wtorek, 25 grudnia 2018

„Halloween” (2018)

Zbierający materiały do podcastu dziennikarze Aaron Korey i Dana Haines przybywają do zakładu psychiatrycznego, aby zobaczyć się z jednym z pacjentów, Michaelem Myersem, który czterdzieści lat temu, w Halloween, zabił swoją starszą siostrę. Następnie Aaron i Dana udają się do mieszkającej w Haddonfield w stanie Illinois Laurie Strode, niedoszłej ofiary Myersa. Kobieta od lat przygotowuje się na powrót mordercy, ma obsesję na jego punkcie, która odbija się negatywnie na jej relacjach z córką Karen. Ta ostatnia ma dość paranoi matki, ale jej nastoletniej córce Allyson bardzo zależy na babci. Laurie nie poświęca dużo czasu dziennikarzom. Nie jest zainteresowana udzielaniem wywiadów, ani nawet tworzeniem więzi z córką, o czym marzy jej wnuczka. Przede wszystkim chce by jej bliscy byli bezpieczni, a ona przygotowana na spotkanie z Michaelem Myersem. Bo Laurie nie ma wątpliwości, że w końcu do niego dojdzie, że morderca prędzej czy później ją odnajdzie. I może mieć rację, bo Myersowi wkrótce udaje się wyrwać z niewoli, w której tkwił przez zdecydowaną większość swojego życia.
 
Czterdzieści lat po premierze kultowego slashera Johna Carpentera pt. „Halloween”, który zapoczątkował długą serię horrorów o zamaskowanym mordercy Michaelu Myersie, na ekrany kin trafiła alternatywna dwójka. To znaczy alternatywna kontynuacja filmu z 1978 roku, ignorująca wszystkie pozostałe odsłony, aczkolwiek, przynajmniej wedle słów twórców, składająca im hołd. Z czymś takim miłośnicy gatunku mogli się już spotkać choćby w przypadku „Piły mechanicznej” Johna Luessenhopa, której to jednak nie udało się odnieść takiego sukcesu, jaki spotkał nowe „Halloween”. Zrealizowany za dziesięć milionów dolarów film Davida Gordona Greena, którego scenariusz spisał on wespół z Jeffem Fradleyem i Dannym McBride'em na całym świecie zarobił już trochę ponad dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów i został wręcz obsypany pozytywnymi recenzjami tak zwykłych widzów, jak krytyków.
 
Ojciec „Halloween”, John Carpenter, został jednym z producentów wykonawczych „Halloween” Davida Gordona Greena. Był również konsultantem i wraz ze swoim synem Codym Carpenterem i Danielem A. Daviesem odpowiada za oprawę dźwiękową (na szczęście nie zrezygnowano z muzycznej wizytówki tego tytułu), a żeby było jeszcze przyjemniej, do projektu dołączyła również Jamie Lee Curtis, która znowu wcieliła się w postać Laurie Strode (bohaterka paru odsłon oryginalnej serii). Nic tylko oglądać, prawda? Tak, przyznaję, że patrzyłam przychylnym okiem na ten projekt. Nie czekałam na niego z utęsknieniem, ale co nieczęsto mi się zdarza, wiązałam z nim pewne nadzieje. I to był błąd. Może lepiej bym to odebrała, gdybym nastawiła się na coś słabszego, na coś gorszego od prawie każdej dotychczasowej filmowej cegiełki budującej tę franczyzę. Prawie, bo jednak sequel remake'u (oba w reżyserii Roba Zombie) wspominam jeszcze gorzej. Ze wszystkich znanych mi serii horrorów, „Halloween” uważam za najbardziej wyrównaną. Co nie znaczy, że wszystkie te filmy według mnie są sobie absolutnie równe – pierwowzór z 1978 roku wybija się na czoło (i jego remake z roku 2007 w tym moim rankingu, jeśli mówić o całej tej franczyzie). „Halloween” Davida Gordona Greena oglądało mi się natomiast gorzej od wszystkich pozostałych sequeli pierwowzoru Johna Carpentera. Ale zacznijmy od początku. Najpierw mamy bardzo znajomo wyglądającą czołówkę. Odniesień do oryginalnej serii, ze szczególnym wskazaniem na część pierwszą z 1978 roku będzie oczywiście więcej, ale klimat nie przypomina tego sprzed lat. Akcja rozgrywa się w czasach współczesnych, co może tłumaczyć brak atmosfery retro – pod warunkiem, że faktycznie nie starano się jej odwzorować, bo jeśli tak było, to na moje oko nie przyniosło to efektu. Wolę jednak myśleć, że David Gordon Green i jego ekipa nie byli zainteresowani stylizacją omawianego obrazu na kino z dawnych lat, że nie dążyli do odwzorowania atmosfery XX-wiecznych slasherów, tylko świadomie dopasowywali tę dobrze znaną fanom owego podgatunku historię do dzisiejszych realiów. A ściślej kontynuowali znaną opowieść - przedłużali ją w sposób odmienny od dotychczasowych. W pierwszej serii Laurie Strode miała córkę i syna, a tutaj ma tylko córkę, już dorosłą Karen, w którą wcieliła się Judy Greer. Danielle Harris, która w czwartej i piątej części oryginalnej serii kreowała postać córki Laurie, Jamie Lloyd, a w remake'u i jego sequelu Annie Brackett, chciała dołączyć do obsady omawianego filmu. Szczególnie zależało jej na roli córki Laurie Strode. Uważała nawet, że interesujący byłby jej powrót jako Jamie Lloyd, ale twórcy tej odsłony „Halloween” uznali, że to wprowadziłoby zbyt duże zamieszanie. I trudno mi się z tym nie zgodzić, ale nie miałabym nic przeciwko zaangażowaniu Danielle Harris – daniu jej roli Karen, a nie Jamie. Byłby to w końcu kolejny ukłon w stronę fanów „Halloween”, atrakcja nie tak duża jak Jamie Lee Curtis, ale dodatkowy smaczek na pewno. Drobny, bo postać Karen potraktowano bardzo ogólnikowo. Tak samo jak prawie wszystkich pozostałych protagonistów. Za wyjątkiem Laurie Strode, która przypominała mi Sarah Connor z „Terminatora 2: Dnia sądu” Jamesa Camerona. I nie jest to komplement, bo chociaż bardzo lubię tamtą kreację Lindy Hamilton to do Laurie taki styl niezbyt mi pasuje (o rewelacji na jej temat, w pewnym momencie padającej z ust jej wnuczki, już nie wspominając). Waleczna owszem, ale żeby aż tak? Nie, naprawdę nie przekonuje mnie takie wydanie Laurie Strode. Typowa hollywoodzka przesada, tak wielka, że miałam poczucie obcowania z karykatury tej kultowej postaci, z osobowością, która bardziej pasowałaby mi u boku Rambo niż naprzeciw Michaela Myersa. Zaznaczyć jednak muszę, że wielu odbiorców „Halloween” Davida Gordona Greena taki obraz Laurie Strode całkowicie przekonał.

Myślę, że scenarzyści alternatywnej drugiej odsłony „Halloween” z 1978 roku lepiej by zrobili gdyby podążali jednym torem, zamiast tak skakać po różnych wątkach. Śledztwo dziennikarskie i dochodzenie policyjne wymęczyły mnie najbardziej – ten pierwszy na szczęście skończył się zanim na dobre się zaczął (poza zwiększeniem liczby trupów nie widzę powodu, dla którego go tu wepchnięto), w scenie mocno kojarzącej się z „Halloween – 20 lat później”. Natomiast praca śledczych jest długa i żmudna. Z czasem dołącza do nich psychiatra Michaela Myersa. To ukłon w stronę doktora Samuela Loomisa. UWAGA SPOILER Przewrotny. Przyznaję, że późniejsza działalność tego pana była dla mnie sporą niespodzianką KONIEC SPOILERA. Ale co z tego, skoro prawie całe to śledztwo, to polowanie na Michaela Myersa, niczego ciekawego do filmu nie wnosi. Tyle miejsca temu poświęcono, a wykreślono to tak powierzchownie, tak beznamiętnie, że ze wstydem przyznaję, iż nie mogłam się doczekać ich śmierci z rąk Myersa. Tak, chciałam żeby w końcu doszło do tej konfrontacji i żeby zamaskowany morderca wyszedł z niej zwycięsko, bo byłam przekonana, że tylko wtedy twórcy wreszcie skupią całą uwagę na Laurie Strode i jej bliskich. Przy czym bardziej zależało mi na towarzyszeniu Karen i Allyson (w tej roli Andi Matichak), bo choć bezbłędny warsztat Jamie Lee Curtis podratował sytuację, to nie znaczy, że skakałam z radości na jej widok. A tak z pewnością by było, gdyby bardziej przypominała tą Laurie Strode, którą zdążyłam poznać. W każdym razie dzieje tej rodziny wzbudziły we mnie największe zainteresowanie – szczególnie napięta relacja Karen i Laurie, ich przeszłość, którą poznajemy z paru rozmów. Ale i sekwencje poświęcone nastoletniej Allyson i jej znajomym przyjmowałam z otwartymi ramionami. Ten ostatni najsilniej kojarzył mi się z „Halloween” z 1978 roku – czytelne, celowe nawiązania, jak na przykład opiekunka do dzieci to jedno, ale chodziło przede wszystkim o prostotę. W tych miejscach w przeciwieństwie do wątku policyjnego, czy portretu psychologicznego Laurie Strode nie miałam wrażenia, że coś jest robione na siłę (ale po macoszemu już tak), że twórcy z trudem przedzierają się przez tę opowieść, że kombinują i kombinują zamiast po prostu opowiedzieć prostą historię o zamaskowanym mordercy, który swoim zwyczajem urządza sobie rzeź w Halloween. Opowiedzieć to z lekkością, ze swobodą, bez spinania się, bo niestety nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że David Gordon Green i jego ekipa nie potrafili się tym bawić, że za poważnie do tego podchodzili. Chcieli pokazać coś innego, lepszego, chociaż brakowało im ciekawych pomysłów. To znaczy ciekawych dla mnie, bo większość odbiorców tego „Halloween” była wprost zachwycona takim podejściem do nurtu slash. A ja ujmę to tak: jeśli w takim kierunku będzie ten podgatunek podążał, jeśli twórcy slasherów będą wzorować się na „Halloween” Davida Gordona Greena to nie wiem, czy uda mi się zmusić do śledzenia dalszego rozwoju mojego ulubionego nurtu horroru... Ale żeby nie było, że tyko narzekam, większość scen z udziałem Michaela Myersa (poza końcówką) generowało sporo napięcia, a i niektóre mordy swoim charakterem zwracały uwagę – według mnie najlepsza była ludzka głowa imitująca halloweenową dynię. Ale nawet te bardziej stereotypowe (podcięcie gardła, duszenie) poprowadzono w dosyć emocjonujący sposób. Tak jak w slasherach być powinno, a przynajmniej tak jak najbardziej lubię: nie za krwawo i nie za delikatnie. Tylko substancja robiąca za krew mogłaby być gęstsza i trochę ciemniejsza, ale i tak mocno w oczy nie kłuła.

Zważywszy na to, że względem „Halloween” Davida Gordona Greena żywiłam pewne nadzieje (zazwyczaj staram się niczego sobie nie obiecywać po współczesnych horrorach), mogę użyć słowa „rozczarowanie”. Tak, rozczarowałam się i to dosyć mocno, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bo obraz ten przypomniał mi, że pesymistyczne nastawienie jest lepsze – nie ma rozczarowań i jest szansa na pozytywne zaskoczenie. Albo przynajmniej lepszy odbiór. Tak, całkiem możliwe, że lepiej bym ten film odebrała, gdybym nie pozwoliła sobie na tę odrobinę nadziei, jaką do siebie dopuściłam, ale wątpię, żeby nawet wtedy obraz ten w moich oczach jakoś znacząco wybił się ponad średnią. Jeśli chodzi o tegoroczne rąbanki to zostaję przy „Nieznajomych: Ofiarowaniu” Johannesa Robertsa oraz „Zabij i żyj” Colina Minihana – alternatywny sequel „Halloween” Johna Carpentera moim zdaniem nie dorasta im do pięt. Ale jeszcze raz podkreślam, że grono sympatyków tego ostatniego jest bardzo duże, dlatego myślę, że każdy fan umiarkowanie krwawego kina grozy powinien dać szansę tej propozycji Davida Gordona Greena.

3 komentarze:

  1. Najnowsze "Halloween" bardzo źle mi się oglądało, głównie ze względu na niepotrzebne wątki - dziennikarze (chociaż przyznam, że sceny z nimi oglądało mi się najlepiej) oraz dochodzenie policji. Film reklamowano jako "alternatywną kontynuację" i liczyłem, że coś nowego zaoferują, noale nie. Postać Laurie jest strasznie przerysowana, a jej rodzina niepotrzebna. Michael należał do lat 70/80-tych i robienie filmów 20/40 lat później mija się z celem. Twócy udowodnili, że na samej miłości do serii, dobrego filmu się nie stworzy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Taa... Też byłem rozczarowany. Ogólnie film nie jest zły i parę rzeczy, które w nim nawymyślali jest chyba nawet niegłupich, ale w ostatecznym rozrachunku, to nie wiem... Za jakiś czas spróbuję obejrzeć jeszcze raz, ale wątpię, żeby mi się za drugim razem bardziej podobało.

    Wydaje mi się, że ten cały pomysł ze skasowaniem wszystkich poprzednich sikłeli i rimejków wyszedłby lepiej, gdyby nie nawiązywali do nich wszystkich przy każdej możliwej okazji.

    I skoro wydarzenie w nich przedstawione się nie wydarzyły, to kilka sytuacji wyjściowych z tej współczesnej wersji budzi sporo pytań. Np. w jaki sposób złapali Michaela i wsadzili go z powrotem do zakładu skoro dwójka z 1981 r. nigdy się nie wydarzyła? Przecież jest praktycznie niezniszczalnym mordercą, więc to nie mogło być chyba takie proste, że zatrzymała go policja i już (a chyba tak to mniej więcej tłumaczą w tym filmie Gordona Greena).

    "W pierwszej serii Laurie Strode miała syna, a tutaj ma córkę, już dorosłą Karen"

    To w przedniej serii Jamie nie była przypadkiem jej córką? Tzn. dokładnie nie pamiętam, bo namieszali tam w tym drzewie genealogicznym niemiłosiernie, ale wydaje mi się że była.

    "Jeśli chodzi o tegoroczne rąbanki to zostaję przy „Nieznajomych: Ofiarowaniu” Johannesa Robertsa oraz „Zabij i żyj” Colina Minihana – alternatywny sequel „Halloween” Johna Carpentera moim zdaniem nie dorasta im do pięt."

    Wg mnie HELL FEST jest całkiem dobry:

    https://youtu.be/qLQhsngi8bc

    Nie jest aż tak retro-wystylizowany jak wskazuje na to ten trailer, ale jest bardzo tradycyjny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "To w przedniej serii Jamie nie była przypadkiem jej córką? Tzn. dokładnie nie pamiętam, bo namieszali tam w tym drzewie genealogicznym niemiłosiernie, ale wydaje mi się że była."

      Ano, zapomniałam o tym:/ Już poprawione - dziękuję ślicznie!

      "Hell Fest" mam na uwadze. Jak tylko będę miała okazję to na pewno obejrzę.

      Usuń