W
dzieciństwie Jessica i jej młodsza siostra Sophie akurat przebywały
w domu, gdy do środka wdarła się para włamywaczy. Ojciec i matka
dziewczynek padli ofiarami jednego z nich. Od tego momentu Jessica
zawsze starała się chronić swoją siostrę, a ta postawa z czasem
przekształciła się w obsesję i paranoję. Kiedy kobieta dowiaduje
się, że osoby odpowiedzialne za śmierć jej rodziców opuściły
więzienie, są wolni po odbyciu dwudziestoletniej kary, postanawia
zmusić ich do wyjazdu z miasta. Nie spuszczając przy tym oka z
Sophie, która tymczasem nie chce brać w tym udziału. Młodsza
siostra pragnie normalnego życia, chce być zawodową pianistką i
zostawić tragiczną przeszłość za sobą. Ma dość towarzystwa
nadopiekuńczej i agresywnej siostry. Gdy stara się jej uciec
dochodzi do wypadku. Obie kobiety wpadają pod samochód, ale tylko
Sophie budzi się w szpitalu. Jessiki nie udaje się uratować, a
wiadomość o jej śmierci okazuje się mieć katastrofalne skutki
dla psychiki ocalałej siostry.
„Na
cztery ręce” to niemiecki thriller psychologiczny w reżyserii
Olivera Kienlego i na podstawie jego własnego scenariusza.
Dotychczas stworzył on tylko jeden pełnometrażowy film:
kryminał/dramat „Bis aufs Blut – Bruder auf Bewahrung”, który
w Polsce jest praktycznie nieznany, a i na świecie nie odbił się
głośnym echem. Póki co nic nie wskazuje na to, żeby druga
pełnometrażowa produkcja Kienlego miała odwrócić ten trend tj.
rozsławić nazwisko niemieckiego twórcy. Premierowy pokaz „Na
cztery ręce” odbył się w czerwcu 2017 roku na Międzynarodowym
Festiwalu Filmowym w Monachium, a parę miesięcy później gościł
na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Chicago. Do szerszego obiegu
w Niemczech trafił w listopadzie tego samego roku, a polskim widzom
po raz pierwszy został zaprezentowany przez Canal+ Film w pierwszym
kwartale roku 2018.
Zasiadłam
do „Na cztery ręce” Olivera Kienlego w przeświadczeniu, że
będę miała do czynienia z lekkim thrillerem jakich pełno w
polskiej telewizji. Z niewymagającym myślenia obrazem utrzymanym w
łagodnym klimacie, w którym najpewniej ujawni się niemiecka
toporność, realizatorska i fabularna kanciastość, w którym
będzie mi brakowało swoistej płynności. I nadwerężać
mózgownicy rzeczywiście nie musiałam. Scenariusz „Na cztery
ręce” istotnie nie wymagał ode mnie maksymalnego skupienia, nie
zmuszał mnie do lawirowania wśród mylnych tropów w poszukiwaniu
tylko tych ważnych szczegółów, które należało złożyć w
jedną spójną całość. I dobrze, bo akurat w tamtym momencie nie
miałam najmniejszej ochoty na arcytrudne zagadki, na wyzwanie
logiczne, przy którym nie dałoby się zrelaksować – wyłączyć
myślenie i po prostu cieszyć się seansem. Ale żebym mogła
czerpać z tego więcej przyjemności musiałam dostać coś, czego
boleśnie brakuje mi we współczesnych thrillerach. To nie mógł
być kolejny plastikowy twór o czymś, co nie leżałoby w sferze
moich zainteresowań, kolejna bezpłciowa, odarta z indywidualności
kalka skrojona pod sympatyków lżejszych dreszczowców. Szczerze
mówiąc na właśnie takie niższych lotów kino się nastawiłam,
na słabiutkie emocje (jeśli w ogóle), ale przy odrobinie szczęścia
bez większych mąk. Ale już pierwsze sceny „Na cztery ręce”
uświadomiły mi, że przynajmniej w jednej kwestii się pomyliłam,
że Oliver Kienle wcale nie stworzył lekkiego thrillerka dla
grzecznych dzieci, bo doprawdy nie sposób podciągnąć tego klimatu
pod tę kategorię. Jego film jest stosownie mroczny, zdjęcia, nad
którymi pieczę trzymał Yoshi Heimrath, epatują różnymi
odcieniami czerni i szarości, słońce z rzadka przebija przez
brudnoszare chmury wiszące nad posępnym miastem, w którym toczy
się akcja omawianej produkcji, a wydarzenia, którym świadkujemy do
najmniej złowieszczych z pewnością nie należą. Nietrudno wyrobić
w sobie przekonanie, że wkrótce stanie się coś strasznego, że
główna bohaterka mimowolnie wkroczyła na drogę ku zatracaniu, tym
bardziej tragiczną, że tak naprawdę nie ma wpływu na bieg
wydarzeń. Nie może powstrzymać agresywnej siostry przed czynami,
za które w dodatku sama najprawdopodobniej będzie odpowiadać. Nie
sądzę, żeby był to spoiler, ale jeśli ktoś przed przystąpieniem
do seansu „Na cztery ręce” nie chce wiedzieć, z jakim
konkretnie problemem skonfrontuje go Oliver Kienle, jaki czynnik
wepchnie główną bohaterkę filmu na drogę ku potencjalnemu
zatraceniu powinien opuścić dalszą część recenzji. Po wypadku,
w którym zginęła jej siostra, Sophie (dobra kreacja Fridy-Lovisy
Hamann) co jakiś czas ma zaniki pamięci, po których nierzadko
budzi się w nieznanych sobie miejscach. Nie pamięta jak się tutaj
dostała, nie wie, co robiła podczas tych długich okresów
nieświadomości, nie potrzebuje jednak dużo czasu, aby dojść do
przekonania, że władzę nad jej ciałem czasowo przejmuje osobowość
jej zmarłej starszej siostry. Już podczas jej pobytu w szpitalu
nabrałam pewności, że Oliver Kienle uraczy mnie opowieścią o
zaburzeniu dysocjacyjnym tożsamości, o kobiecie, której jaźń
rozszczepiła się w wyniku tragedii, z którą jej psychika nie
potrafiła w inny sposób sobie poradzić. Właśnie tak, „Na
cztery ręce” to kolejny thriller o rozdwojeniu osobowości, który
jednak w przeciwieństwie do większości tego typu historii obrazuje
tego rodzaju przypadek w sposób odpowiadający temu, który bywał
już (rzadko i chyba bez absolutnej pewności) diagnozowany w
rzeczywistości. Innymi słowy Sophie i Jessica nie mogą wchodzić
ze sobą w bezpośrednie interakcje, zostawiają sobie nawzajem
wiadomości, ale nie siadają i nie rozmawiają, jak to najczęściej
bywa w filmach z wątkiem rozdwojenia jaźni. Widz wie, z którą
osobowością ma w danej chwili do czynienia nie tylko z powodu
diametralnie odmiennych zachowań obu pań, ale również dzięki
zmianom aktorek. W miejsce Fridy-Lovisy Hamann co jakiś czas wchodzi
wcielająca się w rolę starszej siostry Friederike Becht, która
radzi sobie nie gorzej od odtwórczyni roli Sophie. Wygląd chorej
kobiety tak naprawdę się nie zmienia, Oliver Kienle umawia się
tutaj z widzem, ułatwia mu rozeznanie się w danej sytuacji, ale
ufa, że odbiorca nie będzie traktował tego dosłownie, że nie
ubzdura sobie, że wygląd zewnętrzny Sophie rzeczywiście ulega
zmianie.
Fabuła
„Na cztery ręce” nie jest ani skomplikowana, ani szczególnie
pomysłowa. Ot, mamy kobietę z dwiema osobowościami, z których to
jedna stara się odnaleźć wypuszczone niedawno na wolność dwie
osoby odpowiedzialne za śmierć ich rodziców przed dwudziestoma
laty, a druga nie chce mieć z tym nic wspólnego, chce odsunąć na
bok traumatyczne wydarzenie z przeszłości i skoncentrować się na
układaniu sobie życia prywatnego i zawodowego. Osobowość Jessiki
jest gotowa zrobić wszystko, żeby chronić swoją młodszą
siostrę, z którą tak się składa, przez lwią część filmu
dzieli ciało. Jessica ma istną obsesję na punkcie chronienia
Sophie, jest paranoiczną i wybuchową jednostką, niewahającą się
zrobić krzywdy każdemu, w kim jej zaburzony umysł dopatrzy się
prawdziwego, czy tylko wyimaginowanego zagrożenia. Jej problemy
psychiczne, których korzeni należy upatrywać w traumie z
dzieciństwa, już za życia Jessiki rzutowały na egzystencję jej
młodszej siostry. Ta druga miała poczucie przebywania w klatce,
czuła się osaczona, tak jakby siostra dusiła ją w swoich
opiekuńczych ramionach (pewnie dlatego nie rozstawała się z
inhalatorem). Więc teraz sobie wyobraźcie, jak musiała czuć się
Sophie, gdy dotarło do niej, że ta wcześniejsza wielce
niekomfortowa sytuacja po śmierci Jessiki przesunęła się do
ekstremum, że teraz musi dzielić ciało ze swoją strażniczką i
zarazem dręczycielką. „Na cztery ręce” moim zdaniem najlepiej
wypada na płaszczyźnie psychologicznej. Oliver Kienle zawarł w
swoim scenariuszu interesujący konflikt dwóch osobowości, sprawił,
że udzielił mi się ogromny dyskomfort Sophie, pozwolił mi
dosłownie wejść w skórę kobiety dotkniętej przerażającą
przypadłością, zmusił mnie do wyobrażania sobie czasowego
tracenia czegoś tak ważnego jak własna jaźń, do wypierania jej
przez tożsamość, która jak wszystko na to wskazywało stanowiła
zagrożenie dla otoczenia. Za wszystkie ewentualne przestępstwa i
wykroczenia popełnione przez Jessicę odpowiadać najprawdopodobniej
będzie Sophie, ale widmo sądu nie powinno być jej największym
zmartwieniem. Obok okropnej świadomości, że w każdej chwili może
stracić władzę nad własnych ciałem, Sophie musi brać pod uwagę
także potencjalne tragiczne następstwa działalności jej drugiej
jaźni. Bo tożsamość Jessiki jest zdeterminowana do tego, aby
znaleźć osoby odpowiedzialne za śmierć ich rodziców i przegonić
ich z miasta. To znaczy tak mówi, tylko czy tak agresywna osoba jak
ona nie zdecyduje się na przekroczenie granicy, zza której nie ma
już powrotu? Czy poprzestanie na groźbach skierowanych do dwóch
osób, które przed dwudziestoma laty włamały się do jej
rodzinnego domu, czy raczej posunie się do podwójnego morderstwa,
wyrządzając tym samym ogromną krzywdę swojej ukochanej siostrze,
z którą dzieli ciało? Albo, co równie prawdopodobne, sprowokuje
swoich wrogów do rozpoczęcia polowania na ciało Sophie. Doprawdy
ciekawa sytuacja, wciągająca i w miarę silnie trzymająca w
napięciu, również dzięki doskonałej pracy realizatorów, w
której chwilami dostrzegałam nawet ujęcia zahaczające o estetykę
nastrojowego horroru (niektóre przejścia z osobowości Sophie do
Jessiki), w której nie zauważyłam ani grama niemieckiej
niezgrabności, być może tylko subiektywnie odbieranej
nieforemności. Wszystko było płynne, nawet jeśli warstwie
kryminalnej czegoś brakowało, jakiegoś pomysłu, który dodatkowo
podsyciłby moją ciekawość. Niestety, nie mogę oddać
scenarzyście dużej kreatywności albo maksymalnej efektywności w
szafowaniu mało wymyślnymi motywami na tym konkretnym polu (bo już
płaszczyzna psychologiczna w pełni mnie usatysfakcjonowała). A
końcówka? Przyznaję, że nie spodziewałam się takiego obrotu
sprawy, niemniej w fotel ta rewelacja mnie nie wbiła – aż takiej
wagi w moich oczach nie miała.
Niemiecki
thriller psychologiczny „Na cztery ręce” polecam przede
wszystkim tym osobom, którzy akurat nie poszukują zawiłych,
wielowątkowych i innowacyjnych historii osadzonych w ramach
rzeczonego gatunku. Oliver Kienle oferuje nam bowiem coś innego, coś
niezbyt wymyślnego, acz całkiem mrocznego i wciągającego, coś co
powinno zadowolić sympatyków trzymających w napięciu dreszczowców
opartych na znanych motywach, które dają odbiorcom pewien niemały,
ale też nie szczególnie szeroki wgląd w psychikę dwóch kobiet,
które w dzieciństwie przeżyły niewyobrażalną traumę rzutującą
na całe ich dalsze życie. Tak, myślę, że ten thriller ma szansę
znaleźć sporo sympatyków. Trzeba tylko dać mu szansę, do czego
namawiam zwłaszcza tę wyżej wyszczególnioną grupę osób.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz