California, rok 1978. Zaprzyjaźnieni przestępcy, Scorpion Joe i Lenny,
napadają na bank, kradnąc pieniądze i porywając klientkę Vivian Fontaine. Lenny
zostaje ranny, na skutek czego umiera podczas ucieczki przez pustynne tereny. Joe
przymusza Vivian do pomocy w ukryciu zwłok jego przyjaciela. Niedługo potem
zostają zaatakowani przez uzbrojonego weterana wojennego, Wyatta Mossa, zamieszkującego
te okolice. Kobiecie udaje się uciec w głąb jałowego terenu, gdzie odnajduje
okaleczone ciała innych ofiar szaleńca. Tymczasem Moss podąża jej śladami.
Reżyser i scenarzysta Mickey Keating debiutował w 2011 roku niespełna
godzinnym horrorem pt. „Ultra Violence”, a dwa lata później nakręcił swój
pierwszy pełnometrażowy film zatytułowany „Ritual”. W ostatnim okresie (2015, 2016) uraczył widzów aż trzema obrazami, „Pod”, „Darling” i „Carnage
Park”, poza tym na ten rok planując premierę kolejnego swojego filmu
zatytułowanego „Psychopaths”. Krótko mówiąc Keating nie próżnuje, najwyraźniej starając
się jak najszybciej stać się rozpoznawalnym twórcą kina grozy z pokaźną
filmografią. Jego najnowsze dokonanie, „Carnage Park”, jak zdążyło już zauważyć
wielu widzów, miało być ukłonem w stronę między innymi twórczości Quentina
Tarantino, Sama Peckinpaha, Petera Watkinsa, Roba Zombie, Wesa Cravena i Tobe’a
Hoopera, mieszającym stylistykę horroru z celowo przejaskrawionym kinem akcji.
Miałam nadzieję, że „Carnage Park” będzie czymś na kształt znakomitych
grindhouse’ów Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza, zatytułowanych kolejno „Death Proof” i „Planet Terror”, albo przynajmniej zbliży się do poziomu „Piekielnej
zemsty” i „Everly” - zamierzenie bzdurnych akcyjek, w których swego czasu się
rozsmakowałam. Okazało się jednak, że przynajmniej z mojego punktu widzenia Mickey
Keating póki co nie dysponuje takim wyczuciem estetyki i konwencji, jak twórcy
wyżej wymienionych obrazów. Po części, bo choć warstwa tekstowa „Carnage Park”
w moim odczuciu odznaczała się dużą topornością to już oprawa wizualna wprawiła
mnie w iście nostalgiczny nastrój. We wszystkich zdjęciach dominują wyblakłe
pomarańcze i żółcie, co w połączeniu z miejscem akcji i palącymi promieniami
słonecznymi przywodzi na myśl „Wzgórza mają oczy” i „Teksańską masakrę piłą
mechaniczną”, ale chyba w odrobinkę większym stopniu ich remake’i, bo twórcom „Carnage
Park” nie udało się natchnąć zdjęć takim wyrazistym brudem, jak miało to miejsce
w przypadku wspomnianych znanych dzieł Cravena i Hoopera. Jednakże pomimo tego niedostatku
warstwa wizualna i tak nasuwa skojarzenia z rąbankami z lat 70-tych i 80-tych –
operatorzy i oświetleniowcy zdołali w tym aspekcie przywołać ducha horrorów z
tamtych lat, co było pożądane również dlatego, że akcję osadzono w 1978 roku.
Jednak Keating zauważalnie nie dążył do całościowego upodobnienia swojej
produkcji do starych rąbanek, rezygnując z obecnych choćby w grindhouse’ach Tarantino
i Rodrigueza celowych „usterek taśmy”, przywodzących na myśl erę VHS-ów i
wykorzystując nowoczesny montaż. Wyglądało to tak, jakby w „Carnage Park”
zderzyły się dwie epoki i wyłączając drażniące moje uszy, jazgotliwe utwory
muzyczne efekt odznaczał się dużym smakiem. Poza wspomnianymi atrakcjami technicznymi
na uwagę zasługują również zakłócenia w chronologii, zwłaszcza moment mający
miejsce tuż po zaatakowaniu przez Vivian jej prześladowcy, kiedy to twórcy
raczą nas kompilacją płynnie przenikających się krótkich sekwencji
następujących po sobie bez zachowania ciągłości czasowej, której akompaniuje jedyny
utwór, jaki „wpadł mi w ucho”. Jak przystało na sensacyjną rąbankę, którą przecież
„Carnage Park” miał być nie zabrakło scen mordów, przy czym ten aspekt zauważalnie
miał być ukłonem w stronę przejaskrawionych filmów akcji, a nie slasherów, czy survivali z minionego wieku. Tak więc krew leje się aż za obficie,
a jej barwa pozostawia wiele do życzenia, co paradoksalnie ma swój urok,
zwłaszcza gdy twórcy odchodzą na chwilę od ran postrzałowych na rzecz większej
dosadności, typu miażdżenie ręki trupa, czy wyciąganie stopy z wnyków.
Powyższe peany zapewne dają do zrozumienia, że byłam wprost zachwycona
najnowszym dokonaniem Mickey’a Keatinga. Warstwa wizualna rzeczywiście
sprostała moim wymaganiom, ale niestety nie była w stanie zrekompensować miałkiego
scenariusza i topornej narracji. To drugie polegało na moim zdaniem zbyt
szybkim przejściu do właściwej akcji, a właściwie to rezygnacji ze statecznego
wstępu, który pozwoliłby mi dobrze zapoznać się z bohaterami. Widzowie już na
początku zostają wrzuceni w sam środek akcji – krótkie retrospekcje, co prawda
przybliżają nam wydarzenia, które zawiodły bohaterów filmu na pustynię z
mnogością jałowych wzgórz, ale uniemożliwiają szczegółowe zapoznanie się z ich
osobowościami, co jest szczególnie bolesne w przypadku domniemanej final girl, Vivian Fontaine (irytująco manierycznie
wykreowanej przez Ashley Bell, co mogło być również celowym zagraniem). Przez
to, że zostałam od razu wrzucona w wir dynamicznej akcji, bez stosownego wstępu
warstwa tekstowa z czasem mi spowszedniała i zamiast podnosić emocje tylko je
obniżała. Survivalowy schemat próbującej ujść z życiem kobiety na
nieprzyjaznym, pustynnym terenie, doprawiony akcentami komediowymi (które mnie
ani razu nie rozbawiły), strzelankami i krwawymi ustępami był właściwie
wyjałowiony z aury zagrożenia, której przecież oczekuje się po rąbance
umiejscowionej w tak wiele obiecującej scenerii. Nawet postać oprawcy,
oszalałego weterana wojennego wściekłego na Amerykanów za brak szacunku dla
ludzi, którzy przelewali krew za ten kraj nie odznaczała się niczym
szczególnym. No może poza maską, którą Keating mógł zapożyczyć z „Mojej krwawej
walentynki” George’a Mihalki, zresztą tak samo jak miejsce, w którym rozegrała
się ostatnia partia „Carnage Park”. Podczas, której przymykałam już oczy, na co
w sumie mogłam sobie pozwolić bez ryzyka przegapienia czegoś ważnego, bo czyniłam
to głównie podczas częstych i długich całkowitych zaciemnień ekranu. Summa
summarum fabuła ogromnie mnie rozczarowała, zarówno przez brak jakichś
ciekawych wątków, jak i przez „liniowe emocje”, tj. rezygnację z powolnego
budowania klimatu grozy i napięcia oraz zmierzania do jakichś mocnych
kulminacji na rzecz właściwie nieustającej akcji.
Gdzie się podziały tamte rąbanki?- taka parafraza znanego utworu nasunęła
mi się w trakcie oglądania „Carnage Park”, filmu który warstwą wizualną
obiecywał powrót do korzeni krwawych horrorów, ale szybko przekształcił się on (przynajmniej
dla mnie) w nudnawy spektakl pozbawiony „żonglowania emocjami”. Być może oddani
wielbiciele celowo przejaskrawionych, zamierzenie bzdurnych filmów akcji będą
bardziej łaskawi dla „Carnage Park”. Jak też mam dużo sympatii dla tego typu
produkcji, ale w innym, bardziej wprawnym wydaniu. Scenariusz Mickey’a Keatinga
mnie nie przekonał, ale to oczywiście nie znaczy, że fabuła nie znajdzie swoich
zwolenników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz