Dorosłe rodzeństwo, Louise i Michael, przybywa na farmę rodziców w związku z poważną chorobą ojca. Zachowanie matki od początku bardzo ich niepokoi. Kobieta jest zamknięta w sobie i ewidentnie wolałaby, aby jak najszybciej wyjechali. Louise i Michael nie mają wątpliwości, że matka pilnie potrzebuje pomocy. Uznają, że jej psychika nie wytrzymuje obciążenia, jakie na nią spadło, ale nie mają pomysłu na rozwiązanie tego problemu. Wygląda na to, że ich matka jest przekonana, że coś złego wzięło w posiadanie ciało jej męża. Potworna istota, która jakoby stanowi śmiertelne zagrożenie dla nich wszystkich.
Reżyser i scenarzysta „Nieznajomych” (2008), „Mockingbird” (2014) i „The Monster” (2016) oraz współscenarzysta „Nieznajomych: Ofiarowania” (2018), Bryan Bertino, tym razem zaprasza widzów na swoją rodzinną farmę w Teksasie. Tam właśnie nakręcono bardzo dobrze przyjęty przez krytykę horror nastrojowy „The Dark and the Wicked” - wyreżyserowany przez Bertino w oparciu o jego własny scenariusz. Pierwszy pokaz filmu miał odbyć się w kwietniu 2020 roku na Tribeca Film Festival, ale wydarzenie przełożono ze względu na pandemię COVID-19, premiera „The Dark and the Wicked” odbyła się więc w sierpniu tego samego roku na Fantasia International Film Festival. A niedługo potem film trafił do internetu.
„The Dark and the Wicked” to kolejny obraz wpisujący się w tak zwaną nową falę horroru. Powolna narracja, narastające poczucie niedookreślonego zagrożenia, żonglerka napięciem i nieprzesadne wykorzystanie efektów specjalnych. Mniej więcej do tego to się sprowadza. Zwykle tego typu produkcje cechują się dużym skupieniem na danej opowieści. Na konsekwentnym rozsnuwaniu nierzadko niezbyt skomplikowanych, żeby nie rzec prostych, historii z dreszczykiem. „The Dark and the Wicked” też skłania się ku fabularnej prostocie, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że twórcom brakło cierpliwości. „The Dark and the Wicked” w moich oczach wyraźnie dzieli się na dwa etapy. Pierwszy ściślej trzyma się reguł tzw. nowej fali kina grozy. Później film staje się bardziej dosadny – przyśpiesza akcja, zwiększa się liczba „elementów straszących”. W zamiarze upiornych wstawek, które co ciekawe zazwyczaj nie działają na zasadzie „buu!”. Bryan Bertino zauważalnie uciekał od tej najprymitywniejszej formy „straszenia” jaką, uważam, są jump scenki. Ale w porównaniu do wcześniejszych sekwencji... Myślę, że efekt byłby lepszy, gdyby owe dosadniejsze momenty porozkładano w czasie, zamiast gromadzić je w jednym „akcie”. Myślę, że mogliby zyskać na tym zarówno zwolennicy wolniejszych narracji, horrorów bazujących na stosownym klimacie, jak osoby preferujące agresywniejsze próby wyrywania widza ze strefy komfortu. Ale to tylko przypuszczenie, bo trzeba zaznaczyć, że „The Dark and the Wicked” i tak zyskał wielu sympatyków. Jesteśmy na niewielkiej farmie, na której hoduje się urocze kozy. Należy ona do starszego małżeństwa, ale od kiedy pan domu zachorował zajmuje się nimi głównie sąsiad imieniem Charlie. Film otwiera przyjazd na problematyczną farmę dorosłych już dzieci jej właścicieli i jedynych mieszkańców, Louise i Michaela, którzy ku niezadowoleniu rodziców jakiś czas temu zrezygnowali z przejmowania gospodarstwa i przeprowadzili się do bardziej zaludnionych miejsc. Teraz, ku ich zaskoczeniu, okazuje się, że nie są tutaj mile widziani. Matka wprost mówi im, że nie powinni przyjeżdżać, choć wcześniej zawsze cieszyła się z ich odwiedzin. Nieczęstych, trzeba dodać. Bryan Bertino w swoim scenariuszu „The Dark and the Wicked” porusza kwestię moralnego obowiązku wobec starszych rodziców. Ludzi w podeszłym wieku, którzy zmagają się z różnymi przypadłościami i najwyraźniej nie radzą sobie bez pomocy bliskich. Podobnie jak choćby „Relic” Natalie Eriki Jones, „The Dark and the Wicked” opowiada o poświęceniu, jakiego wymaga taka sytuacja. Louise i Michael czują się winni, że nie poświęcali swoim rodzicom wystarczającej uwagi, że ograniczali się jedynie do sporadycznych odwiedzin, choć bez większego trudu mogli wygospodarować dla nich więcej czasu. I częściej pytać o ich potrzeby. Przypuszczają, że gdyby bardziej interesowali się losem swoich rodziców, to przynajmniej matka byłaby teraz w dużo lepszym stanie. Zakładają bowiem, że drastyczna zmiana, jaka zaszła w ich rodzicielce dokonała się za sprawą choroby jej męża. Że kobieta nie była w stanie znieść obciążenia, jakie na nią spadło: widoku pokonanego przez jakąś tajemniczą chorobę ukochanego mężczyzny oraz trudów opieki nad nim. Co prawda za dnia pomaga jej wynajęta pielęgniarka, ale przez większość czasu matka Louise i Michaela jest zdana wyłącznie na siebie. Teraz, kiedy jej dzieci wreszcie uświadomili sobie, jaki ciężar niejako zrzucili na wątłe ramiona swojej matki, nie mają wątpliwości, że czym prędzej powinni ją odciążyć. Zająć się schorowanym ojcem, którego dni na tym świecie najprawdopodobniej są już policzone. Muszą też coś postanowić w związku z farmą. Wrócić tutaj, na wieś, by zamieszkać wraz z rodzicami w ich drewnianym, ledwo stojącym domku albo zdecydować się na sprzedaż ziemi. I w tym właśnie problem. Bo żadne z nich tak naprawdę nie jest gotowe na dokonanie aż takich zmian w swoim życiu. Kiedy poznajemy Louise i Michaela (przekonujące występy Marin Ireland i Michaela Abbotta Jr.) mężczyzna zdaje się być trochę bardziej skłonny do rozważenia opcji przeprowadzki na farmę. Już teraz planuje zostać tutaj dłużej od siostry, ale wie, że nie może zbytnio tego pobytu przedłużać, bo w mieście czekają na niego żona i ich dwie córeczki. Poczucie winy i moralnego obowiązku z dnia na dzień coraz bardziej przytłaczają Louise. Ale podczas gdy w niej rośnie przekonanie, że nie ma innego wyjścia, jak przejąć obowiązki matki na farmie, w przypadku jej brata możemy zaobserwować odwrotne zjawisko. Gotowość Michaela do pomocy na gospodarstwie słabnie. Może dlatego, że jednocześnie narasta w nim tęsknota za żoną i dziećmi, ale swoją rolę odgrywają w tym też niepokojące zjawiska, którym Michael świadkuje na farmie rodziców.
Pierwsze sygnały ostrzegawcze wypuszcza matka Michaela i Louise (widowiskowa kreacja Julie Oliver-Touchstone), która jak wynika z późniejszych rozmów jej dzieci, zachowuje się w nietypowy dla siebie sposób. Typowy czy nie, już na początku filmu nie pozostawia się nam wątpliwości, że właścicielka niewielkiej farmy w Teksasie jest przekonana, że przyjeżdżając tutaj, Louise i Michael, narazili się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Kobieta zazwyczaj niewiele mówi. Ma puste spojrzenie, beznamiętny wyraz twarzy i snuje się po chacie niczym duch. Ale zachowuje na tyle przytomności umysłu, by ostrzec swoich potomków. Jak można się tego spodziewać Louise i Michael dojdą do wniosku, że matka ma im po prostu za złe, że zostawili ją i jej męża samych na tym odludziu. Owe ostrzeżenia w połączeniu z innymi niepokojącymi zachowaniami matki każą im też sądzić, że kobietę dopadła jakaś choroba psychiczna. Nic dziwnego w sytuacji, w jakiej nieoczekiwanie się znalazła, przez nagłe i drastyczne pogorszenie stanu zdrowia męża. Ale odbiorca „The Dark and the Wicked”, w przeciwieństwie do Michaela i Louise, pewnie od początku będzie brał pod uwagę też, być może nawet przede wszystkim, inną możliwości. Możliwość ingerencji jakiejś siły wyższej. Niebezpiecznej istoty nie z tego świata, która albo zadomowiła się w ciele schorowanego staruszka, albo swoją tymczasową przystanią uczyniła ciało jego małżonki. Czyli klasyczne opętanie. W miarę podążania za tym z gruntu prostym scenariuszem mamy coraz mocniej utwierdzać się w przekonaniu, że wstępne założenia głównych bohaterów, co do problemów psychicznych ich matki, były błędne. Bryan Bertino uparcie przekonuje nas, że na tym depresyjnym gospodarstwie rzeczywiście zagnieździła się jakaś mroczna istota. W pewnym momencie pojawia się nawet teoria, kim to złośliwe coś może być. Jak to często w horrorach bywa nasze podejrzenia jako pierwszy podzieli żeński pierwiastek pierwszoplanowego duetu. Chociaż Michael bardziej wyglądał mi na takiego, co to próbuje samego siebie przekonać do nieistnienia tego, czego, co prawdopodobnie wzięło w posiadanie któreś z jego rodziców (na tym etapie wyjaśniło się już które konkretnie, jeśli przyjąć tę interpretację). Nie zaś osobę święcie przekonaną, że jego siostrze coś się przywidziało. Na przykład to, że jej niemogący przecież poruszać się o własnych siłach ojciec zaskoczył ją swoją obecnością w łazience, a jakby tego było mało jego oczy zaszły przerażającą bielą, a głowa wpadła w nienaturalne drgania (dobry montaż). Albo największy koszmar takiej arachnofobiczki jak ja. Moment, który wstrząsnął mną najbardziej, bo niewiele gorszych rzeczy potrafię sobie wyobrazić od ohydnych pająków wychodzących z ust. Skoro już przy dosadniejszych ujęciach jesteśmy, to wypada wspomnieć, że znalazło się też miejsce w „The Dark and the Wicked” dla gore. Niewiele tego i właściwie tylko jedną taką sekwencję, moim zdaniem, potraktowano z należytą uwagą – szatkowanie paluszków. Bo już w scence z oczami operatorzy zastosowali dość irytującą sztuczkę: niby widzimy co się dzieje, ale oko kamery tak jakby uciekało od styku ostrego narzędzia z narządem zmysłu wzroku człowieka. Swoją drogą na wyróżnianie, uważam, zasługuje też charakteryzacja martwej kobiety – kolejny przykład nieprzesadnej, minimalistycznej wręcz charakteryzacji, która w moim uznaniu dalece przewyższa bodaj wszystkie, a na pewno zdecydowaną większość wygenerowanych komputerowo maszkar, których wciąż nie brakuje we współczesnym kinie grozy. Poza konkurencją w„The Dark and the Wicked” jest w mojej osobistej hierarchii klimat. Ponure, intensywne zdjęcia amerykańskiej prowincji. Osamotnionej farmy, na której hoduje się kozy. Z tymi zwierzętami to może i pójście po linii najmniejszego oporu, ale ważne, że zadziałało. Nie aż tak jednak, jak w przedostatniej dość mocnej akcji, w której na upartego można znaleźć malutkie podobieństwo do wstrząsającego zakończenia jednego z XXI-wiecznych filmów opartych na prozie Stephena Kinga. W każdym razie klimat „The Dark and the Wicked” jest intensywny, głównie depresyjny (krajobraz chwilami promienieje najczystszym pięknem) i bez przerwy splamiony jakąś nieuchwytną, niewidoczną, acz doskonale wyczuwalną nadnaturalną energią. Jakimś pierwotnym złem, które tylko być może objawi się nam dopiero pod koniec. Złem, którym może być mroczna istota w pewnym sensie nieprzynależąca do naszego świata, ale może się okazać, że to wszystko to tylko skutki izolacji, psychicznych katuszy, wynikających ze straty, ale też z dręczącej świadomości, że nastał moment, w którym trzeba wreszcie postawić życie bliskich nad swoim własnym. Bryan Bertino w pierwszej partii, moim zdaniem, wręcz po mistrzowsku żongluje napięciem. Niektórzy chwalą montaż dźwięku, ale na mnie większe wrażenie zrobiła powolna, intymna praca kamer – uważam, że niektóre efekty dźwiękowe wybrzmiewały albo ciut za wcześnie, albo sekundę za późno. Podkreślam, że takich chwil nie było wiele. U mnie bez takich zachwytów, jak u innych, ale też nie mogę powiedzieć, że ścieżka audio w żadnym razie nie pracuje na korzyść tej produkcji. Bez wątpienia wpływa dodatnio na napięcie, które wzrasta i wzrasta, choć fabuła taka dość stereotypowa. Taka pospolita. W gatunku horroru, rzecz jasna.
Blisko, ale to jeszcze nie to. Bryan Bertino w swoim „The Dark and the Wicked” pokazał dość, bym mogła uznać go za obiecujący materiał na twórcę horrorów z tak zwanej nowej fali. Jak na dłoni widać, że ma predyspozycje w tym kierunku. Osobiście uważam, że do doskonałości jeszcze trochę temu dość kameralnemu (w każdym razie po części) filmowemu osiągnięciu, brakuje. Przydałoby się przede wszystkim więcej konsekwencji w podłożu emocjonalnym - opowiadanie w bardziej zbliżonym, lepiej zsynchronizowanym rytmie (pierwsza i druga partia). Ale w ogólnym rozrachunku całkiem dobrze – wręcz zaskakująco dobrze – się na tym naprawdę klimatycznym horrorze nastrojowym bawiłam. To znaczy trochę, jak najbardziej pożądanych od kina grozy, nieprzyjemności przeżyłam. Dałam się wciągnąć w tę raczej typową, ale i dość tajemniczą historię z dreszczykiem, która na szczęście dla mnie rozwijała się bardzo wolno, a potem... potem już gorzej dla mnie nabrała szybszego tempa. Takiego, które jakoś nie do końca wpasowało mi się w całość. Te dwa odmienne rytmy nie chciały mi się całkiem zazębić. Ale i tak cieszę się, że na ten obraz natrafiłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz