W
1955 roku w stanie Teksas rodzina Sawyerów zabija córkę policjanta
Hala Hartmana. Kierująca całym przedsięwzięciem Verna z braku
dowodów nie zostaje pociągnięta do odpowiedzialności, ale ojciec
zamordowanej dziewczyny nie ma wątpliwości co do jej winy. W
odwecie Hartman doprowadza do zamknięcia najmłodszego syna Verny,
Jeda, w ośrodku psychiatrycznym dla dzieci wywodzących się z
rodzin patologicznych. Dziesięć lat później w rzeczonym zakładzie
pojawia się nowa pielęgniarka, Lizzy, która dowiaduje się, że
wszystkim pacjentom nadano nowe imiona, a wkrótce odkrywa, że
przynajmniej niektórzy z nich są poddawani bolesnym zabiegom. W
najgorszej sytuacji jest nastoletni Bud, małomówny chłopiec, na
którego uwziął się dyrektor placówki. Wcześniej Lizzy udaje się
przekonać do siebie jego przyjaciela, Jacksona, który gdy potem w
ośrodku wybucha bunt wybawia ją z opresji i wyprowadza na zewnątrz.
Tam zostają schwytani przez parkę pacjentów, która w podróż
zabiera ze sobą również Buda. W kolejnych dniach Lizzy i Jackson
będą zmuszeni towarzyszyć zdeprawowanym młodym ludziom starającym
się przekroczyć granicę stanu, którym zabijanie sprawia ogromną
przyjemność i którym bez problemu udaje się podporządkować
sobie Buda.
„Piła mechaniczna” z 2013 roku, alternatywny sequel „Teksańskiej
masakry piłą mechaniczną” nieżyjącego już Tobe'a Hoopera
miała nadawać nowy kierunek tej serii, ale plany nakręcenia
kontynuacji jak na razie nie mogły się ziścić. Wpadnięto więc
na pomysł stworzenia prequela kultowego slashera Hoopera
(który został jednym z jego producentów wykonawczych), filmu
koncentrującego się na okresie młodzieńczym osoby, która później
stanie się Leatherface'em. Omawiany obraz należy traktować jako
pierwszy rozdział ciągu, który na ten moment prezentuje się tak:
„Leatherface” - „Teksańska masakra piłą mechaniczną”
(1974) - „Piła mechaniczna”. A przecież mamy jeszcze dwa: jeden
to cztery części starej serii, a drugi to remake pierwszej
„Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” i prequel tego
remake'u. Nie zdziwię się, jak w końcu nadejdzie taki moment, gdy
sami twórcy zaczną gubić się w tym chaosie – ale w razie impasu
zawsze mogą stworzyć czwartą odnogę serii, a potem piątą,
szóstą i sześćdziesiątą... Bo kto im zabroni?
Reżyserii
„Leatherface'a” na podstawie własnego scenariusza podjęli się
Alexandre Bustillo i Julien Maury. Twórcy między innymi „Najścia”
i „Livide”, a więc miało się pełne prawo oczekiwać dobrego
widowiska (ja takiego entuzjazmu i tak nie umiałam z siebie wykrzesać). Pod warunkiem, że nie jest uprzedzonym do tej serii i nie
ma się nic przeciwko mieszaniu, które moim zdaniem zapoczątkowała
„Piła mechaniczna” (wcześniej sytuacja prezentowała się dużo
klarowniej). Bustillo i Maury troszkę odbili się od dna, na którym
w mojej ocenie tkwi alternatywny sequel „Teksańskiej masakry piłą
mechaniczną” wyreżyserowany przez Johna Luessenhopa, ale to
akurat trudne nie było. Rozpływałabym się w zachwytach, gdyby
zbliżyli się do poziomu remake'u wersji Hoopera albo chociaż
prequela uwspółcześnionej odsłony „Teksańskiej masakry piłą
mechaniczną” z 1974 roku, ale na to nie robiłam sobie nadziei. I
wyszło mi to na dobre, bo uniknęłam rozczarowania, które w
przeciwnym wypadku najpewniej przeżyłabym już podczas prologu
„Leatherface'a”. Wszak już wtedy przyszło mi patrzeć na
substancję rażąco nieudolnie imitującą posokę i realizatorski
rozgardiasz, który natchnął mnie pewnością, że nie uda mi się
uniknąć bólu głowy, a być może nawet mdłości. Nie miałabym
nic przeciwko tym ostatnim, gdyby były one powodowane krwawymi
efektami specjalnymi, ale to zasugerowane inne źródło entuzjazmem
mnie nie napawało. Na szczęście później operatorzy trochę się
poprawili – od czasu do czasu raczono mnie błędną kalkulacją
zbliżeń i niewygodnymi kątami nachylenia kamer, ale przynajmniej
głowa mnie nie rozbolała. I tym oto sposobem jestem o jedną
tabletkę przeciwbólową do przodu:) Właściwa akcja rozgrywa się
w 1965 roku w Teksasie, dziesięć lat po (co widzimy w prologu)
morderstwie córki jednego z policjantów, Hala Hartmana
(zadowalająca kreacja Stephena Dorffa), który poprzysiągł zemstę
na rodzinie Sawyerów, ponieważ pomimo braku dowodów ich winy nie
ma żadnych wątpliwości, że to oni odpowiadają za śmierć jego
ukochanej córki. I już dekadę temu udało mu się odebrać Vernie
Sawyer (bardzo dobra robota Lily Taylor) prawo do opieki nad jej
najmłodszym synem Jedem i doprowadzić do zamknięcia chłopca w
zakładzie psychiatrycznym dla dzieci z patologicznych rodzin. Ale
gdyby tylko miał możliwość zadania kolejnego ciosu Sawyerom na
pewno postarałby się ją wykorzystać. I taka okazja wkrótce się
nadarza. Łaknący krwi Sawyerów skorumpowany glina wkrótce puści
się w pościg za zbiegłym z ośrodka psychiatrycznego Jedem, który
podróżuje z trzema innymi uciekinierami i porwaną przez dwóch z
nich młodą pielęgniarką, Lizzy, w którą ze średnim skutkiem
wcieliła się Vanessa Grasse. Ale wcześniej długoletnim
wielbicielom horrorów przyjdzie skonfrontować się z popularnym w
tym gatunku motywem zakładu psychiatrycznego, w którym poddaje się
przynajmniej niektórych (jeśli nie wszystkich) pacjentów bolesnym
zabiegom – takim, które jak na moje oko zamiast poprawiać ich
stan tylko go pogarszają. W domyśle to właśnie one sprawiły, że
nastoletni chłopak, któremu w zakładzie nadano imię Bud, jest
zamknięty w sobie i mocno podatny na wpływy innych. Zachowuje się
tak, jakby miał problemy z logicznym myśleniem, co w połączeniu z
jego posturą ma dawać widzom do zrozumienia, że to właśnie on
jest Jedem, synem psychopatycznej Verny Sawyer odebranym jej dziesięć
lat temu. A więc przyszłym Leatherface'em, tytułowym antybohaterem
tego obrazu. Scenarzyści w dosyć szybkim tempie prześlizgują się
przez motyw szpitala psychiatrycznego, ale wydaje mi się, że w tej
partii najstaranniej podeszli do oprawy wizualnej. Do stylizacji na
lata minione (niekoniecznie 60-te, ale jakieś z XX wieku na pewno),
których co prawda nie oddano w najdrobniejszych szczegółach, ale
już z samej nieco przyblakłej kolorystyki i wystroju ośrodka
psychiatrycznego delikatnie tchnie duch dawnych czasów, który to
podczas przemierzania przez kilku uciekinierów i porwaną
pielęgniarkę stanu Teksas niestety stopniowo wyparowuje. Dostajemy
wówczas wiele zdjęć, przeważnie pod gołym niebem, które
utrzymano w tak samo zadowalających barwach, a i ze scenerii
przebija duży potencjał, bo rozciągające się dookoła suche
tereny Teksasu, na których trudno znaleźć jakąś nieruchomość
to wręcz idealne miejsce do rozegrania umiarkowanie krwawego
spektaklu, któremu oczywiście świadkujemy. Problem tylko w tym, że
ani przez chwilę nie miałam wrażenia przygniatania złowrogim
klimatem, ani nawet silnego poczucia wyalienowania wynikłego z
przebywania na tym pozornie bezkresnym wyjałowionym terenie. Pewnie
dlatego, że nie udało mi się nawiązać więzi z żdną z postaci,
to znaczy z porwaną pielęgniarką Lizzy, czuwającym nad jej
bezpieczeństwem Jacksonem albo jednym z policjantów podążającym
śladami zbiegłych pacjentów szpitala psychiatrycznego, nie
Hartmanem tylko niepochwalającym jego metod jednym z jego
podwładnych. I pewne dlatego, że twórcom bardziej zależało na
dynamice niźli powolnym budowaniu napięcia i nie starali się
choćby lekko „pobrudzić” poszczególnych kadrów, a o to akurat
ten tytuł aż się prosi.
Ze
wszystkich (w zamyśle) mocniejszych sekwencji tylko dwie uważam za
w miarę udane. I to te, które nie są scenami okaleczeń i/lub
mordów jakichś nieszczęśników. Ale osobom dobrze zaznajomionym z
różnego rodzaju rąbankami i tak nie radzę przygotowywać się na
szok, bo co najwyżej mogą one budzić bardzo lekki niesmak. Mowa o
scence ze szczurem i o stosunku seksualnym w przyczepie
kempingowej – wszystkie pozostałe w zamyśle obrzydlistwa albo w
szczegółach są ukrywane przed wzrokiem widza, albo co jeszcze
gorsze pokazywane, bo postawiono na styl, który dla mnie był
zwyczajnie żałosny. I kolorem, i konsystencją sztuczna krew mocno
rozmija się z wyglądem tej prawdziwej, a te nieliczne rany, które
mamy okazję zobaczyć (najczęściej w krótkich przebłyskach)
wcale nie prezentują się bardziej wiarygodnie. Powiedziałabym, że
twórcy efektów specjalnych dali tutaj popis istnej amatorszczyzny –
patrząc na to nie wiedziałam czy mam się śmiać, czy płakać.
Chociaż nie do końca, bo podczas dwóch sekwencji górę wzięła
ta pierwsza reakcja. Widząc ciała kilku wciąż żyjących
osobników obficie oblepionych tą jakże sztuczną substancją,
która miała być krwią po wygrzebaniu się przez nich spod rozkładających się zwłok zwierzęcia i przyglądając
się najbardziej krwawemu występowi, w którym główną rolę
odgrywa piła łańcuchowa, nie mogłam się nie roześmiać. Nie
potrafiłam zatrzymać wybuchu podszytej politowaniem wesołości,
głośnego natrząsania się nie z samych sytuacji tylko ich
technicznej jakości, z tego jakże beznadziejnego wkładu twórców
efektów specjalnych. Na dodatek fabuła „Leatherface'a” była
dla mnie niemiłosiernie wręcz przewidywalny. UWAGA SPOILER
Już podczas scen rozgrywających się w zakładzie psychiatrycznym
wiedziałam, że Bud nie jest Jedem, z tego prostego powodu, że
sugerowano mi to aż nazbyt nachalnie poprzez sposób bycia i posturę
tego nastolatka. A że od razu do mnie dotarło, że największą
zagadką scenariusza będzie to który z pacjentów jest członkiem
familii Sawyerów nasunął mi się logiczny wniosek, że właśnie z
tego wątku wypłynie największy zwrot akcji. Wybór Buda w takim
rozrachunku nie byłby żadną niespodzianką, postawienie na jeszcze
większego zwyrodnialca, który to wraz ze swoją równie
zdemoralizowaną dziewczyną przewodniczy przeprawie przez stan
Teksas tych kilku osób, którym później będziemy towarzyszyć
również nie miałby szans zaskoczyć nawet najmniej domyślnych
widzów. A więc kto zostaje – tak, proszę państwa, chłopak, ze
strony którego mieliśmy nie spodziewać się niczego złego. I co
poniektórzy może rzeczywiście dadzą się nabrać temu
prymitywnemu zagraniu, ale podejrzewam, że większość odbiorców
bez żadnego trudu szybko przeniknie zamiary scenarzystów KONIEC
SPOILERA. Sam finał, sekwencje zamykające ten w moim mniemaniu
słaby spektakl, dla żadnej osoby zaznajomionej z tą „kilkutorową”
serią nie powinien być żadną tajemnicą jeszcze przed
rozpoczęciem seansu. Ale tak to na ogół jest z prequelami.
Właściwie to przewidywalność mogłabym twórcom wybaczyć, bo i
od slasherów nie oczekuję zaskakujących zwrotów akcji
(dobrze gdy się pojawiają, ale nie są dla mnie elementem
nieodzownym), ale beznamiętności, jakiejś takiej nijakości
wybaczyć nie potrafię. Niestety, miłości do mojego ulubionego
podgatunku horroru w omawianym filmie nie dostrzegłam, nie widziałam
nawet przywiązania twórców do ich idei, czegoś co świadczyłoby
o tym, że naprawdę zależy im na nakręceniu dobrego slashera,
że ten projekt jest dla nich ważny. Wręcz przeciwnie: wyglądało
to jakby jak najszybciej chcieli wywiązać się ze swojego
zobowiązania i czym prędzej zająć się kolejnym projektem.
Odfajkować i zapomnieć. Takie odniosłam wrażenie, ale wcale nie
musi się ono pokrywać ze stanem faktycznym. Może twórcom
rzeczywiście zależało na tym projekcie tylko nie udało im się
tego pokazać w satysfakcjonujący (mnie) sposób. W pełni, bo
jednak kilka plusów znalazłam, ale nie tyle, żebym mogła
spoglądać na „Leatherface'a” przynajmniej jak na kolejnego
przeciętniaczka, a na takie kino nastawiłam się, gdy po raz
pierwszy przeczytałam o zbliżającej się premierze tej produkcji.
Myślę,
że osoby, którym przypadła do gustu „Piła mechaniczna” z 2013
roku nie będą zawiedzeni „Leatherface'em” - już prędzej
osiągną oni stan zbliżony do zachwytu, bo ten ostatni przynajmniej
w moim mniemaniu przebija swojego poprzednika. Ale jak dla mnie nie w
wystarczająco dużym stopniu, nie tak żebym mogła zarekomendować
tę pozycję tym wielbicielom wszelkiej maści krwawych (umiarkowanie
krwawych) rąbanek, którym „Piła mechaniczna” dostarczyła
sporo cierpień. Jej wielbiciele, owszem, spokojnie mogą to
obejrzeć, ale jej przeciwnicy lepiej chyba zrobią odpuszczając
sobie projekcję „Leatherface'a” albo chociaż drastycznie
obniżając swoje wymagania podczas sięgania po tę pozycję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz