Stronki na blogu

środa, 4 lutego 2015

Najgorsze remake’i horrorów

Poniżej przedstawiam całkowicie subiektywne zestawienie dziesięciu najbardziej niepotrzebnych XXI-wiecznych remake’ów/readaptacji horrorów (z tych, które widziałam). Takich nieudanych uwspółcześnionych wersji znanych straszaków z ubiegłego wieku powstało oczywiście dużo więcej, ale z czystego lenistwa postanowiłam ograniczyć swoją listę tylko do dziesięciu pozycji.

10. „Nie bój się ciemności” (2010)

Próba uwspółcześnienia mało znanej produkcji Johna Newlanda z 1973 roku, wyreżyserowana przez Guillermo del Toro i Matthew Robbinsa. Początek właściwie całkiem zgrabnie buduje klimat nadnaturalnego zagrożenia, ale im dalej tym bardziej rzuca się w oczy nieodparte pragnienie twórców popisania się nowoczesną technologią. Wygenerowane komputerowo baśniowe istotki atakujące protagonistów w przezabawnych sytuacjach oczywiście mogą się podobać. Ale tylko wówczas, gdy nie będziemy nastawiali się na kino grozy tylko lekką rozrywkę z przymrużeniem oka.

9. „Carrie” (2013)

Efekciarska re readaptacja debiutanckiej powieści Stephena Kinga wyreżyserowana przez Kimberly Peirce, która zapewne liczyła na szybki zarobek na znanym tytule. Historię obdarzonej telekinetycznymi mocami nastolatki kinematografia wyeksploatowała już do maksimum – mieliśmy już doskonałą adaptację Briana De Palmy i telewizyjną ekranizację Davida Carsona. Ale z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu Hollywood uznało, że da się jeszcze coś z tej historii wycisnąć. Cóż, zapewne tym „czymś” miały być porażająco sztuczne efekty komputerowe oraz pozbawione psychologicznej głębi postacie popadające w autoparodię, a to wszystko wtłoczone w lekką, teen dramatyczną, usypiającą opowiastkę bez klimatu.

8. „Wilkołak” (2010)

Hollywoodzki remake kultowego obrazu George’a Waggnera z 1941 roku. Zrealizowany z rozmachem, widowiskowy, naszpikowany nowoczesnymi efektami specjalnymi, rozwleczony do granic możliwości bardziej melodramat/dark fantasy, aniżeli czysty horror z zabawnie prezentującym się wilkołakiem w roli głównej. Jedyny jasny punkt tej wysokobudżetowej produkcji to Anthony Hopkins, który jednak nie miał szans w pojedynkę podbudować jej poziomu.

7. „Mgła” (2005)

Nie wiem, dlaczego Rupert Wainwright myślał, że zdoła nakręcić coś godnego uwagi na kanwie jednego z najpopularniejszych horrorów Johna Carpentera. Nie sądzę, żeby był tak pewien swojego talentu, aby domniemywać, iż dorówna kunsztowi jednego z najlepszych twórców kina grozy. Pewnie liczył na przyciągnięcie widzów do kin znanym tytułem. A że już po skończonym seansie większość z nich była lekko mówiąc skonsternowana nie miało żadnego znaczenia – kasa wpłynęła i tylko to się liczyło. Bo jakoś nie potrafię inaczej patrzeć na wyjałowiony z klimatu grozy twór, prezentujący skrótową i miejscami niepotrzebnie zmodyfikowaną historię Carpentera. Zwykły skok na mamonę bez baczenia na oczekiwania oddanych fanów „Mgły” z 1980 roku.

6. „Night of the Demons” (2009)

Jak obejrzałam „Noc demonów” Kevina Tenney’a z 1988 roku byłam pod wrażeniem zestawienia lekkości fabuły z mrocznym klimatem i naprawdę pomysłowymi stricte horrorowymi scenami (ujęcia ze szminką nigdy nie wyrzucę z pamięci). Za to po skonfrontowaniu się ze współczesną wersją Adama Gierascha byłam delikatnie mówiąc oburzona tak lekceważącym podejściem do widzów. Reżyser myślał chyba, że nikt nie zauważy licznych niedorzeczności i bezsensownych dialogów, które podlał pikselową krwią zewsząd tryskająca po planie, bez poszanowania jakiejkolwiek logiki i napięcia.

5. „Kult” (2006)

Do dzisiaj trwają spory, czy „Kult” Robina Hardy’ego z 1973 roku jest horrorem, czy bardziej thrillerem. Podobnie rzecz się ma z remake’iem Neila LaBute. Moim zdaniem to typowy przykład hybrydy gatunkowej, która w nowej odsłonie nie miała mi kompletnie nic do zaoferowania. Opowieść o skrywającej mroczne tajemnice, egzystującej z dala od cywilizacji sekcie powinna już z definicji być przesycona atmosferą wszechobecnego zaszczucia, której w produkcji LaBute zwyczajnie brakuje. Rozwleczone do granic możliwości, nużące dialogi, ciągłe przestoje w akcji i przewidywalna intryga sprawiły, że nawet odtwórca głównej roli Nicolas Cage nie był w stanie odpędzić ogarniającej mnie podczas projekcji senności.

4. „Kwarantanna” (2008)

Już cieszący się ogromną popularnością hiszpański „[Rec]” nie przypadł mi do gustu. Głównie z uwagi na typową dla stylistyki verite rozchwianą kamerę, uniemożliwiającą przyjrzenie się wszystkim drastycznym szczegółom. Nic więc dziwnego, że podyktowana chęcią podpięcia się pod komercyjny sukces znanego tytułu amerykańska wersja tej historii, która notabene fabularnie niewiele różni się od oryginału również mnie nie przekonała. Z pierwowzoru ostał się tylko scenariusz (z drobnymi modyfikacjami) i rozchybotana kamera, za to moim zdaniem jedyny pozytyw wersji hiszpańskiej, czyli mroczny klimat w „Kwarantannie” nie jest prawie w ogóle odczuwalny.

3. „Nieodebrane połączenie” (2008)

Remake znanego japońskiego straszaka z 2003 roku, wyreżyserowany przez Erica Valette’a z poszanowaniem trawiącej amerykańskie horrory mody na sztuczne efekciarstwo komputerowe. Już pomijając naiwną, miejscami wręcz zabawną fabułę nie wyobrażam sobie, żeby kogoś przekonała realizacja, którą bez jakiegokolwiek wyczucia gatunku wręcz przeładowano żałosnymi CGI, które z planowanego horroru zrobiły zwykłą bajeczkę dla grzecznych dzieci.

2. „Bal maturalny” (2008)

Reinkarnacja slashera z 1980 roku. Właściwie obie wersje, pierwowzór i remake Nelsona McCormicka nie mogą poszczycić się interesującą fabułą i oryginalnymi scenami mordów, ale w przeciwieństwie do XXI-wiecznego obrazu oryginał miał swój gęsty klimat. McCormick całkowicie się go pozbył. Na dodatek odżegnał się od pokazywania krwi, tak jakby chciał dostosować swoją historię do niepełnoletnich odbiorców. W efekcie powstał niewymagający myślenia, teen horrorowy środek nasenny, w którym prym wiodą przede wszystkim wypacykowani młodzi ludzie ze swoimi mniej lub bardziej poważnymi problemami, których nie omieszkają artykułować przy każdej nadarzającej się okazji.

1. „Apartment 1303” (2012)

Jak na razie najgorszy XXI-wieczny remake, jaki miałam pecha zobaczyć. Zainspirowany japońsko-amerykańskim straszakiem z 2007 roku przerysowany do granic możliwości twór Daniela Fridella. Rozmawiająca sama ze sobą jedna z bohaterek, informująca widzów co akurat robi (jakbyśmy tego nie widzieli…). Zabawne, efekciarskie manifestacje zjawisk nadprzyrodzonych. Często eksploatowane w ubiegłym wieku, obecnie zwyczajnie żałosne wklejanie postaci w tło. I oczywiście niezliczona ilość głupot fabularnych ze „zlewozmywakowym duchem” na czele. Jedyny pozytyw to Rebecca De Mornay, której gratuluję odwagi przyjęcia roli w tak porażająco infantylnym gniocie.