Amerykanin Wallace Bryton wybiera się do Kanady, aby pozyskać materiały do
kolejnego odcinka podcastu, którego prowadzi razem z kolegą, Teddy’m Craftem.
Po dotarciu na miejsce, w toalecie w barze natrafia na ogłoszenie mężczyzny w
podeszłym wieku, Howarda Howe, w którym informuje o wolnym pokoju do wynajęcia w
jego wielkim, stojącym z dala od cywilizacji domostwie. Wzmianka o chęci
podzielania się z kimś historiami z własnego, barwnego życia zachęca Wallace’a
do skorzystania z oferty. Początkowo miły wieczór w towarzystwie snującego
ciekawe opowieści staruszka zamienia się w koszmar, kiedy Bryton uświadamia
sobie, że Howe pragnie zamienić go w morsa.
Pomysł na horror komediowy pt. „Tusk” zrodził się podczas nagrywania audycji
do podcastu Kevina Smitha, kiedy to omawiał pewne ogłoszenie internetowe,
proponujące zainteresowanym lokum w zamian za przebieranie się za morsa, ku
uciesze właściciela. Smith dostrzegł w tym potencjał na scenariusz filmowy, a
jako że jest długoletnim twórcą komedii, bądź zdając sobie sprawę, że takiej
problematyki nie można przedstawić na poważnie, zmiksował grozę z czarnym
humorem. Efekt zdobył uznanie podczas premiery na Międzynarodowym Festiwalu
Filmowym w Toronto, ale nie usatysfakcjonował wszystkich krytyków, utyskujących
między innymi na, w ich mniemaniu, mierny scenariusz i odstręczające sceny. W
mojej ocenie „Tusk” to jeden z bardziej oryginalnych horrorów 2014 roku,
hipnotyzujący swoją dziwacznością, której nie sposób wtłoczyć w ciasne ramy konwencji.
Smith odniósł sukces już na etapie kompletowania obsady. Odtwórca głównej
roli, Justin Long, znany między innymi ze „Smakosza” i „Wrót do piekieł” w
lekki, niewymuszony sposób wykreował postać typowego showmana. Nieliczący się z
uczuciami innych, przede wszystkim swojej dziewczyny Ally, Wallace żyje tylko
po to, aby natrząsać się z bliźnich, ku uciesze internautów, którzy oblegają
jego podcast. Haley Joel Osment, gwiazda „Szóstego zmysłu”, choć jest
współtwórcą radia internetowego stanowi niemalże całkowite przeciwieństwo
Wallace’a. Podobnie, jak on obdarzony dużym poczuciem humoru, ale stroniący od pozy
rozchwytywanego przez chętne dziewczyny szpanera. Smithowi udało się również
pozyskać hollywoodzką gwiazdę, Johnny’ego Deppa, co pewnie będzie nie lada
niespodzianką dla jego fanów. Aktor pojawi się dopiero w drugiej połowie
seansu, wcielając się w typową dla siebie postać intrygującego dziwaka,
detektywa Guy’a Lapointe od lat poszukującego seryjnego mordercy zamieniającego
ludzi w morsy. Kreacja Deppa to istne kuriozum, od którego nie sposób oderwać
wzroku. Snujący bezsensowne monologi, zaniedbany mężczyzna, zdaje się
egzystować w zupełnie innej rzeczywistości, której procesy tylko on rozumie. I
wreszcie Michael Parks, genialnie kreujący seryjnego mordercę, szalonego
osobnika, w którego poczynaniach kryje się jednak jakaś pokrętna logika. Niemożliwa
do zaakceptowania, ale mająca podłoże w jego traumatycznej przeszłości.
Tom Six miał swoją stonogę stworzoną z ludzi, a Smith wymarzył sobie przekształcenie
człowieka w morsa. Nie mogę powiedzieć, że po „Ludzkiej stonodze” taki pomysł
brzmi osobliwie (podejrzewam, że z czasem filmowcy przerobią całą faunę…), ale
jednak ma w sobie coś, co każe choćby z ciekawości podejrzeć efekty owego
eksperymentu. Zaczyna się niewinnie – dowcipna audycja Wallace’a i Teddy’ego,
podróż tego pierwszego do Kanady pełna humorystycznych dialogów i wreszcie dotarcie
do domostwa Howarda Howe. Staruszek najpierw roztacza przed głównym bohaterem
wzruszającą historię ze swojej młodości, kiedy to został uratowany przez morsa,
po czym usypia go. Kiedy Wallace budzi się nazajutrz, zdezorientowany bez
jednej nogi, Howard próbuje we właściwym sobie pokrętnym stylu wmówić ofierze,
że została ugryziona przez jadowitego pająka, a nogę amputował jej lekarz.
Główny bohater oczywiście nie daje wiary tej naciąganej historyjce. Szybko
uświadamia sobie, że wpadł w sidła szaleńca, który wkrótce potem wyjawia mu
swój szatański plan. Otóż, Howe aby odkupić swoje dawne winy (co już samo w
sobie brzmi osobliwie) porywa ludzi i przekształca ich w morsy. Z jego długich
monologów dowiadujemy się, że dzieciństwo spędził w sierocińcu, przemianowanym
w późniejszym okresie na zakład psychiatryczny, w którym musiał znosić
niekończące się tortury i gwałty, z udziałem między innymi polityków i księży.
Po wydostaniu się z ośrodka dołączył do załogi statku, co niemalże doprowadziło
go do śmierci. Niemalże, bo z morskich odmętów wyciągnął go mors, który kolejne
godziny poświęcił na ogrzewanie jego ciała. Owe wydarzenie, znalezienie
przyjaciela w ssaku morskim uświadomiło mu wyższość zwierząt nad ludźmi. W
pojęciu Howarda Wallace powinien cieszyć się z szansy, którą mu dał, z pozbycia
się piętna człowieczeństwa na rzecz zbawiennego zezwierzęcenia. Eksperyment,
któremu poddaje swoją ofiarę wbrew temu, co wypisują krytycy nie epatuje rozlewem
krwi. Efekt, co prawda robi wrażenie, przede wszystkim z powodu uzyskania tak
dalece skopiowanych kształtów morsa. Ale już szwy na ciele przemienionego
Wallace’a, a nawet kostium, który charakteryzatorzy zarzucili na niego trącą
kiczem – już na pierwszy rzut oka widać, że to fałsz. Co wcale nie obniża
wartości przesłania scenariusza. To w nim kryje się prawdziwie wstrząsająca
bomba. Smith bowiem pozostawia nas z niemiłym przeświadczeniem, że jedyną
rzeczą, która odróżnia nas od zwierząt to nasze bezsensowne okrucieństwo, i że
niewiele trzeba, abyśmy zatracili to, co ludzkie i zaczęli egzystować w
zbawiennym kokonie ssaka. Takie przesłanie, choć na pewno nie odkrywcze
kontrastuje z lekkim podejściem do tematu, ale w intrygujący sposób. Czarny
humor i sielska atmosfera przeplatają się z makabrą w piwnicy domu Howarda Howe
i z napięciem odczuwanym podczas próby skontaktowania się Wallace’a z
przyjaciółmi. Druga połowa filmu dodatkowo delikatnie dotyka konwencji
kryminału. Ale kiedy Ally i Teddy wraz z ekscentrycznym detektywem Lapointe
ruszają na poszukiwania Brytona zabrakło mi trochę napięcia. Smith próbował je
wygenerować, ale wszelkie próby całkowicie przytłoczyła charyzma Deppa, jego
scalenie się z odgrywaną postacią, która już na sam widok budziła rozbawienie.
„Tusk” z całą pewnością nie jest przeznaczony tylko i wyłącznie dla fanów
horrorów. Nakręcono go tak, aby każdy mógł w nim odnaleźć coś dla siebie, co może
obrócić się przeciwko tej produkcji, szczególnie wśród widzów optujących za
czystością gatunkową. Mnie takie eksperymentowanie z konwencjami satysfakcjonuje,
ale istnieje spore niebezpieczeństwo, że ktoś poszukujący horroru zawiedzie się
na tej produkcji. Dlatego też warto uświadomić sobie specyfikę tego obrazu
przed seansem, wówczas może znajdzie się osoba, która tak jak ja da się urzec
dziwacznemu scenariuszowi i niekonwencjonalnemu wykonaniu.