Nastoletnia
Leah Reyes od śmierci ojca mieszka tylko z matką, z którą nie
łączą jej dobre stosunki. Kobieta nie może sobie poradzić ze
świadomością utraty ukochanego mężczyzny, często sięga po
alkohol, rozpacza w samotności i wszczyna kłótnie ze swoją córką.
Leah dużo czasu spędza ze swoimi przyjaciółmi, Aaronem, Janice i
Robem, z którymi dzieli zainteresowanie okultyzmem. Wkrótce jednak,
ku swojemu niezadowoleniu, musi ograniczyć kontakty z nimi, bo matka
znajduje dla nich nowy dom w pobliżu lasu. Kobieta ma nadzieję, że
zmiana otoczenia pomoże jej pogodzić się ze śmiercią męża i
naprawić relacje z córką. Leah do końca roku może uczęszczać
do swojej starej szkoły, ale musi znacznie ograniczyć swoje
spotkania z przyjaciółmi po zajęciach. Po jednej z licznych kłótni
z matką dziewczyna udaje się do lasu i odprawia rytuał mający
przywołać ducha chowańca imieniem Pyewacket, który ma uwolnić ją
spod, w jej mniemaniu, jarzma rodzicielki.
Adam
MacDonald do 2005 roku zajmował się głównie aktorstwem. Swoją
przygodę z reżyserią zaczął wówczas od shorta „Sombre
Zombie”, a potem dopiero w 2010 roku ponownie spróbował swoich
sił w tej formie artystycznej, kręcąc kolejny krótki filmik, „In
the Dominican”, tym razem na podstawie swojego własnego
scenariusza. W długim metrażu debiutował w 2014 roku, thrillerem
„Na szlaku”, którego scenariusz także napisał sam. Drugi
pełnometrażowy film Adama MacDonalda (również na podstawie jego
własnego scenariusza), horror zmiksowany z dramatem pt. „Pyewacket”,
miał premierę w 2017 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w
Toronto i jeszcze w tym samym roku trafił do trochę szerszego obiegu w
swojej rodzimej Kanadzie.
W
1644 roku angielski łowca czarownic, Matthew Hopkins, pojmał
podejrzaną o czary kobietę, która po czterech nocach bez snu
wymieniła imiona swoich chowańców, opisując przy tym formy, w
jakich najprawdopodobniej będą się pojawiać. Hopkins utrzymywał,
że on i paru innych ludzi widzieli pięć z nich (!), ale szóstego
nazwanego przez pojmaną Pyewacketem, opisanego jako chochlika, znany
łowca czarownic nie spotkał. Hopkins opisał to w swojej broszurze,
„The Discovery of Witches” po raz pierwszy wydanej w 1647 roku.
Jakkolwiek cudacznie dla współczesnego człowieka by to nie
brzmiało przybliżyłam właśnie fakty, a ściślej spojrzenie
autentycznej postaci na pewne wydarzenia z okresu, w którym żył. W
kulturze masowej Pyewacket najczęściej jest pokazywany w formie
kota (film „Czarna magia na Manhattanie” Richarda Quine'a, gra
wideo z 2008 roku „A Vampyre Story”), ale w horrorze Adama
MacDonalda ta nadnaturalna istota w niczym nie przypomina tego ssaka.
Ale po kolei. Scenariusz „Pyewacket” konfrontuje nas z dramatem
dwóch kobiet, bardzo dobrze odegranych przez Nicole Munoz i Laurie
Holden, nastoletniej Leah Reyes i jej matki. MacDonald tak silnie
rozbudował warstwę obyczajową, że część widzów pewnie będzie
miała opory przed zaklasyfikowaniem tego obrazu do gatunku horroru.
Tym bardziej te osoby, które przywykły do współczesnych
hollywoodzkich form straszenia, bo reżyser omawianego filmu
ewidentnie wyszedł tutaj z założenia, że najbardziej boimy się
tego, czego nie widzimy. Dawniej takie spojrzenie na niniejszy
gatunek było przez ogół akceptowalne, ale obecnie duża część
publiki uważa, że bez dosłowności nie ma horroru. Jestem więc
przekonana, że pojawią się (pewnie liczne) głosy, iż „Pyewacket”
jest thrillerem albo dramatem, opinie odmawiające mu przynależności
do horroru. Ale ufam, że jakaś część odbiorców „Pyewacket”
zajmie inne stanowisko. Nieco inne, bo egzystencji także na
płaszczyźnie filmowego dramatu nie sposób nie odnotować, ale na
słowo „także” stawiam tutaj szczególny nacisk. Bo „Pyewacket”
porusza się też w ramach konwencji horroru. Tyle tylko, że przez
większość czasu twórcy nie zaznaczają jego obecności w taki
sposób, jak zwykł to czynić choćby dużo bardziej znany James
Wan. Przeprowadzka do nowego domu, do drewnianej nieruchomości w
bezpośredniej bliskości mrocznego lasu oraz zainteresowania głównej
bohaterki, licealistki Leah Reyes i jej zaprzyjaźnionych
rówieśników, powinny zasygnalizować każdemu wielbicielowi
gatunku przynależność „Pyewacket” do gatunku horroru. Ale
forma, jaką MacDonald i jego ekipa zdecydowali się obrać co
poniektórych prawdopodobnie szybko zawróci z tej ścieżki. Bo
„Pyewacket” to obraz bazujący głównie na tajemniczości, na
sygnalizowaniu nadnaturalnego zagrożenia i długim pozostawianiu go
jedynie w gestii wyobraźni widza. Hałasy rozlegające się nocą w
nowym domu Leah i jej owdowiałej matki i wiara nastolatki w
skuteczność rytuału odprawionego przez nią niedługo po
przeprowadzce przez jakiś czas są jedynymi nawiązaniami do horroru
nastrojowego o nadprzyrodzonej istocie. Adam MacDonald nie daje nam
jednak pewności – snuje swoją opowieść w taki sposób, żeby
odbiorca cały czas brał pod uwagę też inną ewentualność, żeby
interpretował obserwowane wydarzenia na dwa sposoby. Dopuszczamy
więc możliwość przywołania przez Leah ducha chowańca dawno
zmarłej wiedźmy albo jej samej, ale jednocześnie mamy na uwadze
to, że dziewczyna mogła jedynie ulec sile sugestii, że jej wiara w
skuteczność okultystycznych obrzędów jest tak silna, że powoli
zatraca poczucie rzeczywistości. Z czasem jednak MacDonald wrzuca do
tego garnca składniki, które mogą zmusić nas do odrzucenia jednej
z tych perspektyw, do obrania tylko jednej interpretacji UWAGA
SPOILER i tak aż do finału, który może, ale nie musi, zmienić
postać rzeczy (moim zdaniem jej nie zmienia, ja pozostałam przy
opcji nadprzyrodzonej, ale to już zależy od indywidualnego
spojrzenia na wcześniejsze wydarzenia). Mnie już dużo wcześniej
udało się przewidzieć taki obrót spraw i prawdę powiedziawszy
marzyłam o tym, żeby właśnie tak to sfinalizowano. Bo choć
zaskoczenia nie było to dostałam przynajmniej najbardziej tragiczne
zamknięcie, jakie dla tej opowieści potrafiłam sobie wyobrazić.
Bałam się happy endu, którego ku mojemu niezmiernemu zadowoleniu
nie dostałam KONIEC SPOILERA.
Jak
już nadmieniłam Adam MacDonald w scenariuszu „Pyewacketa”
przybliża dramat dwóch kobiet, matki i córki, które niedawno
straciły ukochanego męża i ojca. Każda z nich próbuje sobie z
tym poradzić na swój sposób – Leah szuka ukojenia w towarzystwie
swoich przyjaciół, z którymi dzieli zamiłowanie do okultyzmu i
mocnego brzmienia, jej matka tymczasem topi smutki w alkoholu i
wylewa tony łez w czterech ścianach ich domu. Zdarza jej się
wyładowywać swoją złość na córce, która też nie zawsze
pozostaje jej dłużna. Pomiędzy tymi aktorkami aż iskrzy, Munoz i
Holden idealnie wchodziły w burzliwe interakcje, przetykane okresami
względnego spokoju, („zawieszeniem broni”), podczas których
przede wszystkim matka starała się na powrót zbliżyć do swojego
dziecka, a dziewczynę dręczyły wyrzuty sumienia za sprowadzenie na
rodzicielkę widma śmierci. „Pyewacket”, jak na standardy
współczesnego horroru, jest całkiem mroczny, zwłaszcza wówczas,
gdy miejscem akcji jest las pod którym przycupnął nowy dom
czołowych bohaterek filmu. Nagie, wysokie drzewa, gruba warstwa
liści zalegająca na ziemi (co wskazuje na moją ulubioną porę
roku tj. jesień) i metaliczne, ciemne barwy, w których ukazano ten
jakże nośny w horrorze krajobraz. Gdybym ja mieszkała w takim
miejscu byłabym przeszczęśliwa, ale dla nastolatki, na której
taki układ wymusza znaczne ograniczenie kontaktów towarzyski musi
to być bardzo bolesne. I MacDonald pokazuje to zagubienie młodej
kobiety, alienację nastolatki, przyzwyczajonej do zgoła innego
trybu życia. I przeciwną postawę jej matki, upatrującej w takim
rozwiązaniu szansy na odbudowanie ich życia niemalże zrujnowanego
przez śmierć „głowy rodziny”. Nowy dom, jak pewnie będzie się
tego spodziewał każdy widz dobrze zaznajomiony z motywem
przeprowadzki w horrorze, przyniesie nie wybawianie, ale jeszcze
większe przekleństwo. Być może sprowadzone z zaświatów przez
lekkomyślną, działającą pod wpływem emocji nastolatkę. Albo
zrodzone tylko w jej umyśle, z wiary w czarną magię, która tak
naprawdę nie przynosi takich rezultatów, jakie wyobraża sobie
zagubiona dziewczyna. W środkowej partii „Pyewacket” MacDonald
trochę się zagapił. To znaczy miałam wówczas nieodparte
wrażenie, że nie zbilansował środków ciężkości, czas który
powinien wykorzystać na znaczne podsycenie napięcia, poziomem
dramaturgii niemalże przyrównał do wstępnej części mającej
charakter poznawczy. Nie do końca, bo jednak zagadkowe przeżycia
Janice i czarna człekokształtna postać pojawiająca się w pokoju
Leah (to akurat prezentowało się doprawdy zabawnie) miały nieco
ożywić tę historię. Ale napięcie rodziło we mnie głównie
udzielające mi się przekonanie Leah, że sprowadziła widmo śmierci
na swoją własną matkę, ale od momentu rytuału, aż do
dynamicznej końcówki (w której wreszcie dostajemy upiornie się
prezentującą postać) zdarzało mi się mocno niecierpliwić. Nie
dlatego, że nie popisywano się wówczas efektami specjalnymi i nie
serwowano mi jakże popularnych we obecnych czasach jump scenek
(to przyjęłam z dużym zadowoleniem) tylko z powodu częstego
wytracania emocjonalnego pędu. W moim odczuciu napięcie nierzadko
spadało niemalże do zera, w warstwę psychologiczną wkradał się
zwykły marazm, tak jakby MacDonaldowi brakowało pomysłu na
rozwinięcie tej opowieści. Impulsy, które wynosiły emocje na
wyższy poziom były, ale brakowało mi konsekwentnego trzymania się
tego poletka. Choć zestawiając ten obraz z wieloma hollywoodzkimi
straszakami z ostatnich lat i tak muszę oddać mu wyższość w
sferze budowania emocjonalnego napięcia, atmosfery niezdefiniowanego
zagrożenia i przede wszystkim wiarygodnych, ciekawych postaci
pierwszoplanowych.
Nie
ma czym się zachwycać, ale już dawno przestałam tego oczekiwać
od współczesnych horrorów (dzięki czemu czasem spotykają mnie
niespodzianki). Wystarczy mi, jak nie nudzę i nie irytuję się
zanadto. Jak w miarę bezboleśnie mogę przebrnąć przez daną
opowieść. Ta mieszkanka horroru i dramatu wielkich cierpień mi nie
dostarczyła. Potrafiła wzbudzić zainteresowanie i wykrzesać
trochę napięcia, nie sprawiała, że z niecierpliwością
wyczekiwałam napisów końcowych, a gdy je zobaczyłam nie ogarnęło
mnie poczucie zmarnotrawienia czasu. Jeśli ktoś nie oczekuje od
horroru licznych spektakularnych efektów specjalnych, daleko idącej
oryginalności i multum jump scenek, a na dodatek wprost
przepada za motywem okultyzmu, czarnej magii, wiedźm, chowańców,
to według mnie może śmiało dać szansę temu przedsięwzięciu
Adama MacDonalda. Moim zdaniem „Pyewacket” lekko wybija się
ponad średnią, aczkolwiek mam przeczucie, że szczegóły szybko
wyparują z mojej pamięci, że niedługo ten obraz zleje się w
moich wspomnieniach z niektórymi innymi straszakami powstałymi w
XXI wieku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz