowano ją tak
sugestywnie, aby nie pozostawić we mnie poczucia, że oto obcuję z „papierową”
osobą na siłę wtłoczoną w scenariusz. Ale gdyby nie obsada pewnie nie odniosłabym
tak pozytywnego wrażenia w stosunku do Mendozy i kilku innych bohaterów. Obok
profesjonalnego odtwórcy głównej roli, Erica Bany, podobał mi się również warsztat
Edgara Ramireza i Joela McHale’a. No, ale czegóż innego można było oczekiwać od
obsady wysokobudżetowej amerykańskiej produkcji, jak nie przekonującego oddania
bohaterów na ekranie?
Gdyby zestawić „Zbaw nad ode złego” z „Egzorcystą”, czy choćby „Egzorcyzmami
Emily Rose” przegrałby w przedbiegach. Ale w porównaniu do innych powstałych w
tym roku horrorów o opętaniach, jak choćby „The Possession of Michael King”, czy
„Asmodexia” wypada bardzo dobrze. Pomimo niemalże dwugodzinnej długości nie
nudzi, a bo liczne jump scenki i
rozwój intrygi kryminalnej to uniemożliwiają. Mogło być oczywiście lepiej,
Derrickson mógł wystarać się o mocniejszy klimat i jakieś sceny próbujące
straszyć charakteryzacją, a nie zaskakiwać nagle pojawiającą się skądś oszczędnie
wymalowaną maszkarą, ale w ogólnym rozrachunku w takim kształcie, w jakim film
się prezentuje nie jest źle. Choć na pewno nie innowacyjnie.