Rok
1986. Mała dziewczynka spędza wieczór z rodzicami w Santa Cruz
Beach Boardwalk, kalifornijskim parku rozrywki nad oceanem. W pewnym
momencie oddala się od opiekunów. Dociera na plażę, gdzie jej
uwagę zwraca gabinet luster. W środku przeżywa chwile
niewyobrażalnej grozy.
Czasy
współczesne. Rodzina Wilsonów, Adelaide, jej mąż Gabe oraz
dwójka ich dzieci, Zora i Jason, rozpoczyna wakacje w Santa Cruz.
Zatrzymują się w należącym do nich letnim domu, z którym
Adelaide wiąże swoje wspomnienia z dzieciństwa. Kobieta nie czuje
się tu dobrze. Dziwne zbiegi okoliczności, znaki, które dostrzega,
każą jej sądzić, że stanie się coś bardzo złego. Chce
wyjechać, ale jest już za późno. Do domu Wilsonów wdzierają się
ich sobowtóry z zamiarem zabicia gospodarzy.
Reżyser
i scenarzysta nagrodzonego Oscarem (za najlepszy scenariusz
oryginalny) „Uciekaj!”, Jordan Peele, inspirację do swojego
drugiego filmu, „To my”, znalazł w jednym z odcinków „Strefy
mroku”, po raz pierwszy wyemitowanym w 1960 roku i noszącym tytuł
„Mirror Image” (swoją drogą Peele bierze udział w nowym
projekcie spod znaku „Stefy mroku”, serialu pod tym samym
tytułem, którego emisja rozpoczęła się w kwietniu 2019 roku).
Ale na tym nie koniec. Peele ukłonił się tutaj między innymi
takim kultowym obrazom, jak „Szczęki” Stevena Spielberga,
„Lśnienie” Stanleya Kubricka i „Koszmar z ulicy Wiązów”
Wesa Cravena. Budżet jego drugiego filmu (scenariusz także napisał
sam) oszacowano na dwadzieścia milionów dolarów, a dotychczasowy
przychód z całego świata osiągnął bagatela ponad dwieście
pięćdziesiąt milionów dolarów. W weekend otwarcia w Stanach
Zjednoczonych prawie pobił rekord – zarobił siedemdziesiąt jeden
milionów dolarów, tym samym zajmując drugie miejsce w tej
konkurencji, po „Avatarze” Jamesa Camerona (dotyczy to całej
historii kinematografii i tylko otwarcia dystrybucji kinowej).
Nadzieja
kinematografii grozy (nie jedyna co prawda), Jordan Peele,
zauważalnie nie chciał wywoływać kolejnego zamieszania w kwestii
przynależności gatunkowej. Chociaż słowo „zamieszanie” chyba
jest lekką przesadą. Rzecz w tym, że jego reżyserski debiut
„Uciekaj!” przez ogół był odbierany jako hybryda gatunkowa
(połączenie głównie thrillera i horroru), natomiast „To my”
Peele ogłaszał jako czysty horror. I faktycznie jego drugiej
produkcji zdecydowanie bliżej do tej etykietki niźli pierwszej.
Echa thrillera moim zdaniem jednak również tu wybrzmiewają. Tak
samo komedii. Ta szczypta dowcipu, którą Peele dodał do swojego
scenariusza najczęściej pełni tutaj rolę chwilowego
rozładowywacza napięcia. Z naciskiem na „chwilowego”. Według
mnie Jordan Peele rozgrywa to po mistrzowsku – co jakiś czas
pozwala widzowi na oddech, ale tylko jeden. Potem natychmiast winduje
napięcie raz do takiego poziomu, jaki osiągał tuż przed owym
żartobliwym akcentem, a innymi razy wspina się na jeszcze wyższy
poziom. Można więc chyba powiedzieć, że dowcip jest tutaj
traktowany jako jeden ze środków służących grozie, ewentualnie
czemuś do niej zbliżonemu. Taki szarpany sposób na wlewanie w
odbiorców adrenaliny (wrogość, potem chwilowa i z nagła urywana
wesołość płynnie przechodząca we wrogość, i tak w kółko)
okazał się znakomitym pomysłem. I chyba nie tylko dla mnie,
zważywszy na bardzo pozytywny odbiór „To my” (ogólnie rzecz
ujmując). Prolog został osadzony w 1986 roku i skoncentrowany na
małej dziewczynce spędzającej wieczór w parku rozrywki w
towarzystwie rodziców. Twórcom na tyle udało się przywołać
ducha kina grozy z przedostatniej dekady XX wieku, że z prawdziwym
żalem przywitałam wejście w czasy współczesne, w którym to
rozgrywa się właściwa akcja filmu. Retrospekcyjne wstawki jeszcze
się pojawią, ale nie będą trwały długo i nie będzie ich dużo.
Ale to nic, bo szybko okaże się, że film nie traci przez to na
klimacie. Szeroko dystrybuowany na ekranach kin, szumnie reklamowany
horror Jordana Peele'a nie goni za powszechnymi trendami, nawet w
kwestii kolorystyki. To nie jest kolejny plastikowy twór: kolejny
mieniący się żywymi barwami, zbudowany z silnie skontrastowanych
zdjęć, przepełniony efektami komputerowymi i prymitywnymi jump
scenkami straszak. Jordan Peele próbuje tutaj straszyć w starym
stylu – grać głównie mroczną, przesyconą śmiertelnym
zagrożeniem atmosferą (zdjęcia, montaż i przede wszystkim muzyka)
i... aktorami. Już sam warsztat odtwórców ról sobowtórów
(którzy to wcielają się także w ich nazwijmy to pozytywnych
odpowiedników) może mrozić krew w żyłach. Skąpa charakteryzacja
niektórych z tych osób, owszem, robi demoniczne wrażenie, ale w
zdecydowanie większym stopniu efekt ten zawdzięczamy grze
aktorskiej. Nie tylko sobowtórowi Adelaide Wilson tak zwanej Red
(czyli Lupicie Nyong'o), która jest najbardziej eksponowaną
postacią wśród agresorów (ten zachrypły głos... coś
wspaniałego!), to samo zresztą można powiedzieć o jej
odpowiedniku w obozie... hmm „normalnych Amerykanów?”. Moim
zdaniem cała obsada wywiązała się ze swoich zadań wprost
znakomicie, ale nastoletnie bliźniaczki i tak muszę tutaj wyróżnić.
Bo ich „mroczne odsłony” autentycznie przyprawiły mnie o gęsią
skórkę. Nie, nie przeraziły, ale z pewnością nie było mi
przyjemnie... Co ja piszę? Niepokój nieprzyjemny? Nie jeśli mówimy
o filmowym (literackim zresztą też) horrorze.
„To
my” jest interpretowany na różne sposoby – jedni traktują ten
film jako alegorię ksenofobicznej paranoi, strachu przed innością,
który to obecnie koncentruje się na muzułmanach, ale i komuniści
jeszcze z tego niechlubnego piedestału nie zeszli (od wielu dekad są
boogeymanami dużej części świata); inni dopatrzyli się tutaj
komentarzy do jednej z czarnych kart amerykańskiej historii,
niewolnictwa, a jeszcze inni ujęcia dwoistości amerykańskiego
społeczeństwa, rozwarstwienia społecznego, marginalizacji ludzi
biednych i gloryfikowania bogatych. Jest tego więcej, ale myślę,
że tyle w zupełności wystarczy do zobrazowania zasięgu historii
rozpisanej przez Jordana Peele'a. Tak, tę opowieść można czytać
w najróżniejszych sposób i to bez wątpienia stanowi o jej sile.
Społeczne i polityczne podteksty, poza murem (Donald Trump wreszcie
się doczekał, ale chyba nie do końca o to mu chodziło...), nie są
nachalne: łatwo je znaleźć jeśli się chce, ale nie ma takiego
przymusu. Czytany dosłownie, jako kolejna opowieść z dreszczykiem
o doppelgangerach, drugi film Jordana Peele'a moim zdaniem nie traci
na wartości. Koneserzy tak zwanego ambitnego kina pewnie mieliby na
temat inne zdanie, ale w mojej hierarchii ważności prosty,
klimatyczny horror stoi dużo wyżej. Twórcy „To my” już w
prologu wprowadzają elementy charakterystyczne dla tego gatunku,
poczynając od pełnej napięcia samotnej wędrówki małej
dziewczynki przez według mnie dosyć upiornie się prezentujący
park rozrywki, a na zaskakującym spotkaniu w gabinecie luster
kończąc. Wstęp wiele zdradza, ale tak miało być. Peele nie
chciał utrzymywać widzów w niepewności co do natury zagrożenia,
które to z całą mocą ujawni się dopiero kilkadziesiąt lat
później. W czasach nam współczesnych. Twórcy właściwie nie
zwalniają tempa – już sama muzyka nadaje temu iście złowrogi
ton, którego nie są w stanie całkowicie przykryć nawet
przezabawne wygłupy i kwestie Winstona Duke'a, wcielającego się w
rolę Gabe'a, który co jak co ale głową rodziny Wilsonów na pewno
nie jest. Tę funkcję bezsprzecznie pełni jego żona, Adelaide,
którą bardzo szybko ogarniają złe przeczucia. Jeszcze zanim zło
wkroczy do letniego domu Wilsonów, zanim zapadnie zmrok, twórcy
dadzą nam odczuć, że dzieje się coś niedobrego. Nawet wydarzenia
na słonecznej plaży nasycono potężną groźbą. Albo raczej
groźbami, bo niepokojące obserwacje Adelaide i Jasona poczynione
podczas tych tylko pozornie beztroskich chwil, na pierwszy rzut oka
nie mają ze sobą wiele wspólnego. Tak w pierwszej chwili może się
wydawać, ale potem do głosu dochodzi przekonanie, że wszystkie te
i inne (wcześniejsze oraz późniejsze) złowieszcze sygnały ściśle
się ze sobą wieżą. Przyznaję, że mój entuzjazm przygasł z
chwilą wdarcia się do domu Wilsonów ich sobowtórów. Ten raptowny
skręt w stronę home invasion, fanów rzeczonego nurtu pewnie
ucieszy, ale jako że ja na palcach jednej ręki mogę policzyć
obrazy tego typu, które w moich wspomnieniach nie sprowadzają się
jedynie do nudnawej bieganiny po skąpanym w ciemnościach domu, to
nic dziwnego, że nie zapaliłam się do tego pomysłu. I tutaj Peele
mnie zaskoczył, bo chociaż owszem biegania tutaj nie brakuje
(pływania i jeżdżenia zresztą też), to nudno na pewno nie jest.
A przynajmniej ja oczu od tego oderwać nie mogłam. Może i byłoby
inaczej, gdyby opowieść tę sprowadzono tylko do pogoni, gdyby nie
te dosyć liczne starcia rodziny Wilsonów z ich demonicznymi
sobowtórami. I gdyby nie przykładano takiej wagi do budowania
napięcia. A właściwie to żonglowania nim – spada, podnosi się,
znów się podnosi, a potem znowu na moment opada. No wiecie co...
Ależ mnie Peele wyhuśtał! Szkoda tylko, że postawił na tak
porażająco przewidywalne zakończenie. Przewidywalne również
przez to, że wcześniej parę razy je sygnalizował, gwoli
sprawiedliwości jednak robił to w dosyć zawoalowany sposób. Ale
nie przede wszystkim przez to. UWAGA SPOILER Otóż, wydaje mi
się, że sam wybór motywu przewodniego (sobowtóry) niektórych
widzów, ze szczególnym wskazaniem na długoletnich miłośników
kina grozy, może popchnąć w tym kierunku. Ale mogło być gorzej –
mógł być happy end KONIEC SPOILERA.
„Uciekaj!”,
a teraz to. Jordan Peele moim zdaniem jest jednym z tych nielicznych
żyjących twórców kina grozy, który że tak to ujmę na powrót
wprowadza horror na salony. Podbija serca krytyków, ale co jeszcze
ważniejsze osób ograniczających swoje doświadczenia z kinem grozy
do głośnych, szeroko reklamowanych produkcji, trafiających do
niezliczonych kin w wielu krajach świata. Jordan Peele (podkreślam:
nie tylko on) daje mi nadzieję na lepsze jutro współczesnego
mainstreamu, udowadnia, że jeszcze nic nie jest stracone, że można
nadać inny, moim zdaniem nieporównanie lepszy kierunek
głównonurtowym horrorom, ale i thrillerom. Udowadnia całej branży
filmowej, że można na tym zarobić. Często nawet więcej. „To
my” przyniósł bowiem większy zysk niż niejeden plastikowy,
efekciarski twór w ostatnich latach wrzucony do kin i co równie
ważne (aczkolwiek szczerze wątpię, żeby ludzie z branży filmowej
też tak na to patrzyli) został wręcz obsypany pochwalnymi słowami,
tak ze strony wielu fanów horroru, jak tak zwanych filmowych
znawców, czyli poważnych krytyków, ekspertów nad ekspertami, ze
zdaniem których przecież trzeba się liczyć... Dobra, trochę
sobie kpię. Wybaczcie, proszę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz