Amerykanka, Kristie St. Clair, wychodzi za przystojnego brytyjskiego
dziennikarza, Marca. Gdy po dziewięciu miesiącach rodzi im się syn, Dylan,
kobieta jest przekonana, że właśnie osiągnęła pełnię szczęścia, a jej
przeznaczeniem jest szczęśliwe życie u boku rodziny. Kilka lat później
przyjaciółka Kristie zostaje zamordowana, a tajemniczy taksówkarz wyznaje jej,
że biologicznym ojcem Dylana jest Szatan i tylko ona może powstrzymać
zapowiadany w Apokalipsie św. Jana Armagedon. Początkowo kobieta nie daje wiary
jego słowom, ale coraz bardziej niepokojące zachowania Dylana i Marca wkrótce
wywołują w niej wątpliwości.
Niskobudżetowy „Zew piekieł” jest jedynym pełnometrażowym obrazem w reżyserskiej
karierze Richarda Caesara. Niemiecko-amerykański horror satanistyczny,
zrealizowany na potrzeby telewizji, bynajmniej nigdy nie cieszył się wielkim
zainteresowaniem opinii publicznej. W Polsce „Zew piekieł” przeszedł bez
większego echa, gdzieś się zagubił pośród innych tytułów i tylko nieliczni
zdecydowali się dać mu szansę, a większość z nich delikatnie mówiąc nie była
zadowolona z seansu. Powód jest tylko jeden, ale dosyć znaczący. Otóż,
scenarzyści, John Rice i Rudy Gaines, mocno inspirowali się „Dzieckiem Rosemary”
i „Omenem” – właściwie prawie cały film jest kompilacją tych dwóch kultowych obrazów,
twórcy niewiele dodają od siebie i co więcej w ogóle tego nie ukrywają.
Nie jestem przeciwniczką powtarzania znanych motywów z innych horrorów w
nowszych produkcjach pod warunkiem, że zrealizowano je z naciskiem na fabułę, a
nie popisywania się nowoczesnymi efektami specjalnymi. Tak się składa, że motyw
dziecka w roli Antychrysta jest moim ulubionym w horrorze satanistycznym, ale
tylko jeśli jego kreacja czerpie z zamysłu Richarda Donnera. Moim zdaniem za tak
olbrzymi sukces „Omena” w dużej mierze odpowiada odtwórca głównej roli, Harvey Stephens.
Pomiot Szatana w skórze słodkiego dzieciaczka z charakterystycznym figlarnym
błyskiem w oku był istnym strzałem w dziesiątkę. Ku mojemu zadowoleniu Caesar
również skorzystał z takiego kontrastu wyglądu i osobowości, przydzielając rolę
Dylana, Alexowi Roe-Brownowi – aparycyjnie sympatycznemu blondaskowi z niewinną
twarzyczką i przede wszystkim tym figlarnym błyskiem w oku, nie na miarę Stephensa,
ale zawsze. Kreacja jego matki przypadła natomiast w udziale znanej
wielbicielom kina grozy, Laurze Harris („Oni”, „Redukcja”), której daleko było
do swojego młodszego kolegi po fachu, ale w ogólnym rozrachunku poradziła sobie
całkiem znośnie.
„Zew piekieł” jest filmem zrealizowanym tanim kosztem, a więc nie
uświadczymy tutaj widowiskowych efektów specjalnych. Na pracę kamery narzekać
nie można, co prawda nie jest jakimś operatorskim mistrzostwem na miarę Oscara,
ale jak na niskobudżetówkę jest całkiem przyzwoicie, co wcale nie znaczy, że
poszukiwacze hollywoodzkich mega produkcji mają tutaj co szukać. Nie, film
zdecydowanie skierowany jest do osób, akceptujących tanie obrazy, skupiające się
tylko i wyłącznie na fabule. Ja doskonale się odnajduję w tego rodzaju
telewizyjnych nieskobudżetówkach i ogólnie rzecz biorąc jestem zadowolona z
seansu – nie do końca, bo zabrakło mi tutaj mrocznego klimatu, który można było
wytworzyć dodając jedynie nastrojową ścieżkę dźwiękową, więcej kombinować już
nie trzeba by było… Właściwą akcję filmu rozpoczyna noc poślubna Kristie i
Marca, kiedy to kobieta traci przytomność i zostaje zgwałcona przez
tajemniczego osobnika z bliznami na torsie. To ewidentne nawiązanie do „Dziecka
Rosemary” po narodzinach Dylana odchodzi nieco w cień, gdy w scenariusz wkrada
się powtórka z „Omena”. Chłopczyk dorasta u boku kochającej go matki i
przybranego ojca, który zauważalnie knuje coś ze swoją przyjaciółką o
demonicznej aparycji, reinkarnacją pani Baylock z arcydzieła Donnera, Elizabeth
Plummer. Marc natomiast posiada wszelkie cechy Guy’a Woodhouse’a z
ponadczasowej produkcji Romana Polańskiego – ot, takie połączenie znanych nam z
dwóch różnych filmów charakterologii antagonistów. Podczas gdy Marc i Elizabeth
przygotowują Dylana do przeznaczonej mu funkcji (w czym świetnie sprawdza się
jego udział w telewizji, dzięki któremu może sobie zjednać ludzkość), niczego
nieświadoma Kristie spotyka dziwacznego taksówkarza, który próbuje uświadomić
jej, kogo tak naprawdę wydała na świat, bowiem tylko ona może go powstrzymać. Problem
w tym, że kiedy wreszcie kobieta akceptuje prawdę jest już za późno.
Ponadprzeciętna inteligencja Dylana i nadzianie świnki morskiej na słupek od
płotu co prawda zaniepokoiło ją, ale nawet przez myśl jej nie przeszło, że jej
syn może być Antychrystem. A po przemianie chłopca, w trakcie której jej
przyjaciółka zostaje zamordowana, a pies oskarżony o okaleczenie chłopca
wkrótce zostaje uśpiony w Dylanie nie ostaje się już ani odrobina
człowieczeństwa. Choć Kristie desperacko walczy o odzyskanie swojego syna
wydaje się być na straconej pozycji. Chłopiec buntowany przez swoich wyznawców
traci do niej zaufanie i naturalną koleją rzeczy przerzuca się z zabijania zwierząt
na ludzi. Akcja nabiera tempa, dramatyzm sytuacyjny rośnie i tak aż do
zaskakującego finału – tym bardziej, że twórcy postawili w nim na własną, jakże
intrygującą inwencję, zamiast kolejnego kopiowania kultowych dzieł grozy.
„Zew piekieł” pomimo jego ewidentnego żerowania na scenariuszach „Dziecka
Rosemary” i „Omena”, a może dzięki niemu, oglądało mi się całkowicie
bezboleśnie. Na pewno nie jest to film, który w jakimkolwiek momencie
podniósłby mi poziom adrenaliny we krwi, a już na pewno nikogo by nie
przestraszył, ale jednak ma w sobie to coś, co przyciąga uwagę. A może ja po
prostu lubię tego rodzaju motywy w horrorach satanistycznych, na tyle, aby nie
zrażać się ich ciągłą powtarzalnością. Cóż, więc tym bardziej nie mogę doczekać
się seansu remake’u „Dziecka Rosemary” w reżyserii Agnieszki Holland;)
Nie pamiętam tego filmu kompletnie :( Albo tak dawno już go widziałam...
OdpowiedzUsuń