W
Los Angeles grasuje seryjny morderca, któremu nadano przydomek
Pentagramowy Zabójca, od jego zamiłowania do wycinania pentagramów
na ciałach swoich ofiar. Dzięki pomocy anonimowej informatorki,
detektywowi z wydziału zabójstw Russellowi Loganowi udaje się go
schwytać. Parający się okultyzmem sprawca kilku brutalnych mordów,
Patrick Channing, zostaje skazany na śmierć w komorze gazowej. Po
egzekucji Logan miewa halucynacje i sporadycznie słyszy głos
straconego zbrodniarza, a na domiar złego zostaje odnalezione ciało
policjantki, którą ktoś potraktował w taki sam sposób, jak
czynił to Patrick Channing. Niedawna informatorka Russella, którą
okazuje się być jasnowidząca psychiatra Tess Seaton, próbuje
przekonać go, że Pentagramowy Zabójca powrócił. Logan początkowo
jest sceptycznie nastawiony do jej słów, ale wydarzenia w centrum
których wkrótce się znajdzie uświadomią mu, że dusza Patricka
Channinga wchodzi w ciała wybranych przez niego osób i zawłaszcza
je, tym samym dając możliwość seryjnemu mordercy na kontynuowanie
jego krwawego procederu. Russell i Tess będą musieli znaleźć
sposób na zgładzenie Pentagramowego Zabójcy.
Zrealizowany
za dziesięć milionów dolarów horror okultystyczny, „Pierwsza
potęga”, został wyreżyserowany przez osobę niemającą żadnego
doświadczenia w pełnym metrażu, Roberta Resnikoffa. W 1988 roku
nakręcił on krótkometrażówkę pt. „The Jogger”, następnie
reżyserując na podstawie swojego własnego scenariusza „Pierwszą
potęgę”, po której nie stworzył już nic. Krytycy tę ostatnią
przyjęli bardzo chłodno, ale to wcale nie przeszkodziło produkcji
„zarobić na siebie” - film spotkał się z na tyle dużym
zainteresowaniem opinii publicznej, żeby przynieść twórcom
zadowalający dochód. W Polsce film był swego czasu dystrybuowany
na VHS-ach. Nie wiem, jak sprawa przedstawiała się wówczas, ale
obecnie „Pierwsza potęga” nie cieszy się dużym
zainteresowaniem Polaków – w Stanach Zjednoczonych wygląda to
lepiej, ale i tak trudno mi oprzeć się wrażeniu, że
pełnometrażowy debiut Roberta Resnikoffa powoli osuwa się w
kompletne zapomnienie.
Czytając
skrótowy opis fabuły „Pierwszej potęgi” co poniektórzy mogą
mieć wrażenie deja vu. „Shocker” Wesa Cravena i „W sieci zła”
Gregory'ego Hoblita, horrory dużo bardziej znane od „Pierwszej
potęgi”, koncentrowały się na zbliżonej tematyce, ale jeśli
miałabym wyłonić z tej trójcy swojego faworyta to bez wahania
wskazałabym obraz Roberta Resnikoffa. Wszystkie wskazane obrazy
traktują o mordercy skazanym na śmierć, który po egzekucji
powraca jako byt zdolny do zawłaszczania ciał wybranych osób, ale
jak na moje oko to właśnie twórcy najmniej docenianego z nich
stworzyli najlepszą oprawą audiowizualną. Natchnęli całość
najgęściejszym klimatem grozy i poprowadzili fabułę w
najatrakcyjniejszy dla mnie osobiście sposób. Scenariusz „Pierwszej
potęgi” jest bardziej płynny niż w przypadku wcześniejszego
„Shockera”, mniej pokombinowany i lepiej rozkładający środki
ciężkości. Ponadto odnajdziemy w nim więcej wizualnych atrakcji
niż w powstałym kilka lat później obrazie Gregory'ego Hoblita,
więcej dodatków stricte horrorowych i zdecydowanie mniej
rozwleczone wątki. Jeśli chodzi o to ostatnie to oczywiście nie
rozciąga się to na całość „W sieci zła”, a i niektóre ze
spowolnionych sekwencji są dostarczycielem niemałego napięcia, ale
ilekroć ten film oglądam i tak nie mogę oprzeć się
przeświadczeniu, że zaprezentowana historia tylko zyskałaby na
okrojeniu niektórych (innych) scen. Robert Resnikoff w swojej
„Pierwszej potędze” nie posuwał niczego do ekstremum, nie
brutalizował swojej opowieści tak dalece, żeby można wyrobić w
sobie przekonanie, że dążył do maksymalnego zniesmaczenia widza.
Myślę, że przede wszystkim pragnął zelektryzować go
oblepiającym dosłownie każdy kadr klimatem grozy i ciągiem
trzymających w napięciu wydarzeń. Odpowiadający za zdjęcia Theo
van de Sande postawił na „przybrudzoną nadnaturalność” - z
oprawy wizualnej tchnie aura jakiegoś zepsucia zmiksowana z potężnym
zwiastunem paranormalnego zagrożenia, którą należycie potęguje
nastrojowa ścieżka dźwiękowa Stewarta Copelanda. Rzeczona
nadnaturalność nie zasadza się na konwencji ghost story -
„Pierwszej potędze” bliżej do horroru satanistycznego, ponieważ
jak się okazuje antybohater, seryjny morderca Patrick Channing, za
życia parał się okultyzmem, dzięki któremu w domyśle zawiązał
pakt z Szatanem. Księcia ciemności nie zobaczymy, ale jego
ingerencja w losy tzw. Pentagramowego Zabójcy wydaje się być
bezsprzeczna. A więc choć niewidoczny ma swoje miejsce w tej
opowieści. Powiedziałabym nawet, że bardzo istotne. W końcu to
właśnie współpraca z Lucyferem zaowocowała nadaniem seryjnemu
mordercy tytułowej pierwszej potęgi, tj. możliwości zawłaszczania
przez jego duszę ciał osób żyjących, czyli swego rodzaju
wskrzeszenia, powrotu „na stare śmieci” w nowej, potężniejszej
postaci, którą o wiele trudniej jest zabić. O czym przekonuje się
policjant, któremu udało się schwytać Patricka Channinga (świetna kreacja Jeffa Kobera),
niedługo potem straconego w komorze gazowej. Za wcielającym się w
tę pierwszoplanową postać, detektywa Russella Logana, Lou
Diamondem Phillipsem, osobiście nie przepadam, dlatego wolałabym
wybór jakiegoś innego aktora. Tym bardziej, że tym konkretnym
występem nie udało mu się zmienić mojego niechętnego nastawienia
do niego – ekspresyjnej amatorki nie pokazał, aż tak źle nie
było, ale też niczym konkretnym mnie nie ujął. Lepiej odbierałam
kreację partnerującej mu Tracy Griffith, której całkiem niezły
warsztat dodatkowo uatrakcyjniała osobowość jej postaci, moim
zdaniem dużo ciekawsza od Russella Logana. Diamond wciela się w
typowego dla tego rodzaju filmów glinę, który zrobi wszystko, aby
dopaść seryjnego mordercę grasującego w Los Angeles, osobę
„twardo stąpającą po ziemi”, niewiernego Tomasza, który nie
uwierzy dopóki nie zobaczy... Przeciwwagą dla tego konwencjonalnego
sceptyka jest Tess Seaton, psychiatra obdarzona zdolnością
przewidywania przyszłości i odbierania myśli innych ludzi. Te dwa
przeciwstawne bieguny łączą siły w walce z seryjnym mordercą,
który powinien nie żyć, podczas której jak można się tego
spodziewać niedowiarek stopniowo pozbędzie się swojego
sceptycznego nastawienia do zjawisk nadprzyrodzonych.
Twórcy
„Pierwszej potęgi” nie szafują ujęciami gore. Krwawych
scen nie ma wiele, a jak już się pojawiają to nic nie wskazuje na
dążenie filmowców do wywołania w widzach skrajnego niesmaku.
Myślę, że te dodatki miały pełnić rolę straszaka, a nie
szokera – wprawiać widza w trwożliwy nastrój napędzany
przekonaniem, że sytuacja ze sceny na scenę coraz bardziej się
pogarsza, że całe miasto (a pierwszoplanowy duet pozytywnych
bohaterów w szczególności) coraz ciaśniej oplata widmo bolesnej
śmierci. W przypadku Russella Logana poprzedzonej swoistymi gierkami
jego przeciwnika, które twórcy wizualizują z satysfakcjonującym
wyczuciem gatunku, z dbałością o odpowiednio mroczną atmosferę,
z której emanuje niemała dawka czystego napięcia. Po swojej
śmierci Patrick Channing przypuszcza atak na prowadzącego jego
sprawę detektywa Russella Logana, najpierw ograniczając się
jedynie do dręczenia go halucynacjami i a la omamami słuchowymi. Z
tychże zdecydowanie najlepiej prezentuje się sekwencja z
zakrwawionym pomieszczeniem w domu Logana, niemalże przygniatająca
upiorną atmosferą, tajemniczą i zarazem odrobinę makabryczną.
Ale głos mordercy docierający do uszu Logana w kilku kolejnych
scenach, nieodbierane przez towarzyszących mu policjantów słowa
widmowego mordercy również osnuto należycie zagęszczoną aurą
diabolicznego zagrożenia. Ale wracając do umiarkowanie krwawych
aspektów „Pierwszej potęgi”, albo raczej podlanych odrobinką
substancji imitującej posokę to oprócz wspomnianych zakrwawionych
ścian zobaczymy ją w ujęciach portretujących owoce zbrodniczej
działalności nieuchwytnego mordercy. Jego modus operandi wymyślny
nie jest – ot, podrzyna gardła swoim ofiarom i wycinana na ich
klatkach piersiowych pentagram, który stanowi jego podpis, i który
zainspirował media do nadania mu przydomka Pentagramowy Zabójca.
Widoków okaleczonych zwłok nie ma wiele, ale gdy już się
pojawiają operatorzy nie rezygnują ze zbliżeń na odniesione rany,
o wiarygodny wygląd których twórcy efektów specjalnych bez
wątpienia zadbali. Rzeczone atrakcje wpleciono w scenariusz, który
co poniektórym może się wydać nazbyt schematyczny, który przez
niejednego widza może być postrzegany, jako taka mocno uproszczona
historyjka o podążaniu śladami mordercy, którego dusza po
unicestwieniu jego cielesnej powłoki zyskała nadnaturalną zdolność
wchodzenia w ciała innych ludzi. No tak, warstwa tekstowa niczym
nadzwyczajnym, niczym oryginalnym, ani choćby odrobinę
skomplikowanym nas nie obdarowuje. Dostajemy racze standardowy pościg
za nadnaturalnym bytem, który z kolei bacznie obserwuje (i co jakiś
czas atakuje) osoby dybiące na jego istnienie wśród żywych. Ale
Robert Resnikoff wyłuszczył tę schematyczną historyjkę z taką
swobodą, z taką starannością rozkładając środki ciężkości,
jakby intuicyjnie wyczuwając kiedy należy nieco spowolnić akcję,
a kiedy nadać jej pęd, że nawet przez sekundę nie czułam się
zmęczona powtarzalnością motywów, a o nudzie to już w ogóle
mogłam zapomnieć.
„Pierwsza
potęga” Roberta Resnikoffa, nastrojowy horror okultystyczny
podejmujący dobrze znaną fanom gatunku problematykę mordercy,
którego dusza po śmierci zawłaszcza ciała innych ludzi, moim
zdaniem jest stanowczo niedoceniana przez opinię publiczną. Można
wręcz powiedzieć, że obecnie chowa się „pod grubą warstwą
kurzu”, zwłaszcza w Polsce, gdzie wydaje się być znana jedynie
garstce kinomaniaków. Nie twierdzę, że to jakieś arcydzieło,
którego miłośnikom horrorów wprost nie wypada nie znać, bo na
taką rangę moim zdaniem sobie nie zasłużył, ale uważam, że
jakość, którą nam serwuje zasłużyła sobie na coś więcej. Na
więcej pozytywnych recenzji i zdecydowanie mniejszy ostracyzm
współczesnych widzów. Powinno więcej się o nim mówić z użyciem
większej liczby pochlebnych słów, zwłaszcza w kręgu sympatyków
klimatycznych, niewyszukanych horrorów okultystycznych, bo na tle
tychże w mojej ocenie wypada całkiem nieźle. No właśnie w mojej,
całkowicie subiektywnej ocenie, która trzeba to zaznaczyć, wcale
nie musi pokrywać się z faktyczną, obiektywną wartością
„Pierwszej potęgi”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz