Redaktor naczelny Inside View
proponuje swojemu najlepszemu dziennikarzowi, Richardowi Deesowi, zajęcie się
dotychczas nieznaną prasie sprawą seryjnego mordercy, który uważa się za
wampira. Mężczyzna podróżuje prywatnym samolotem, zatrzymując się na małych
lotniskach, gdzie pozbawia pracowników krwi. Richard nie jest zainteresowany tą
sprawą, więc naczelny przekazuje ją nowej dziennikarce, Katherine Blair, która z
kolei entuzjastycznie podchodzi do zadania, błyskawicznie pozyskując pikantne
rewelacje. Na wieść o zdobytych przez nią materiałach Dees przejmuje sprawę i podąża
swoim własnym samolotem śladami nieuchwytnego seryjnego mordercy. Odwiedza miejsca,
w których już zaatakował, powoli zbliżając się do kolejnego lotniska, obranego
przez niego na cel. Określany przez Deesa mianem Nocnego Lotnika morderczy
pilot próbuje zniechęcić dziennikarza do kontynuowania pogoni.
„Nocne zło”, jak na razie jest jedynym pełnometrażowym obrazem w reżyserskim
dorobku Marka Pavii, choć obecnie pracuje on nad kolejnym horrorem
zatytułowanym „Fender Bender”. Wraz z również raczkującym w branży Jackiem O’Donnellem,
Pavia spisał też scenariusz „Nocnego zła”, wysoko stawiając sobie poprzeczkę,
bo mierząc się z twórczością samego Stephena Kinga. Opowiadanie, które obaj
panowie postanowili przenieść na ekran pojawiło się w zbiorze „Marzenia i koszmary” pod tytułem „Nocny Latawiec” i moim skromnym zdaniem unaoczniało szczytową
formę mistrza współczesnej literatury grozy. Zadanie więc do łatwych nie
należało, a według większości krytyków efekt nie przyniósł twórcom chluby, ale
mnie osobiście „Nocne zło” już od czasów dzieciństwa dostarcza wielu wrażeń,
przy dosłownie każdorazowym seansie.
Markowi Pavii udało się przełożyć na ekran klimat literackiego pierwowzoru,
z jednoczesnym odżegnaniem się od udziwnień fabularnych, co jest dosyć
powszechne wśród adaptatorów opowiadań, a akurat w przypadku tej konkretnej
historii prostota zwiększa siłę oddziaływania, co udowodniał już oryginał
Stephena Kinga. Szacowany budżet „Nocnego zła” wyniósł milion dolarów, czyli na
szczęście niewiele, bo odnoszę wrażenie, że opowiadanie pozostawiało szerokie
pole dla twórców efektów komputerowych, którzy z całą pewnością zabiliby
unikatową duszę niniejszej produkcji. Bo istotnie to horror z duszą –
przełożenie na ekran tego, co w klimatycznych straszakach najlepsze, bez
porywania się na prymitywne zabiegi, mające wzruszyć masowych odbiorców. Może
właśnie ta konsekwencja w technicznym uciekaniu od oczekiwań szerokiej opinii
publicznej napytała pełnometrażowemu debiutowi Marka Pavii tylu przeciwników
oczywiście wespół z liniową fabułą. Być może większość współczesnych widzów
oraz krytyków wymaga od filmowego horroru dosadności oraz porywających zwrotów
akcji i zwyczajnie nie przemawiają do nich takie uproszczenia. Trudno orzec, co
sprawiło, że „Nocne zło” spotkało się z tak wzmożoną krytyką, łatwiej wypunktować
elementy, które mnie urzekły, z jednoczesnym zastrzeżeniem, że w swojej ocenie
obrazu Pavii plasuję się w zdecydowanej mniejszości. Wspomniany już
niezapomniany klimat bijący z dosłownie każdego ujęcia „Nocnego zła” to efekt
zgrabnego połączenia przyblakłych barw, nastrojowej, nienatrętnej ścieżki dźwiękowej
i oczywiście tajemniczości, akcentowanej w początkowych dialogach oraz prostych
chwytach technicznych. Wystarczyło jedynie z grubsza nakreślić całą intrygę we
wstępnych konwersacjach Richarda Deesa z redaktorem naczelnym Inside View, żeby podsycić ciekawość
spragnionego klimatycznych opowieści widza, równocześnie paradoksalnie nie
pozwalając mu wątpić w demoniczność prawdziwej natury Nocnego Lotnika z Derry
(no jasne), w hołdzie dla „Draculi” noszącego miano Dwighta Renfielda. Szybko
dowiadujemy się, że seryjny morderca uważający się za wampira przemieszcza się
od jednego małego lotniska w Stanach Zjednoczonych do drugiego na pokładzie
własnego czarnego samolotu, znacząc swój szlak całkowicie pozbawionymi krwi
trupami. Postępowy krwiopijca okalecza niektóre swoje ofiary, na przykład
pozbawiając ich głów i orając paznokciami ich twarze, a na szyjach pozostawia
dwie duże, głębokie dziury, które wedle podejrzeń policji służą do upuszczania
krwi. Jednak na miejscach zbrodni nie ma zbyt wiele posoki, co każe sądzić, że
morderca albo ją spija, albo przenosi w inne miejsce. Choć rany na szyjach
ofiar swoim ulokowaniem (po obu stronach) i wielkością odstają od ugruntowanego
przez kinematografię wampiryczną wyglądu typowych obrażeń zadanych przez kły wampira
widzowie w przeciwieństwie do sceptycznego Richarda Deesa zapewne ani przez
chwilę nie będą powątpiewać w prawdziwą naturę Nocnego Lotnika.
Scenariusz, tak samo jak w opowiadaniu, w przeważającej mierze bazuje na
wątku kryminalnym, przy czym twórcy wystarali się o atrakcyjną dla wielbicieli
nastrojowych horrorów, nieśpieszną narrację z częstym akcentowaniem wyraźnej
aury zagrożenia, uosabianej przez nieuchwytnego, demonicznego przeciwnika
Deesa. Główny bohater, popularny dziennikarz Inside View, znakomicie oddany na ekranie przez Miguela Ferrera, również
tak samo, jak w literackim pierwowzorze przede wszystkim rozbudza antypatię
odbiorcy do swojej osoby. Cyniczny, nieprzystępny mężczyzna, chętnie
wykorzystujący ludzi do swoich własnych celów, ale poza tym trzymający ich na
dystans, głównie za pośrednictwem obelg rzucanych pod ich adresem. Dees ma się
za orła dziennikarstwa, choć pisuje dla brukowca, nagminnie wzbogacającego materiały
rewelacjami nieznajdującymi pokrycia w rzeczywistości, acz dodającymi nutki
sensacji sprawom omawianym na jego łamach. Z racji swojego doświadczenia w
branży i wielu sukcesów na tym polu Dees traktuje ludzi z góry, jak
przedstawicieli niższego sortu, co szczególnie uwidacznia się w jego stosunkach
z nową koleżanką z pracy, Katherine Blair. Kobieta próbuje zjednać sobie jego
sympatię, ale szybko zostaje odprawiona przez Deesa i to w oburzający sposób,
co najdobitniej zarysowuje arogancję Richarda tym samym zniechęcając do niego
widzów, a poza tym jest pierwszą stacją w wyścigu dziennikarzy za wielkim
materiałem, gwarantującym pierwszą stronę. Obyczajowo-kryminalne wątki stanowią
tło dla często przebijających z ekranu elementów typowych dla kina grozy, przy
czym przez większość seansu w głównej mierze zasadzają się one na duszącym
klimacie wszechobecnej grozy ze sporadycznymi migawkami okaleczonych przez
Renfielda ofiar. Już podczas tych oszczędnych manifestacji gore uwidacznia się wyczucie gatunku Pavii, nieskorego do
przejaskrawiania drastycznych scen, stawiającego raczej na dużo bardziej
skuteczne w jego wydaniu delikatne sygnalizowanie makabry, na tyle jednak przemawiające
do wyobraźni, że niepozostawiające żadnych wątpliwości, co do okrucieństwa mężczyzny
ściganego przez Deesa. Oblicze Renfielda w całej jego koszmarnej okazałości aż
do ostatnich minut projekcji jest skrzętnie skrywane przez Pavię. Podobnie, jak
w pierwszym „Koszmarze z ulicy Wiązów” reżyser w większości scen z jego
udziałem pilnował, aby twarz czarnego charakteru pozostawała w cieniu,
zarysowując jedynie kontur jego postaci spowitej w czarną od zewnątrz i
czerwoną wewnątrz pelerynę z fantazyjnym kołnierzem. To częsty zabieg twórców
świadomych tego, co w gatunku najlepsze, rozumiejących, że takie proste zabiegi
podsycają ciekawość widza i potęgują siłę oddziaływania każdego ujęcia z
udziałem śmiertelnie niebezpiecznej postaci. Nie wspominając już o zwiększeniu
koszmarnego wydźwięku sekwencji po długim oczekiwaniu obnażającej postać
oprawcy w całej jego demonicznej okazałości. Mark Pavia w pełni wykorzystał
znany zabieg ukrywania oblicza mordercy, a to co zrobił pod koniec w
dzieciństwie tak mnie przeraziło, że miałam duże opory przed samotnymi nocnymi wypadami
do toalety. Realistycznie oddana przez twórców efektów specjalnych rzeź na
lotnisku, konwersacja Deesa i Renfielda w toalecie i wreszcie dwie zapadające w
pamięć sceny, będące kwintesencją horroru, najprawdziwsze perełki, które
jeszcze bardziej windują mroczny nastrój, co mogłoby wydawać się niemożliwe
podczas obcowania z uprzednimi tak wielce klimatycznymi sekwencjami. Wyłanianie
się okaleczonych upiorów z przerażającymi oczami z gęstej mgły jawi się niczym
swoisty hołd złożony zombiastycznej twórczości George’a Romero i to tak
hipnotyzujący, sportretowany z takim smakiem i znajomością gatunku, że aż nie
sposób oderwać wzroku od ekranu. Owa dosadna scena wypada nawet lepiej od
widoku twarzy Nocnego Lotnika, co jest sporą pochwałą, bo takich szkaradnych,
porażających realizmem masek nie uświadczymy wiele w horrorach wampirycznych.
Tak mi świtało właśnie, że to na podstawie opowiadania Kinga z "Marzeń i koszmarów". Czytać czytałem, ale film dopiero mam przed sobą. Jednak nie kwapię się zbyt szybko do obejrzenia, bo wiem, że będzie ciężko przez to przebrnąć. No ale jak już całego literackiego Kinga skompletuję to przyjdzie czas na komiksy i ekranizacje na płytach, więc przyjdzie czas prędzej czy później. :P
OdpowiedzUsuńA oglądałaś serial "Marzenia i koszmary"?
Mnie się adaptacja bardzo podoba, ale jestem w mniejszości, więc boję się natrętnie polecać.
UsuńSerialu "Marzenia i koszmary" nie widziałam.
Polecam. Serial bardzo dobry i kilka w nim perełek. Ale to filmiki nie tylko na podstawie "Marzeń i koszmarów".
UsuńJak dla mnie to świetny film. Klimat rewelacyjny. Bardzo ciekawa ekranizacja Stephena Kinga.
OdpowiedzUsuńNie wiem, czemu tak mgliście pamiętam ten utwór. Chyba będę musiała do niego zajrzeć jeszcze raz.
OdpowiedzUsuń