Ricky spędza lato wraz ze swoją nieśmiałą kuzynką Angelą na obozie Arawak. W przeszłości dziewczyna straciła rodzinę podczas wypadku na łodzi i od tego czasu nie może dopasować się do swoich rówieśników, co naraża ją na nieustanne kpiny z ich strony. Wkrótce w obozie Arawak zaczynają ginąć ludzie. Opiekunowie z początku są przekonani, że to nieszczęśliwe wypadki, ale coraz większa liczba trupów jednoznacznie wskazuje na celowe morderstwa z ręki niezidentyfikowanego sprawcy.
Po komercyjnym sukcesie „Piątku trzynastego” w latach 80-tych amerykańscy twórcy horrorów zauważyli spory potencjał drzemiący w tzw. camp slasherach – niskobudżetowych, umiarkowanie krwawych obrazach, których akcję umiejscowiono w realiach obozowych. Do najsłynniejszych obrazów powstałych na fali popularności „Piątku trzynastego” z pewnością należy „Uśpiony obóz” – pierwsza część długiej serii camp slasherów, wyreżyserowana przez mało znanego w światku horroru Roberta Hiltzika.
Fabuła z pewnością niczym oryginalnym się nie wyróżnia – ot, mamy obozowiczów spędzających lato na beztroskich zabawach w zacisznym Arawak, gdzie wkrótce zaczynają ginąć. Twórcy szczególnie skrupulatnie przybliżają nam sylwetkę Angeli – nieśmiałej dziewczynki, która początkowo nie odzywa się słowem do nikogo, nawet własnego kuzyna. Z czasem dowiadujemy się o tragedii, która pozbawiła życia jej rodzinę i zmusiła Angelę do zamieszkania z ekscentryczną ciotką (znakomita, na wskroś przesadzona, groteskowa kreacja Desiree Gould) i jej synem Rickim. Oczywiście alienacja Angeli stosunkowo szybko narazi ją na niewybredne żarty ze strony innych obozowiczów, co zbiegnie się w czasie z brutalnymi zgonami, mającymi miejsce w Arawak. Do najbardziej spektakularnych scen mordów z pewnością można zaliczyć kąpiel we wrzątku, gniazdo os podrzucone kolesiowi siedzącemu akurat na „tronie” oraz ewidentnie nawiązujące do kultowej „Psychozy” zabójstwo pod prysznicem. Jednakże fabuła nie skupia się tylko i wyłącznie na „widowiskowych” scenach mordów. Twórcy przede wszystkim stawiają na obozowe życie – gry i zabawy, młodzieńcze miłości oraz niewinne, ale również okrutne żarty na kolegach. Myślę, że głównie na tym skupia się fabuła „Uśpionego obozu”, a wyszukane sposoby eliminacji poszczególnych ofiar są jedynie swego rodzaju dodatkiem. Zdawać by się mogło, że taki zabieg nie ma szans zainteresować wielbicieli brutalnych slasherów, ale jeśli o mnie chodzi rezygnacja z nadmiernego epatowania przemocą na rzecz, może mało oryginalnej, ale za to jakże wciągającej fabuły, całkowicie zdała egzamin. Znacznie przyczynia się do tego niezwykła dbałość twórców o klimat wszechobecnego zagrożenia, który jest znakomicie wyczuwalny nawet w trakcie beztroskich młodzieńczych zabaw. Najmocniej potęguje go szarpiąca nerwy ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Edwarda Bilousa oraz jak na niskobudżetowy obraz umiejętna praca kamery.
Większość widzów pewnie już na początku seansu domyśli się, kto stoi za brutalnymi mordami, mającymi miejsce w obozie Arawak. Ich reakcja pewnie będzie zbliżona do mojej lekceważącej postawy – byłam przekonana, że finał niczym szczególnym mnie nie zaskoczy, że twórcy postawią na oczywiste, na wskroś przewidywalne zakończenie, które ja w swoim mniemaniu rozszyfrowałam już podczas pierwszych minut projekcji. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie odmienna od moich wyobrażeń – jeśli ktoś nie słyszał wcześniej o kultowym finale „Uśpionego obozu” z pewnością będzie wręcz wstrząśnięty tak zaskakująco spektakularnym końcowym motywem.
Myślę, że „Uśpiony obóz” może okazać się doskonałą rozrywką dla wielbicieli klasycznych slasherów, nieepatujących zanadto przemocą, ale za to dbających o sugestywny klimat grozy, potęgowany charakterystyczną ścieżką dźwiękową. Jak dla mnie to znakomity przykład doskonale zrealizowanego camp slashera – mówcie, co chcecie, ale osobiście cenię go bardziej od kultowego „Piątku trzynastego”.