Stronki na blogu

piątek, 21 sierpnia 2015

„Szubienica” (2015)


W 1993 roku licealista Charlie Grimille przypadkowo powiesił się w trakcie szkolnego przedstawienia zatytułowanego „Szubienica”. W 2013 roku ponownie ma zostać wystawiona owiana złą sławą sztuka. Jedną z głównych ról powierzono futboliście, Reese’owi Houserowi. Jego przyjaciel, Ryan Shoos, jest przekonany, że chłopak ośmieszy się na scenie, dlatego w przeddzień premiery proponuje mu nocną wyprawę do szkoły w celu zniszczenia rekwizytów. W towarzystwie dziewczyny Ryana, Cassidy Spilker, chłopcy włamują się do budynku i przystępują do wdrażania swojego planu w życie. Zaskakuje ich, Pfeifer Ross, partnerka Reese'a z planu, w której ten się podkochuje. Chwilę potem czworo nastolatków odkrywa, że wszystkie drzwi są zamknięte, a telefony nie działają. Zostają uwięzieni w ciemnych szkolnych pomieszczeniach, w których bytuje jakaś nadnaturalna siła pragnąca ich skrzywdzić.

Travis Cluff i Chris Lofing po spisaniu scenariusza „Szubienicy” przystąpili do poszukiwania osób gotowych sfinansować ich projekt. Zebrali, głównie od przyjaciół, sto tysięcy dolarów, co jak się okazało wystarczało na realizację filmu. Z dystrybucją również mieli szczęście, bowiem po nakręceniu „Szubienicy” podpisali kontrakt z Warner Bros. Przedsiębiorstwo zadbało o szerokie rozpowszechnienie obrazu oraz szumną reklamę, ale plotka głosi, że przedtem wycięto kilka ujęć, które być może ukażą się w wydaniach DVD i Blu-ray. Dlaczego spośród wszystkich niezależnych horrorów tak duży dystrybutor wybrał akurat „Szubienicę” pozostaje dla mnie zagadką. Widocznie Warner Bros dostrzegł w tej pozycji coś, co pozostaje poza zasięgiem takiego szarego widza, jak ja. Może tkwi w tym jakiś niedostępny dla mojego ograniczonego umysłu geniusz, wyróżniający „Szubienicę” na tle innych horrorów kręconych z ręki. To możliwe, ale pozwolę sobie omówić tę produkcję z własnego, dyletanckiego punktu widzenia.

Na tle praktycznie już produkowanych masowo horrorów verite „Szubienicę” wyróżnia zawiązanie akcji. Najpierw za pośrednictwem amatorskiego nagrania świadkujemy wypadkowi na szkolnym przedstawieniu w 1993 roku, kiedy to jeden z nastoletnich, domorosłych aktorów zawisa na szubienicy, służącej za rekwizyt w sztuce. Po jakże typowej informacji, że oto mamy do czynienia z autentycznym nagraniem, będącym własnością Departamentu Policji przychodzi pora na właściwą oś fabularną. Akcja przeskakuje o dwadzieścia lat do przodu, kiedy to kamerę dzierży jeden z uczniów, szkolny dowcipniś Ryan Shoos. Dowiadujemy się, że po tylu latach postanowiono ponownie wystawić owianą złą sławą „Szubienicę”, a w jednego z głównych bohaterów ma wcielić się najlepszy przyjaciel Ryana, sportowiec Reese. Dosyć długi wstęp zapoznający nas z przygotowaniami do premiery i pokrótce błazenadą naszego operatora, pomimo (albo dzięki temu) odżegnywania się od prób straszenia w moim odczuciu wypada najciekawiej. O tyle, o ile może intrygować szkolne życie kilku nastolatków… Podczas tych pierwszych, wprowadzających w akcję scen obraz jest całkiem stabilny – kamera często drży, zamazując kontury i sporadycznie ucieka gdzieś w bok, ale nie wywołuje to mdłości, jak to ma miejsce w późniejszych sekwencjach filmu. Śledząc rozwój akcji z minuty na minutę żałowałam, że to horror, że twórcy nie skręcili w stronę jakiejś młodzieżowej obyczajówki, bo ich rozpaczliwe próby straszenia zwyczajnie mnie zażenowały. Ale po kolei. Kiedy młodzi ludzie wkraczają w nocy do szkoły, z zamiarem zniszczenia rekwizytów twórcy dbają o odpowiednią oprawę wizualną. Zalegające w ciemnościach szkolne korytarze, rozświetlane wąskim snopem jasności z lampy wmontowanej w kamerę Ryana oraz punktowe czerwone światła rozmieszczone w szkolnym teatrze tworzą naprawdę mroczną atmosferę, dodatkowo podkreśloną spowijającą nieruchome przedmioty oraz wyludnione korytarze przytłaczającą ciszą. Kiedy protagoniści odkrywają, że drzwi, przez które dostali się do środka są szczelnie zamknięte, a telefony nie działają (nieśmiertelne brak zasięgu i odcięcie linii) naturalną koleją rzeczy zaczynają panikować. Przemierzając poszczególne pomieszczenia w poszukiwaniu wyjścia, nadal w towarzystwie mrocznego, pełnego napięcia klimatu, odkrywają, że w jednym z odbiorników telewizyjnych leci nagranie feralnego przedstawienia z 1993 roku – problem tylko w tym, że w magnetofonie nie tkwi żadna kaseta… Z czasem robi się jeszcze dziwaczniej, bowiem Reese odkrywa, że w sprawę sprzed dwudziestu lat jest zamieszany jego ojciec. Chłopak łączy ten fakt z aktualnymi, nadnaturalnymi wydarzeniami, dochodząc do wniosku, że zmarły wówczas Charlie Grimille, gnieżdżący się w budynku szkolnym poluje właśnie na niego. Tylko, że przy okazji decyduje się wyeliminować też jego kolegów. I w tym momencie przechodzimy do nazwijmy je prób straszenia widzów przez niedoświadczonych w kinie grozy reżyserów. Cluff i Lofing postawili prawie wyłącznie na jump sceny, przy czym niemalże każda mocno rozczarowuje. Po kilku tanich chwytach, polegających na stopniowaniu atmosfery i wyciszeniu, które poprzedzają w zamyśle mocne uderzenia, a w efekcie niewłaściwie wyliczone w czasie manifestacje… niczego, czego zaznajomiony z kinem grozy odbiorca mógłby się bać, atmosfera dosłownie wyparowuje. Bo właściwie, dlaczego miałabym pozostawać w ciągłym dyskomforcie emocjonalnym, wywołanym zapowiedzią konfrontacji z czymś nieznanym, skoro w większości przypadków owy zwiastun kończył się nagłym widokiem przerażonej twarzy, któregoś z młodocianych bohaterów? Dlaczego miałabym obawiać się wizualizacji ducha, skoro głównie objawiał się on w postaci widzianego w oddali cienia i osoby z maską kata na twarzy? Zresztą i tak chwilami niewiele widziałam, bo jak przystało na każdy szanujący się horror verite (ironia) w chwilach w zamyśle szczytowej grozy ręka operatora wpadała w niekontrolowane drżenie, co oczywiście procentowało niemożnością przyjrzenia się szczegółom aktualnej sytuacji.

Biedny wygląd ducha wielu widzów zapewne usprawiedliwi niskim budżetem, ale w moim odczuciu o wiele lepiej od maski kata spisałaby się mąka zalegająca na jego twarzy i czerwona pręga na szyi, wyobrażająca sposób, w jaki zginął chłopak, po śmierci prześladujący głównych bohaterów „Szubienicy”. Tłumaczenie miernej aparycji zjawy niewystarczającymi nakładami pieniężnymi uniemożliwia mi również jedna z końcowych jump scen, jedyna która poderwała mnie z fotela. Widok zwisających zwłok Charliego, tak umiejętnie wyliczony w czasie, wtłoczony w akcję w najmniej spodziewanym momencie po wcześniejszej tandecie mocno zaskakuje. I udowadnia, że nawet za takie pieniądze można było zadbać o przyzwoitą charakteryzację ducha. Nie wiem, dlaczego nie uczyniono tego wcześniej – może Cluff i Lofing chcieli zostawić najlepsze na koniec. Pytanie tylko, czy niecierpliwi widzowie wytrwają przed ekranem do tego jednego ujęcia. A skoro już jesteśmy przy plusach to na korzyść „Szubienicy” muszę odnotować jeszcze dwa drobne smaczki, które jednak nie rekompensują niesmaku z całości. Finał mnie zaskoczył, chociaż należy nadmienić, że nie wprawił mnie w jakiś ogromny zachwyt. Ot, zgrabny zwrot akcji, zmieniający odrobinę wydźwięk tego, co widzieliśmy wcześniej, ale też niepozostawiający mnie w stanie permanentnego szoku, czy też będący dowodem jakiejś wielkiej inwencji twórców. Drugi mały plusik należy się obsadzie, szczególnie Reese’owi Mishlerowi i Ryanowi Shoosowi. Panie wypadły nieco słabiej, Cassidy Gifford miejscami była denerwująco egzaltowana, a Pfeifer Brown mało widoczna (co akurat jej winą nie było – taką rolę przewidywał scenariusz), ale nawet biorąc pod uwagę te drobne niedociągnięcia w ogólnym rozrachunku byłam zadowolona z warsztatu całej obsady, również bohaterów pobocznych.

Po obejrzeniu „Szubienicy” nadal nie wiem, dlaczego dystrybutorzy uparli się tak często raczyć nas horrorami verite w kinowych salach. Odpowiedzią może być jedynie mamona, wszak film Cluffa i Lofinga zarobił niemalże czterdzieści milionów dolarów. Szkoda tylko, że większość widzów opuściła sale kinowe z poczuciem zmarnowanych pieniędzy. Reakcje widzów, również fanów kręcenia z ręki, którzy ostatnimi czasy coraz częściej dostrzegają niezadowalający kierunek, jaki obrali twórcy poruszający się w tej stylistyce, jakoś nie mają większego znaczenia. Wydaje mi się, że dopóki takie twory, jak „Szubienica” będą przynosiły duże zyski rozczarowanie widzów będzie schodziło na dalszy plan. A więc w niedalekiej przyszłości zapewne możemy spodziewać się równie tandetnego, schematycznego horroru verite na dużych ekranach, podczas, gdy te dobrze się zapowiadające, niezależne straszaki nakręcone tradycyjnie nadal będą niedostępne dla szerokiej publiczności.