Devon
i Jamal kręcą straszne filmiki, które następnie w celach
zarobkowych wrzucają do Internetu. Ich najnowszy pomysł polega na
stworzeniu programu zatytułowanego „The Monster Project”. Chcą
pokazywać w nim osoby żyjące w przekonaniu, że nie są ludźmi.
Zamieszczają więc w Sieci ogłoszenie skierowane do takich
jednostek z propozycją wzięcia udziału w ich programie i niedługo
potem zgłaszają się do nich uważająca się za wampirzycę
Shayla, przekonana, że jest opętana przez demona Shiori i Steven
utrzymujący, że jest skinwalkerem. Devon angażuje w projekt swoją
byłą dziewczynę Murielle i podkochującego się w niej Bryana,
aktualnie mieszkającego u Jamala młodego mężczyznę, który stara
się uniknąć powrotu do nałogu narkotykowego. Po skompletowaniu
ekipy Devon wynajmuje stary, zaniedbany dom nieopodal lasu, do
którego zaprasza również Shaylę, Shiori i Stevena. Na noc,
podczas której ma mieć miejsce zaćmienie Księżyca. W momencie
zaistnienia tego zjawiska sytuacja domorosłych filmowców ulegnie
drastycznemu pogorszeniu. Będą musieli walczyć o życie z
najprawdziwszymi potworami, polującymi na nich na tym odludnym
terenie.
Pełnometrażowy
debiut reżyserski Victora Mathieu, „The Monster Project”, to
zrealizowany w technice found footage horror, którego
scenariusz opracowali Corbin Billings, Shariya Lynn i właśnie
Victor Mathieu. Na podstawie wypowiedzi jednego z bohaterów filmu
można wysnuć wniosek, że tytuł tej produkcji w zamyśle twórców
miał nasuwać skojarzenia z „The Blair Witch Project”, chociaż
mamy tutaj do czynienia z zupełnie inną historią. „Kręconą z
ręki” (i z czoła) opowieścią o grupie młodych Amerykanów
walczących z potworami w noc zaćmienia Księżyca. I absolutnie nie
radzę tutaj nastawiać się na powtórkę z „Martwego zła” Sama
Raimiego, bo choć skrótowy opis fabuły „The Monster Project”
może co poniektórym przypomnieć ten kultowy tytuł (motyw walki z
potworami w zacisznym, zalesionym zakątku) to prawdopodobnie już po
kilku minutach seansu wszelka myśl o „Martwym złu” całkowicie
wyparuje im z głów.
Powrót,
po dłuższej przerwie, do stylistyki found footage był dla
mnie zarazem momentem, w którym postanowiłam odpocząć od tego
nurtu. Ha, po jednej takowej produkcji znowu wracam do stanu błogiej
ignorancji – przez jakiś czas znów będę omijać szerokim łukiem
horrory kręcone kamerą / kamerami dzierżoną/ dzierżonymi przez
aktorów. Tak więc dziękuję Victorowi Mathieu za przypomnienie mi
za co tak nie lubię tej techniki. Powstało oczywiście kilka
horrorów z tego podgatunku, które uważam za udane, ale w
przeciwieństwie do tego tutaj nie wyprowadzały mnie z równowagi
tak częstymi „trzęsawkami” oraz tak licznymi, „jakże
zajmującymi” widokami ścian i podłóg. Wprowadzenie w fabułę
„The Monster Project” sceny rozgrywające się w mieście i
początek pobytu bohaterów w oddalonym od większych skupisk
ludzkich, starym domostwie, tuż przed spodziewanym atakiem, nie
stanowiły jeszcze prawdziwego wyzwania dla mojego zmysłu wzroku.
Nie musiałam wówczas podejmować rozpaczliwych prób wyławiania
czegoś ciekawego z wywołującego mdłości chaosu, co później
właściwie uniemożliwiało zaangażowanie się w tę historię.
Początkowo obraz rzadko był stabilny, często wpadał w drgania,
ale nie aż takie, żebym miała jakiekolwiek trudności z dokładnym
przyjrzeniem się prezentowanym wydarzeniom. To jest konwencjonalnemu
zawiązaniu akcji, które przede wszystkim skupiało się na
wzajemnych relacjach czołowych bohaterów filmu, realizacji
wstępnych zadań koniecznych do stworzenia zaplanowanego projektu
tj. internetowego programu pt. „The Monster Project” i
manifestacjach zagadkowych mocy odnalezionych przez nich jednostek,
utrzymujących, że nie należą do rasy ludzkiej. Te ostatnie
zapewne nikomu w pamięć nie zapadną – ot, dostrzegamy spadający
ze ściany krzyż, superszybkie przechwycenie fiolki z krwią (to
znaczy samego momentu przechwycenia nie widzimy, dostajemy tylko
informację o jej zniknięciu) i raptowne pojawienie się mężczyzny
podającego się za skinwalkera na pustyni podane w typowy dla found
footage sposób imitujący zakłócenia obrazu. Niezłym, acz nie
innowacyjnym pomysłem były migawki szkaradnej twarzy wskakujące w
akcję podczas paru sekwencji z młodą kobietą opętaną przez
demona. Ten trik zapożyczono chyba z „Egzorcysty”, zresztą tak
samo jak pojawiający się w dalszej partii filmu „pajęczy krok”.
Styl był nieporównanie gorszy, ale w porównaniu do innych
dosłownych zagrywek charakterystycznych dla kina grozy wymienione
wstawki wypadały całkiem dobrze. UWAGA SPOILER Początkowo
wszystko wskazuje na to, że rolę pierwszoplanową powierzono
Justinowi Brueningowi, że to Devon będzie tutaj „grał pierwsze
skrzypce”, ale z czasem w tej grupce zaczyna dominować Bryan,
przekonująco kreowany przez Toby'ego Hemingwaya KONIEC SPOILERA.
W sumie to żadnemu członkowi obsady nie mogę wyrzucić słabego
warsztatu, ale z uwagi na charakter postaci Bryana to on niezmiennie
najsilniej przyciągał mój wzrok. Mężczyzna starający się
zwalczyć pragnienie sięgnięcia po narkotyki, próbujący „wyjść
na prostą” po odwyku, w czym wspierają go najlepszy przyjaciel,
stereotypowy, acz sympatyczny czarnoskóry wesołek Jamal, u którego
obecnie mieszka i była dziewczyna Devona, Murielle, w której Bryan
się podkochuje. Typ niezbyt odkrywczy, niemniej całkiem
charyzmatyczny i chwilami budzący przynajmniej odrobinę
współczucia, co tylko wzmocniło więź jaka zawiązała się
pomiędzy tym bohaterem i mną. UWAGA SPOILER Dlatego tak
ucieszył mnie przewrót zastosowany przez scenarzystów –
nieoczekiwane wysunięcie go na pierwszy plan w dalszej części
projekcji KONIEC SPOILERA.
Atmosfera,
która spowija wynajęte przez Devona domostwo - stojącą pod lasem,
starą nieruchomość - sama w sobie jest odpowiednio mroczna, ale
zdecydowanie brakuje tutaj napięcia i intensywności. Jump scenki
błędnie wyliczono w czasie, a sekwencje je poprzedzające
podawano nazbyt pośpiesznie. Wszystkie wydarzenia rozgrywające się
w tymże budynku utrzymano w ciemnych barwach, nie wpadając jednakże
w taką przesadę, żeby widz musiał czynić jakiekolwiek starania
przeniknięcia wzrokiem spowijających wszystko atramentowych
ciemności. Oświetleniowcy nie zawiedli, ale operatorzy już tak, bo
co z tego, że ciemności nie były nieprzeniknione, co z tego, że
twórcom „The Monster Project” udało się wydobyć mrok bez
maksymalnej minimalizacji udziału sztucznego oświetlenia, skoro
latająca dookoła kamera wręcz zmuszała mnie do przemęczania
oczu. Wydarzenia rozgrywające się po rozpoczęciu zaćmienia
Księżyca najczęściej są rejestrowane przez kamerę umieszczoną
na czole jednego z bohaterów, co miało taką korzyść, że nie
nabrałam przeświadczenia, iż w tym miejscu dążenie do jak
największego realizmu będące niejaką ambicją found footage
zwyczajnie się sypie. Zrobienie z jednego (lub więcej) bohaterów
filmu operatorów ma zapewne wzmagać wiarygodność prezentowanych
historii, ale moim zdaniem uporczywe trzymanie kamery w momencie
bezpośredniego zagrożenia życia, filmowanie desperackiej walki o
przetrwanie realistyczne wcale nie jest. Bo ilu ludzi w takich
sytuacjach myślałoby o rejestrowaniu obrazu? Chociaż z drugiej strony w czasach szalejącej mody na filmowanie wszystkiego, co się da, może i okazałoby się, że całkiem sporo... W każdym razie Victor Mathieu nie
wpadł w tę pułapkę, dzięki przytwierdzeniu kamery do czoła
jednego z aktorów jeszcze zanim potwory przystąpiły do zmasowanego
ataku. Wampir, skinwalker i kobieta opętana przez demona, którą to
protagoniści w pewnym momencie litościwie zabierają ze sobą do
piwnicy. Nie dość, że decydują się ukryć w pomieszczeniu, z
którego chyba najtrudniej się wydostać to jeszcze zabierają ze
sobą jedną z agresorek. To pierwsze można wytłumaczyć
uniemożliwiającą logiczne myślenie paniką, drugie natomiast
zwykłą przyzwoitością, odruchem sumienia. O całkowitym
pogwałceniu logiki nie może więc tutaj być mowy. Ale to jakoś
nie powstrzymało mnie przed pukaniem się w czoło na widok owych
panicznych poczynań bohaterów filmu... Pewnie dlatego, że już od
jakiegoś czasu „nie wchodziłam w ich skórę”, bo byłam zajęta
wypatrywaniem czegoś ciekawego w tym bezbrzeżnym realizatorskim
chaosie. Potem zrezygnowałam nawet z tego, bo uznałam, że nie ma
potrzeby dokładnie przypatrywać się sztucznym, przesadnie
efekciarskim i przez to wręcz żenującym facjatom potworków oraz
zdawać by się mogło niekończącej się bieganinie ich
przerażonych ofiar. I tak aż do finału, którym twórcy bez
wątpienia chcieli zaskoczyć odbiorców i na mnie ten efekt
rzeczywiście wywarli. Nie było to jednak przyjemne zaskoczenie, bo
równocześnie z nim ogarnęło mnie przekonanie o przekombinowaniu
idącym w parze z banałem. Tak to jest jak nie ma się własnego
pomysłu, a jest się opętanym pragnieniem zaserwowania widzom
niespodziewanego akcentu końcowego, któremu ochoczo się folguje
bez zastanowienia czy wybrany (oklepany) motyw faktycznie dobrze
współgra z wcześniejszą konwencją. Bo mnie jakoś to nie grało
– miałam raczej nieprzyjemne poczucie dysonansu, którego powodów
nie należy upatrywać w potknięciach tekstowych gwałcących logikę
(może i jakieś są, ale ja ich nie dostrzegłam) tylko w
niedających się poprzeć żadnymi klarownymi argumentami emocjach.
W
mojej ocenie nie wszystko w „The Monster Project” Victora Mathieu
było złe, nie mogę powiedzieć, że absolutnie wszystkie składowe
tego tworu wyprowadzały mnie z równowagi. Ale te lepsze (acz w
żadnym razie niezachwycające) elementy niestety nie zdołały
przyćmić rzeczy, które albo mnie irytowały, albo niemiłosiernie
nudziły. Do końca jakoś wytrwałam, ale nie mogę sobie za to
pogratulować, bo żałuję, że czasu poświęconego na ten obraz
nie przeznaczyłam na jakąś inną produkcję. Choćby nawet
przeciętniaka, bo wówczas nie zepsułabym sobie tak dokumentnie
części wieczora. Zagorzali miłośnicy horrorów z nurtu found
footage, a przynajmniej co poniektórzy z nich, pewnie będą
inaczej zapatrywać się na pełnometrażowy debiut Victora Mathieu,
dlatego też ludziom wchodzącym w skład tej grupy radzę nie brać
sobie do serca mojej krytyki wymierzonej w tę produkcję. Ale nie
będę nawet podejmować prób wyłowienia potencjalnych sympatyków
tego obrazu spoza kręgu fanów horrorów „kręconych z ręki” (i
z czoła), bo mogłabym wepchnąć kogoś na minę, a tego rzecz
jasna wolałabym uniknąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz