niedziela, 8 października 2017

„Leatherface” (2017)

W 1955 roku w stanie Teksas rodzina Sawyerów zabija córkę policjanta Hala Hartmana. Kierująca całym przedsięwzięciem Verna z braku dowodów nie zostaje pociągnięta do odpowiedzialności, ale ojciec zamordowanej dziewczyny nie ma wątpliwości co do jej winy. W odwecie Hartman doprowadza do zamknięcia najmłodszego syna Verny, Jeda, w ośrodku psychiatrycznym dla dzieci wywodzących się z rodzin patologicznych. Dziesięć lat później w rzeczonym zakładzie pojawia się nowa pielęgniarka, Lizzy, która dowiaduje się, że wszystkim pacjentom nadano nowe imiona, a wkrótce odkrywa, że przynajmniej niektórzy z nich są poddawani bolesnym zabiegom. W najgorszej sytuacji jest nastoletni Bud, małomówny chłopiec, na którego uwziął się dyrektor placówki. Wcześniej Lizzy udaje się przekonać do siebie jego przyjaciela, Jacksona, który gdy potem w ośrodku wybucha bunt wybawia ją z opresji i wyprowadza na zewnątrz. Tam zostają schwytani przez parkę pacjentów, która w podróż zabiera ze sobą również Buda. W kolejnych dniach Lizzy i Jackson będą zmuszeni towarzyszyć zdeprawowanym młodym ludziom starającym się przekroczyć granicę stanu, którym zabijanie sprawia ogromną przyjemność i którym bez problemu udaje się podporządkować sobie Buda.

„Piła mechaniczna” z 2013 roku, alternatywny sequel „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” nieżyjącego już Tobe'a Hoopera miała nadawać nowy kierunek tej serii, ale plany nakręcenia kontynuacji jak na razie nie mogły się ziścić. Wpadnięto więc na pomysł stworzenia prequela kultowego slashera Hoopera (który został jednym z jego producentów wykonawczych), filmu koncentrującego się na okresie młodzieńczym osoby, która później stanie się Leatherface'em. Omawiany obraz należy traktować jako pierwszy rozdział ciągu, który na ten moment prezentuje się tak: „Leatherface” - „Teksańska masakra piłą mechaniczną” (1974) - „Piła mechaniczna”. A przecież mamy jeszcze dwa: jeden to cztery części starej serii, a drugi to remake pierwszej „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” i prequel tego remake'u. Nie zdziwię się, jak w końcu nadejdzie taki moment, gdy sami twórcy zaczną gubić się w tym chaosie – ale w razie impasu zawsze mogą stworzyć czwartą odnogę serii, a potem piątą, szóstą i sześćdziesiątą... Bo kto im zabroni?

Reżyserii „Leatherface'a” na podstawie własnego scenariusza podjęli się Alexandre Bustillo i Julien Maury. Twórcy między innymi „Najścia” i „Livide”, a więc miało się pełne prawo oczekiwać dobrego widowiska (ja takiego entuzjazmu i tak nie umiałam z siebie wykrzesać). Pod warunkiem, że nie jest uprzedzonym do tej serii i nie ma się nic przeciwko mieszaniu, które moim zdaniem zapoczątkowała „Piła mechaniczna” (wcześniej sytuacja prezentowała się dużo klarowniej). Bustillo i Maury troszkę odbili się od dna, na którym w mojej ocenie tkwi alternatywny sequel „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” wyreżyserowany przez Johna Luessenhopa, ale to akurat trudne nie było. Rozpływałabym się w zachwytach, gdyby zbliżyli się do poziomu remake'u wersji Hoopera albo chociaż prequela uwspółcześnionej odsłony „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” z 1974 roku, ale na to nie robiłam sobie nadziei. I wyszło mi to na dobre, bo uniknęłam rozczarowania, które w przeciwnym wypadku najpewniej przeżyłabym już podczas prologu „Leatherface'a”. Wszak już wtedy przyszło mi patrzeć na substancję rażąco nieudolnie imitującą posokę i realizatorski rozgardiasz, który natchnął mnie pewnością, że nie uda mi się uniknąć bólu głowy, a być może nawet mdłości. Nie miałabym nic przeciwko tym ostatnim, gdyby były one powodowane krwawymi efektami specjalnymi, ale to zasugerowane inne źródło entuzjazmem mnie nie napawało. Na szczęście później operatorzy trochę się poprawili – od czasu do czasu raczono mnie błędną kalkulacją zbliżeń i niewygodnymi kątami nachylenia kamer, ale przynajmniej głowa mnie nie rozbolała. I tym oto sposobem jestem o jedną tabletkę przeciwbólową do przodu:) Właściwa akcja rozgrywa się w 1965 roku w Teksasie, dziesięć lat po (co widzimy w prologu) morderstwie córki jednego z policjantów, Hala Hartmana (zadowalająca kreacja Stephena Dorffa), który poprzysiągł zemstę na rodzinie Sawyerów, ponieważ pomimo braku dowodów ich winy nie ma żadnych wątpliwości, że to oni odpowiadają za śmierć jego ukochanej córki. I już dekadę temu udało mu się odebrać Vernie Sawyer (bardzo dobra robota Lily Taylor) prawo do opieki nad jej najmłodszym synem Jedem i doprowadzić do zamknięcia chłopca w zakładzie psychiatrycznym dla dzieci z patologicznych rodzin. Ale gdyby tylko miał możliwość zadania kolejnego ciosu Sawyerom na pewno postarałby się ją wykorzystać. I taka okazja wkrótce się nadarza. Łaknący krwi Sawyerów skorumpowany glina wkrótce puści się w pościg za zbiegłym z ośrodka psychiatrycznego Jedem, który podróżuje z trzema innymi uciekinierami i porwaną przez dwóch z nich młodą pielęgniarką, Lizzy, w którą ze średnim skutkiem wcieliła się Vanessa Grasse. Ale wcześniej długoletnim wielbicielom horrorów przyjdzie skonfrontować się z popularnym w tym gatunku motywem zakładu psychiatrycznego, w którym poddaje się przynajmniej niektórych (jeśli nie wszystkich) pacjentów bolesnym zabiegom – takim, które jak na moje oko zamiast poprawiać ich stan tylko go pogarszają. W domyśle to właśnie one sprawiły, że nastoletni chłopak, któremu w zakładzie nadano imię Bud, jest zamknięty w sobie i mocno podatny na wpływy innych. Zachowuje się tak, jakby miał problemy z logicznym myśleniem, co w połączeniu z jego posturą ma dawać widzom do zrozumienia, że to właśnie on jest Jedem, synem psychopatycznej Verny Sawyer odebranym jej dziesięć lat temu. A więc przyszłym Leatherface'em, tytułowym antybohaterem tego obrazu. Scenarzyści w dosyć szybkim tempie prześlizgują się przez motyw szpitala psychiatrycznego, ale wydaje mi się, że w tej partii najstaranniej podeszli do oprawy wizualnej. Do stylizacji na lata minione (niekoniecznie 60-te, ale jakieś z XX wieku na pewno), których co prawda nie oddano w najdrobniejszych szczegółach, ale już z samej nieco przyblakłej kolorystyki i wystroju ośrodka psychiatrycznego delikatnie tchnie duch dawnych czasów, który to podczas przemierzania przez kilku uciekinierów i porwaną pielęgniarkę stanu Teksas niestety stopniowo wyparowuje. Dostajemy wówczas wiele zdjęć, przeważnie pod gołym niebem, które utrzymano w tak samo zadowalających barwach, a i ze scenerii przebija duży potencjał, bo rozciągające się dookoła suche tereny Teksasu, na których trudno znaleźć jakąś nieruchomość to wręcz idealne miejsce do rozegrania umiarkowanie krwawego spektaklu, któremu oczywiście świadkujemy. Problem tylko w tym, że ani przez chwilę nie miałam wrażenia przygniatania złowrogim klimatem, ani nawet silnego poczucia wyalienowania wynikłego z przebywania na tym pozornie bezkresnym wyjałowionym terenie. Pewnie dlatego, że nie udało mi się nawiązać więzi z żdną z postaci, to znaczy z porwaną pielęgniarką Lizzy, czuwającym nad jej bezpieczeństwem Jacksonem albo jednym z policjantów podążającym śladami zbiegłych pacjentów szpitala psychiatrycznego, nie Hartmanem tylko niepochwalającym jego metod jednym z jego podwładnych. I pewne dlatego, że twórcom bardziej zależało na dynamice niźli powolnym budowaniu napięcia i nie starali się choćby lekko „pobrudzić” poszczególnych kadrów, a o to akurat ten tytuł aż się prosi.

Ze wszystkich (w zamyśle) mocniejszych sekwencji tylko dwie uważam za w miarę udane. I to te, które nie są scenami okaleczeń i/lub mordów jakichś nieszczęśników. Ale osobom dobrze zaznajomionym z różnego rodzaju rąbankami i tak nie radzę przygotowywać się na szok, bo co najwyżej mogą one budzić bardzo lekki niesmak. Mowa o scence ze szczurem i o stosunku seksualnym w przyczepie kempingowej – wszystkie pozostałe w zamyśle obrzydlistwa albo w szczegółach są ukrywane przed wzrokiem widza, albo co jeszcze gorsze pokazywane, bo postawiono na styl, który dla mnie był zwyczajnie żałosny. I kolorem, i konsystencją sztuczna krew mocno rozmija się z wyglądem tej prawdziwej, a te nieliczne rany, które mamy okazję zobaczyć (najczęściej w krótkich przebłyskach) wcale nie prezentują się bardziej wiarygodnie. Powiedziałabym, że twórcy efektów specjalnych dali tutaj popis istnej amatorszczyzny – patrząc na to nie wiedziałam czy mam się śmiać, czy płakać. Chociaż nie do końca, bo podczas dwóch sekwencji górę wzięła ta pierwsza reakcja. Widząc ciała kilku wciąż żyjących osobników obficie oblepionych tą jakże sztuczną substancją, która miała być krwią po wygrzebaniu się przez nich spod rozkładających się zwłok zwierzęcia i przyglądając się najbardziej krwawemu występowi, w którym główną rolę odgrywa piła łańcuchowa, nie mogłam się nie roześmiać. Nie potrafiłam zatrzymać wybuchu podszytej politowaniem wesołości, głośnego natrząsania się nie z samych sytuacji tylko ich technicznej jakości, z tego jakże beznadziejnego wkładu twórców efektów specjalnych. Na dodatek fabuła „Leatherface'a” była dla mnie niemiłosiernie wręcz przewidywalny. UWAGA SPOILER Już podczas scen rozgrywających się w zakładzie psychiatrycznym wiedziałam, że Bud nie jest Jedem, z tego prostego powodu, że sugerowano mi to aż nazbyt nachalnie poprzez sposób bycia i posturę tego nastolatka. A że od razu do mnie dotarło, że największą zagadką scenariusza będzie to który z pacjentów jest członkiem familii Sawyerów nasunął mi się logiczny wniosek, że właśnie z tego wątku wypłynie największy zwrot akcji. Wybór Buda w takim rozrachunku nie byłby żadną niespodzianką, postawienie na jeszcze większego zwyrodnialca, który to wraz ze swoją równie zdemoralizowaną dziewczyną przewodniczy przeprawie przez stan Teksas tych kilku osób, którym później będziemy towarzyszyć również nie miałby szans zaskoczyć nawet najmniej domyślnych widzów. A więc kto zostaje – tak, proszę państwa, chłopak, ze strony którego mieliśmy nie spodziewać się niczego złego. I co poniektórzy może rzeczywiście dadzą się nabrać temu prymitywnemu zagraniu, ale podejrzewam, że większość odbiorców bez żadnego trudu szybko przeniknie zamiary scenarzystów KONIEC SPOILERA. Sam finał, sekwencje zamykające ten w moim mniemaniu słaby spektakl, dla żadnej osoby zaznajomionej z tą „kilkutorową” serią nie powinien być żadną tajemnicą jeszcze przed rozpoczęciem seansu. Ale tak to na ogół jest z prequelami. Właściwie to przewidywalność mogłabym twórcom wybaczyć, bo i od slasherów nie oczekuję zaskakujących zwrotów akcji (dobrze gdy się pojawiają, ale nie są dla mnie elementem nieodzownym), ale beznamiętności, jakiejś takiej nijakości wybaczyć nie potrafię. Niestety, miłości do mojego ulubionego podgatunku horroru w omawianym filmie nie dostrzegłam, nie widziałam nawet przywiązania twórców do ich idei, czegoś co świadczyłoby o tym, że naprawdę zależy im na nakręceniu dobrego slashera, że ten projekt jest dla nich ważny. Wręcz przeciwnie: wyglądało to jakby jak najszybciej chcieli wywiązać się ze swojego zobowiązania i czym prędzej zająć się kolejnym projektem. Odfajkować i zapomnieć. Takie odniosłam wrażenie, ale wcale nie musi się ono pokrywać ze stanem faktycznym. Może twórcom rzeczywiście zależało na tym projekcie tylko nie udało im się tego pokazać w satysfakcjonujący (mnie) sposób. W pełni, bo jednak kilka plusów znalazłam, ale nie tyle, żebym mogła spoglądać na „Leatherface'a” przynajmniej jak na kolejnego przeciętniaczka, a na takie kino nastawiłam się, gdy po raz pierwszy przeczytałam o zbliżającej się premierze tej produkcji.

Myślę, że osoby, którym przypadła do gustu „Piła mechaniczna” z 2013 roku nie będą zawiedzeni „Leatherface'em” - już prędzej osiągną oni stan zbliżony do zachwytu, bo ten ostatni przynajmniej w moim mniemaniu przebija swojego poprzednika. Ale jak dla mnie nie w wystarczająco dużym stopniu, nie tak żebym mogła zarekomendować tę pozycję tym wielbicielom wszelkiej maści krwawych (umiarkowanie krwawych) rąbanek, którym „Piła mechaniczna” dostarczyła sporo cierpień. Jej wielbiciele, owszem, spokojnie mogą to obejrzeć, ale jej przeciwnicy lepiej chyba zrobią odpuszczając sobie projekcję „Leatherface'a” albo chociaż drastycznie obniżając swoje wymagania podczas sięgania po tę pozycję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz