Stronki na blogu

niedziela, 15 lutego 2015

„1984” (1984)


Rok 1984. Po objęciu władzy przez Partię i jej najważniejszego członka tajemniczego Wielkiego Brata, Londyn stał się częścią Oceanii, w której panuje ustrój angsoc: angielski socjalizm będący ekstremalną pochodną stalinizmu. Ludzie spoza Partii pomimo ciężkiej pracy egzystują na granicy nędzy, a ich czyny i myśli są monitorowane przez władze. Karmieni codzienną propagandą w większości popierają totalitarnych przywódców. Sporadyczne przypadki prawdziwej bądź wyimaginowanej zdrady karane są torturami i śmiercią. Odporny na propagandę, Winston Smith, zajmuje się przekładaniem artykułów prasowych na tak zwaną nowomowę: język eliminujący wszelkie niepotrzebne, głównie niepochlebne ustrojowi Oceanii słowa. Kiedy poznaje Julię, wbrew prawu, wdaje się z nią w romans, który stawia ich w obliczu śmiertelnego zagrożenia ze strony rządzących.

Brytyjska adaptacja legendarnej powieści George’a Orwella z 1949 roku - epickiej krytyki ustroju stalinowskiego, w Polsce zakazanej do 1989 roku, która wprowadziła do słownika takie pojęcia, jak nowomowa, czy Big Brother oraz zainspirowała producentów znanego reality show. Nic więc dziwnego, że tak znacząca książka doczekała się swoich adaptacji – pierwsza miała swoją premierę w 1956 roku, bardziej znaną szerokiej publiczności, wyreżyserowaną przez Michaela Radforda pokazano światu w roku, w którym toczyła się akcja powieści, ot taki chwyt marketingowy. Mroczny, ciężki w odbiorze obraz szybko zyskał przychylność krytyków. Ponadto wyróżniono go Evening Standard British Film Award, The Golden Tulip Award na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Stambule oraz nominowano do nagrody BAFTA za scenografię.

Wiem, że to zbrodnia, ale jak dotychczas niedane mi było przeczytać książki na kanwie, której powstał film „1984” (ale powieść już leży na moim biurku), dlatego porównań nie będzie. Thrillerowi science fiction Redforda daleko do obrazów głównego nurtu, w których szczególny nacisk kładzie się na znane hollywoodzkie motywy (np. triumfująca wielka miłość głównych bohaterów i ratowanie świata przez zbuntowaną jednostkę). Scenariusz, również będący dziełem Michaela Redforda, najwięcej miejsca poświęca antyutopijnemu uniwersum: totalitarnej rzeczywistości, zainspirowanej ustrojem stalinowskim dodatkowo zdemonizowanym wątkami science fiction. Przygnębiające zdjęcia niszczejących budynków, zaścielających drogi gruzów i jednakowych strojów pracowników symbolizujących oddarcie z indywidualności dzięki profesjonalnej pracy kamery, zgrabnemu montażowi i przede wszystkim fenomenalnej ścieżce dźwiękowej skomponowanej przez Eurythmics i Dominica Muldowney’a silnie oddziałują na samopoczucie widza. Beznadziejna, pozbawiona perspektyw egzystencja odczłowieczonych przez władze jednostek, codziennie wykonujących tę samą pracę, karmionych skromnymi posiłkami i nieustanną propagandą głoszoną za pośrednictwem wszędzie porozwieszanych teleekranów. Z głośników rozlegają się między innymi zapewnienia o zwiększeniu produkcji żywności, a co za tym idzie podniesieniu standardów żywieniowych mieszkańców Oceanii oraz niemalże całkowitym wyeliminowaniu chorób, prowadzących do zgonów najbiedniejszych obywateli. Ponadto urzędnicy niskiego szczebla mogą obejrzeć nagrania z terenów, w których armia Wielkiego Brata toczy nieustanne wojny o podbój opornych państw. Ich żywiołowa reakcja na widok ostrzałów nie pozostawia wątpliwości, że są całkowicie oddani Partii. Żeby tego było mało władze, co jakiś czas wyświetlają na teleekranach wyznania zdrajców, jeńców wojennych i mieszkańców Oceanii, którzy według nich dopuścili się zbrodni przeciwko ustrojowi – czy to w czynie, czy w myśli (tak zwana myślozbrodnia, demaskowana przez Policję Myśli). Oglądający owe wyprane z wszelkich uczuć wyznania nieszczęśników oraz śmiertelne konsekwencje prawne przyjmują to z obojętnością, tak jakby nie świadkowali bezdusznym egzekucjom, tak jakby w każdej chwili nie mogli spodziewać się podobnego losu.

Choć Redford największy nacisk kładzie na ciężki w odbiorze obraz antyutopijnego świata urozmaica go historią związku Winstona Smitha (znakomitego Johna Hurta) z Julią (równie fenomenalną Suzanną Hamilton). Prawo zakazuje stosunków seksualnych, przedłużając gatunek dzięki sztucznemu zapłodnieniu, dlatego też romans głównych bohaterów w każdej chwili może sprowadzić na nich poważne kłopoty. Groźba tortur i śmierci nie powstrzymuje ich jednak przed umawianiem się w podrzędnym pokoju hotelowym. Ich miłość jest tak silna, że nie zważają na inwigilację Policji Myśli oraz ciągłe obserwacje społeczeństwa za pośrednictwem teleekranów, na których na stałe gości demoniczna podobizna Wielkiego Brata. Co ciekawe, nie mają wątpliwości, że ich idylla wkrótce się skończy, że zapłacą życiem za swoje przewinienia (stosunki seksualne!), ale ich pragnienie zwyczajnego życia, w oderwaniu od nieustannie trawiącego ich strachu, jest silniejsze od rychłych konsekwencji. Kluczowy dla zrozumienia ideologii wyznawanej przez Smitha jest monolog, który wygłasza na użytek Julii. Mężczyzna jest przekonany, że Partia może zabrać im wszystko oprócz człowieczeństwa. Może zmusić ich do wyznania najbardziej fantastycznych grzechów, ale nie zrobi z nich podludzi, ponieważ modyfikacja uczuć, targających społeczeństwem jest zwyczajnie niemożliwa. Idealistyczne przekonania Winstona dają mu nadzieję na lepszą przyszłość, pozwalają mu pokonać strach i biernie czekać na nieuniknione. Pasywna postawa głównego bohatera w obliczu wszechobecnego terroru nijak nie przystaje do gloryfikowanych szczególnie przez hollywoodzkie superprodukcje, typowych obrazów science fiction, w których jeden człowiek ratuje całą ludzkość. I to kolejny element, oprócz ponurego klimatu przesiąkniętego aurą wszechobecnej beznadziei, który nie pozwala przejść obok tego obrazu obojętnie. UWAGA SPOILER Jeśli zestawimy światopogląd Winstona z miażdżącą emocjonalnie końcówką pozostaniemy z szokującą wizją nieograniczonej władzy, która wcale nie jest taka nieprawdopodobna. Ktoś, kto nieustannie obserwuje każdy nasz krok jest groźny, ale ktoś, kto potrafi wpływać na nasze uczucia, wsłuchiwać się w nasze myśli bez trudu może pozbawić nas tego, co w nas najcenniejsze: człowieczeństwa KONIEC SPOILERA. Biorąc pod uwagę ten niehollywoodzki wydźwięk fabuły pewnym jest, że „1984” nie jest filmem skierowanym do regularnych odbiorców konwencjonalnego science fiction. Nie ma tutaj tak pożądanego happy endu, nie ma niezniszczalnego bohatera, któremu niestraszni uzbrojeni wrogowie, nie ma nadziei nawet w miłości – jest tylko przebijający z dosłownie każdego kadru marazm, któremu nikt nie jest w stanie się przeciwstawić.

Powiedzieć, że obraz Michaela Redforda to arcydzieło kina science fiction to za mało. Wszak scenariusz nie oddziaływałby tak na widzów, gdyby nie inspiracja George’a Orwella prawdziwym ustrojem politycznym, który w przyszłości mógłby wyewoluować w rzeczywistość, w której rozgrywa się akcja powieści i jej najsłynniejszej adaptacji. To nie jest opowieść dla każdego, a już na pewno nie dla wielbicieli wysokobudżetowych współczesnych tworów. To naprawdę ciężkie, głębokie i przygnębiające kino, które dosłownie wwierca się w umysł, pozostawiając z widza pustą pozbawioną nadziei skorupę na miarę bohaterów „1984”.