Stronki na blogu

czwartek, 6 grudnia 2012

„Ukryty wymiar” (1997)

Recenzja na życzenie (Nukie)
Rok 2047. Statek kosmiczny „Lewis and Clark” wyrusza w okolice Neptuna, w poszukiwaniu zaginionego przed siedmiu laty „Horyzontu Zdarzeń”, mając nadzieję, że jego załoga nadal żyje. Na pokładzie „Lewisa and Clarka”, poza załogą znajduje się doktor Weir, któremu z uwagi na jego śmiałe eksperymenty z zaginaniem czasoprzestrzeni, szczególnie zależy na odnalezieniu „Horyzontu”. Kiedy znajdują na pierwszy rzut oka wyludniony wrak, na skutek awarii we własnym statku, przenoszą się na jego pokład. Wkrótce okazuje się, że mają towarzystwo, które nie zamierza pozwolić im na opuszczenie „Horyzontu” i powrotu na Ziemię.
Horror science fiction Paula Andersona, będący swego rodzaju połączeniem wątków znanych z innych tego typu filmów, z oryginalnym tematem przewodnim. Umiejscawiając akcję na statku w przestrzeni kosmicznej, twórcy horrorów nie muszą posiłkować się „tanimi sztuczkami”, żeby stworzyć spodziewany klimat grozy. Podobnie, jak to miało miejsce w „Obcym – ósmym pasażerze Nostromo” (1979) Andersonowi udało się odpowiednio wyalienować bohaterów swojego filmu, którzy znaleźli się na wrogim im statku, gdzieś w przestrzeni kosmicznej, z dala od ich rodzimej planety. Z uwagi na fakt, że mają mocno ograniczone pole manewru i nie mogą liczyć na szybką pomoc z Ziemi ich wyobcowanie dosyć mocno udziela się również widzowi. Jednakże Anderson nie poprzestał na scenografii, dbając również o mroczną kolorystykę obrazu, znakomitą ścieżkę dźwiękową oraz kilka pełnych napięcia scen krążenia członków załogi po ciemnych korytarzach „Horyzontu Zdarzeń”. Wizje, które ich wówczas nawiedzają są do tego stopnia minimalistyczne, nie efekciarskie, że w kilku momentach mają szansę zaniepokoić odbiorcę swym realizmem. Największym błędem twórców horrorów science fiction najczęściej jest ogrom efektów komputerowych przesłaniających treść filmu – takie zjawisko można zaobserwować w niedawnym „Prometeuszu”. Na szczęście Anderson postawił przede wszystkim na fabułę (schematyczną, to prawda, ale z jakiegoś powodu mocno wciągającą) – owszem, mamy tutaj kilka wybuchów, co jakiś czas zaobserwujemy również lekko kiczowatą dla współczesnego odbiorcy ingerencję pikselów, a nawet kilka umiarkowanie krwawych scen, ale fabuła przez cały czas będzie zajmować miejsce pierwsze, od początku do końca seansu.
Zdecydowanie najbardziej intrygującym momentem filmu jest początkowa przemowa doktora Weira, tłumaczącego załodze szczegóły swojego eksperymentu zaginania czasoprzestrzeni z wykorzystaniem czarnej dziury, w ten sposób, aby bez przebycia jakiejkolwiek odległości dostać się z punktu A do punktu B. Już wtedy widzowie będą przekonani, że oto mają do czynienia z klasycznym burzycielem – szalonym naukowcem, eksperymentującym z prawami fizyki, bez dbałości o jakiekolwiek konsekwencje. I właściwie nie trudno domyślić się, że to właśnie Weir stanie się nadrzędnym narzędziem „w rękach” opętanego przez piekielne siły statku, zdeterminowanego, aby przetrwać, przenosząc na tamten świat kolejną grupę „kosmicznych badaczy”. W postać Weira wcielił się znakomity Sam Neill, któremu praktycznie bez większego wysiłku udało się przekonać odbiorcę do prawdziwości swojego szalonego bohatera. Największa pochwała należy się Andersonowi, przede wszystkim za nieustanne potęgowanie klimatu – nawet w momentach pozornego wyciszenia dramatyzmu sytuacyjnego widzowi będzie dane odczuć na własnej skórze niewesołe położenie protagonistów. Natomiast sceny ich samotnych wędrówek po „Horyzoncie”, podczas których będą prześladowani przerażającymi wizjami pod kątem suspensu wypadają aż nazbyt elektryzująco. A w finale będziemy mieli szansę „podziwiać” przerażająco ucharakteryzowanego antagonistę w ostatecznej konfrontacji z opornymi członkami załogi „Lewisa and Clarka”.
Mimo wielu niepochlebnych recenzji „Ukryty wymiar” jest dla mnie jednym z najlepszych horrorów science fiction, jakie dane mi było zobaczyć, pomimo jego konwencjonalności. Może powodem tego jest rok jego powstania, wszak wprost przepadam za fantastyką lat 90-tych, kiedy to jeszcze tego rodzaju produkcje skupiały się na klimacie i fabule, aniżeli efektach komputerowych, które stały się domeną współczesnego science fiction. Według mnie to godna uwagi, umiejętnie zrealizowana produkcja, pełna niepokojących, trzymających w napięciu scen.