Recenzja na życzenie (Aeth)
Dziennikarz, Pete McKell przyłącza się do grypy wycieczkowej, wybierającej się w krótki rejs po wodach Narodowego Parku Kakadu, prowadzonego przez młodą przewodniczkę Kate Ryan. W trakcie podróży ich statek zostaje uszkodzony, co zmusza Kate do przybicia do małej wysepki, położonej pośrodku małego jeziora. Wkrótce wycieczkowicze odkrywają, że mają towarzystwo w postaci wielkiego, agresywnego krokodyla, a ich małą przystań powoli zalewa woda.
Animal Attack nigdy nie należał do jakichś ambitnych, wymagających myślenia podgatunków. Jednakże jeszcze kilka lat temu filmy z tego nurtu oferowały widzom umiarkowanie trzymającą w napięciu przygodę, najczęściej rozgrywającą się pośród pięknej scenerii dzikiej natury, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. Era CGI przerwała tę „sielankę” – twórcy filmów o krwiożerczych zwierzętach wzięli udział w absurdalnych wyścigach na największą ilość do bólu sztucznych efektów komputerowych, bez jakiejkolwiek dbałości o logikę sytuacyjną. Na szczęście australijski obraz Grega McLeana i Johna Blusha zahacza jeszcze o te lepsze czasy Animal Attack’ów, więc o bzdurnym efekciarstwie można zapomnieć.
Pierwsze zdjęcie skojarzyło mi się z legendarną animacją pt. „Król Lew” – wschód słońca na sawannie. Następnie przyszła kolej na poznanie protagonistów. Głównymi bohaterami są podróżujący dziennikarz Pete (Michael Vartan) i pragnąca zwiedzać świat, przewodniczka rejsów po wodach Parku Narodowego Kate (Radha Mitchell). Pozostali członkowie wycieczki charakterologicznie niczym szczególnym się nie wyróżniają, twórcy nie poświęcają im zbyt wiele miejsca, skupiając się przede wszystkim na dziennikarzu i przewodniczce. Początkowe minuty ich rejsu będą pretekstem do pokazania widzom zapierającej dech w piersiach scenerii – błękitna rzeka, gęsta dżungla i sporadycznie pojawiające się skałki, a to wszystko skąpane w promieniach gorącego słońca. Gdy statek naszych podróżników zostanie uszkodzony na wodach odizolowanego jeziora, a oni zakotwiczą się na niewielkiej bagnistej wysepce rozpocznie się właściwa akcja filmu. Ludzie odkryją obecność krwiożerczego krokodyla i naturalną koleją rzeczy zaczną panikować. Nasz „milusiński” antagonista stanie się myśliwym, a wycieczkowicze jego zwierzyną, która za wszelką cenę będzie musiała wydostać się z wysepki przed nieuchronnym przypływem. „Zabójca”, choć fabularnie może nieco przypominać znane Animal Attack’i, jak na przykład „Anakondę” z 1997 roku, a gatunkowo wpisuje się bardziej w przygodówkę aniżeli horror, podczas scen nocnych całkiem solidnie utrzymuje widza w ciągłym napięciu emocjonalnym. Na szczególną uwagę zasługuje tutaj moment przeprawy na sąsiedni ląd za pomocą liny zawieszonej nad feralnym jeziorem. Twórcom nie tylko udało się zgrabnie przedstawić zachowanie ludzi w sytuacjach zagrożenia, ale również podnieść nieco poziom adrenaliny u odbiorców. Chociaż cały seans prezentuje się naprawdę przyzwoicie, chociaż twórcom udaje się uniknąć jakichś poważniejszych niedociągnięć, finalna „walka wręcz” z krokodylem odrobinę trąci absurdem. Oczywiście nie mówię tutaj o stronie wizualnej, która o dziwo jest całkiem przekonująca, ale o samym pomyśle – człowiek kontra wielki krokodyl…
„Zabójcę” mogę chyba z czystym sumieniem polecić nie tylko wielbicielom Animal Attack’ów, ale również trzymających w napięciu, przyzwoicie zrealizowanych przygodówek z małymi wstawkami charakterystycznymi dla filmowego horroru. Obsada, sceneria, a nawet wygląd morderczego krokodyla stoją na naprawdę wysokim poziomie, chociaż fabuła obiektywnie rzecz biorąc nie oferuje nam zbyt wielu niespodzianek. Ot, taki przyzwoity, trzymający w napięciu obraz na przysłowiowy jeden raz.