10. „Nie bój się ciemności” (2010)
Próba uwspółcześnienia mało znanej produkcji Johna Newlanda z 1973 roku,
wyreżyserowana przez Guillermo del Toro i Matthew Robbinsa. Początek właściwie
całkiem zgrabnie buduje klimat nadnaturalnego zagrożenia, ale im dalej tym bardziej
rzuca się w oczy nieodparte pragnienie twórców popisania się nowoczesną
technologią. Wygenerowane komputerowo baśniowe istotki atakujące protagonistów
w przezabawnych sytuacjach oczywiście mogą się podobać. Ale tylko wówczas, gdy
nie będziemy nastawiali się na kino grozy tylko lekką rozrywkę z przymrużeniem
oka.
9. „Carrie” (2013)
Efekciarska re readaptacja debiutanckiej powieści Stephena Kinga wyreżyserowana
przez Kimberly Peirce, która zapewne liczyła na szybki zarobek na znanym
tytule. Historię obdarzonej telekinetycznymi mocami nastolatki kinematografia
wyeksploatowała już do maksimum – mieliśmy już doskonałą adaptację Briana De Palmy
i telewizyjną ekranizację Davida Carsona. Ale z jakiegoś niezrozumiałego dla
mnie powodu Hollywood uznało, że da się jeszcze coś z tej historii wycisnąć.
Cóż, zapewne tym „czymś” miały być porażająco sztuczne efekty komputerowe oraz pozbawione
psychologicznej głębi postacie popadające w autoparodię, a to wszystko
wtłoczone w lekką, teen dramatyczną,
usypiającą opowiastkę bez klimatu.
8. „Wilkołak” (2010)
Hollywoodzki remake kultowego obrazu George’a Waggnera z 1941 roku.
Zrealizowany z rozmachem, widowiskowy, naszpikowany nowoczesnymi efektami
specjalnymi, rozwleczony do granic możliwości bardziej melodramat/dark fantasy, aniżeli czysty horror z
zabawnie prezentującym się wilkołakiem w roli głównej. Jedyny jasny punkt tej
wysokobudżetowej produkcji to Anthony Hopkins, który jednak nie miał szans w
pojedynkę podbudować jej poziomu.
7. „Mgła” (2005)
Nie wiem, dlaczego Rupert Wainwright myślał, że zdoła nakręcić coś godnego
uwagi na kanwie jednego z najpopularniejszych horrorów Johna Carpentera. Nie
sądzę, żeby był tak pewien swojego talentu, aby domniemywać, iż dorówna
kunsztowi jednego z najlepszych twórców kina grozy. Pewnie liczył na
przyciągnięcie widzów do kin znanym tytułem. A że już po skończonym seansie
większość z nich była lekko mówiąc skonsternowana nie miało żadnego znaczenia –
kasa wpłynęła i tylko to się liczyło. Bo jakoś nie potrafię inaczej patrzeć na
wyjałowiony z klimatu grozy twór, prezentujący skrótową i miejscami
niepotrzebnie zmodyfikowaną historię Carpentera. Zwykły skok na mamonę bez
baczenia na oczekiwania oddanych fanów „Mgły” z 1980 roku.
6. „Night of the Demons” (2009)
Jak obejrzałam „Noc demonów” Kevina Tenney’a z 1988 roku byłam pod
wrażeniem zestawienia lekkości fabuły z mrocznym klimatem i naprawdę
pomysłowymi stricte horrorowymi scenami (ujęcia ze szminką nigdy nie wyrzucę z
pamięci). Za to po skonfrontowaniu się ze współczesną wersją Adama Gierascha
byłam delikatnie mówiąc oburzona tak lekceważącym podejściem do widzów. Reżyser
myślał chyba, że nikt nie zauważy licznych niedorzeczności i bezsensownych
dialogów, które podlał pikselową krwią zewsząd tryskająca po planie, bez poszanowania
jakiejkolwiek logiki i napięcia.
5. „Kult” (2006)
Do dzisiaj trwają spory, czy „Kult” Robina Hardy’ego z 1973 roku jest
horrorem, czy bardziej thrillerem. Podobnie rzecz się ma z remake’iem Neila LaBute.
Moim zdaniem to typowy przykład hybrydy gatunkowej, która w nowej odsłonie nie
miała mi kompletnie nic do zaoferowania. Opowieść o skrywającej mroczne
tajemnice, egzystującej z dala od cywilizacji sekcie powinna już z definicji
być przesycona atmosferą wszechobecnego zaszczucia, której w produkcji LaBute
zwyczajnie brakuje. Rozwleczone do granic możliwości, nużące dialogi, ciągłe
przestoje w akcji i przewidywalna intryga sprawiły, że nawet odtwórca głównej
roli Nicolas Cage nie był w stanie odpędzić ogarniającej mnie podczas projekcji
senności.
4. „Kwarantanna” (2008)
Już cieszący się ogromną popularnością hiszpański „[Rec]” nie przypadł mi
do gustu. Głównie z uwagi na typową dla stylistyki verite rozchwianą kamerę, uniemożliwiającą przyjrzenie się
wszystkim drastycznym szczegółom. Nic więc dziwnego, że podyktowana chęcią
podpięcia się pod komercyjny sukces znanego tytułu amerykańska wersja tej
historii, która notabene fabularnie niewiele różni się od oryginału również
mnie nie przekonała. Z pierwowzoru ostał się tylko scenariusz (z drobnymi modyfikacjami)
i rozchybotana kamera, za to moim zdaniem jedyny pozytyw wersji hiszpańskiej,
czyli mroczny klimat w „Kwarantannie” nie jest prawie w ogóle odczuwalny.
3. „Nieodebrane połączenie” (2008)
Remake znanego japońskiego straszaka z 2003 roku, wyreżyserowany przez
Erica Valette’a z poszanowaniem trawiącej amerykańskie horrory mody na sztuczne
efekciarstwo komputerowe. Już pomijając naiwną, miejscami wręcz zabawną fabułę nie
wyobrażam sobie, żeby kogoś przekonała realizacja, którą bez jakiegokolwiek
wyczucia gatunku wręcz przeładowano żałosnymi CGI, które z planowanego horroru
zrobiły zwykłą bajeczkę dla grzecznych dzieci.
2. „Bal maturalny” (2008)
Reinkarnacja slashera z 1980 roku.
Właściwie obie wersje, pierwowzór i remake Nelsona McCormicka nie mogą
poszczycić się interesującą fabułą i oryginalnymi scenami mordów, ale w
przeciwieństwie do XXI-wiecznego obrazu oryginał miał swój gęsty klimat.
McCormick całkowicie się go pozbył. Na dodatek odżegnał się od pokazywania
krwi, tak jakby chciał dostosować swoją historię do niepełnoletnich odbiorców.
W efekcie powstał niewymagający myślenia, teen
horrorowy środek nasenny, w którym prym wiodą przede wszystkim wypacykowani
młodzi ludzie ze swoimi mniej lub bardziej poważnymi problemami, których nie
omieszkają artykułować przy każdej nadarzającej się okazji.
1. „Apartment 1303” (2012)
Jak na razie najgorszy XXI-wieczny remake, jaki miałam pecha zobaczyć.
Zainspirowany japońsko-amerykańskim straszakiem z 2007 roku przerysowany do
granic możliwości twór Daniela Fridella. Rozmawiająca sama ze sobą jedna z
bohaterek, informująca widzów co akurat robi (jakbyśmy tego nie widzieli…). Zabawne,
efekciarskie manifestacje zjawisk nadprzyrodzonych. Często eksploatowane w
ubiegłym wieku, obecnie zwyczajnie żałosne wklejanie postaci w tło. I
oczywiście niezliczona ilość głupot fabularnych ze „zlewozmywakowym duchem” na
czele. Jedyny pozytyw to Rebecca De Mornay, której gratuluję odwagi przyjęcia
roli w tak porażająco infantylnym gniocie.