Dublin.
Wykładowca uniwersytecki i poeta Samuel Solomon od przeszło roku
spotyka się z jedną ze swoich studentek Beatriz. Podczas jednego z
pobytów w mieszkaniu mężczyzny kobieta popełnia samobójstwo. Rok
później Samuel nadal bardzo przeżywa śmierć ukochanej. Nie pisze
już wierszy i nie pracuje na uniwersytecie. Od jakiegoś czasu męczy
go powtarzający się sen, w którym odbywa się rytualny mord
nieznanej mu kobiety. Opowiada o nim tylko swojej przyjaciółce
Susan Gilard. Wkrótce w Dublinie rzeczywiście dochodzi do
morderstwa kobiety ze snów Solomona. Wszystko odbyło się dokładnie
tak samo, jak w jego koszmarach, Susan jest więc przekonana, że
mężczyzna miał prorocze sny. Chcąc rozwikłać tę tajemnicę
Samuel wybiera się na miejsce zbrodni, gdzie spotyka nieznajomą
kobietę, która śniła to samo co on. W domu denatki znajdują
ozdobne jajo, które nowo poznana towarzyszka niedoli Solomona
zabiera ze sobą. Niedługo potem mężczyzna i jego nowa znajoma
nosząca imię Rachel zostaną wciągnięci w śmiertelnie
niebezpieczną rozgrywkę. Wkroczą w tajemniczy świat muz od wieków
inspirujących wielkich poetów, nadnaturalnych istot, które
realizują jakiś okrutny plan.
Hiszpańsko-irlandzko-belgijsko-francuski
anglojęzyczny horror w reżyserii znanego fanom gatunku Hiszpana
Jaume Balagueró (m.in. „[Rec]”, „Delikatna”, „Ciemność”),
którego scenariusz powstał w oparciu o powieść Jose Carlosa
Somozy z 2003 roku pt. „La dama numero trece”. Jego autorami są
Jaume Balagueró i Fernando Navarro, między innymi współtwórca
scenariusza horroru „Verónica” Paco Plazy z 2017 roku. W
Hiszpanii film nosi tytuł „Musa”, a jego angielski odpowiednik
to „Muse”. Reżyser owego przedsięwzięcia przyznał, że
właśnie takie historie zawsze go fascynowały, że jako reżyser i
scenarzysta zawsze interesował się opowieściami o zjawiskach
nadprzyrodzonych zmieszanych z makabrycznymi rytuałami i wątkiem
miłosnym. Według niego są to elementy niezbędne do stworzenia
naprawdę przerażającego filmu. „Muse” w przybliżeniu
kosztował pięć milionów euro, a pierwszy pokaz filmu odbył się
na Sitges Film Festival w 2017 roku.
W
„Muse” Elliot Cowan w zadowalającym stylu wciela się w postać
nauczyciela akademickiego i poety Samuela Solomona, który ukrywa
przed światem swój płomienny romans ze studentką Beatriz. Z
prologu dowiadujemy się, że nie jest to przelotny flirt,
krótkotrwała przygoda dwóch osób łaknących chwilowej bliskości
drugiego człowieka. Samuel i Beatriz naprawdę się kochają i można
domniemywać, że planują wspólne życie. Do czasu makabrycznego
wydarzenia, do którego dochodzi w mieszkaniu mężczyzny. Kobieta
bez widomego powodu podcina sobie żyły w wannie swojego partnera.
Mężczyzna jest zrozpaczony – po roku nadal rozpamiętuje swoją
ukochaną, wciąż niewyobrażalnie cierpi i nie potrafi zmusić się
do powrotu do pracy. Jego udrękę potęguje powtarzający się
koszmar, sen o rytualnym mordzie dokonanym na nieznanej mu kobiecie.
Pierwsza zagadka, tj. niezrozumiałe samobójstwo Beatriz, bez
zbędnej zwłoki zostaje zastąpiona drugą – proroczym snem
Samuela, ponieważ właśnie na to wskazuje dalszy obrót spraw. Z
tego zjawiska w błyskawicznym tempie wyrastają kolejne tajemnice.
Najpierw dowiadujemy się, że jest jeszcze ktoś, kto miewał te
same sny co Solomon, kobieta (jak później się dowiadujemy)
imieniem Rachel samotnie wychowująca syna, a zaraz potem wraz z nią
i niedawnym wykładowcą uniwersyteckim odkrywamy na miejscu zbrodni
fantazyjne jajo, później zwane imago. Czym jest owe jajo i dlaczego
zabójczynie „wyśnionej” kobiety tak bardzo pragną je zdobyć,
tego dowiemy się z czasem, a póki co razem z Samuelem i jego
przyjaciółką Susan będziemy poznawać historię muz wielkich
poetów, kilku niewiast nie z tego świata, których celem
bynajmniej nie jest bezinteresowne obdarowywanie ludzkości
ponadczasowymi utworami. Towarzysząca temu wszystkiemu atmosfera
moim zdaniem jest największą gwiazdą tej produkcji. Mgliste,
posępne kadry tworzą nie tylko klimat złowrogiej tajemniczości,
obecności jakiegoś brudnego sekretu, który chyba lepiej żeby nie
wyszedł na światło dzienne, ale także potęgują poczucie
beznadziei podlanej poetyzmem wyrastające ze scenariusza. Ma się
praktycznie pewność, że cokolwiek pozytywni bohaterowie by nie
zrobili to i tak spotka ich tragiczny koniec, że fabuła
nieuchronnie zmierza do nieszczęśliwego finału. Czy to silne
przeczucie się ziści zdradzić nie mogę, ale mogę zaryzykować
przypuszczenie, że szybko ogarnie ono każdego odbiorcę „Muse”.
Przygnębiająca aura wszak szczelnie oplata Samuela i Rachel, dwie
osoby, których los złączył powtarzający się proroczy sen i
imago, przedmiot pożądania nieustępliwych muz. Motyw
nadprzyrodzonych niewiast, które od wieków inspirują wielkich
poetów wprowadza niemały powiew świeżości do kinematografii
grozy i najprawdopodobniej właśnie ta składowa „Muse” będzie
głównym powodem zainteresowania przynajmniej części odbiorców
niniejszego projektu Jaume Balagueró. Na pewno tych wielbicieli
gatunku, którzy łakną oryginalności, którzy są już zmęczeni
wałkowaniem tych samych tematów przez twórców filmowych horrorów
i tylko czekają na coś innego.„Muse” istotnie wyróżnia się
na tle innych nastrojowych horrorów, faktycznie proponuje coś
nowego (w kinematografii, bo jak mniemam w powieści „La dama
numero trece” też jest wątek muz, ale pewna nie jestem, bo
literackiego pierwowzoru nie czytałam), jednakże szczerze
powiedziawszy wolałabym chyba coś tradycyjnego.
Motyw
muz nie skradł mojego serca. Nie ujął mnie ten pomysł i nie tylko
dlatego, że zasilam to niewielkie grono miłośników kina grozy,
dla których wyznacznikiem dobrego horroru wcale nie jest obecność
czegoś mniej lub w ogóle dotychczas niespotykanego. Innowacje też
zdarza mi się przyjmować z wielką radością, ale akurat ta
koncepcja minęła się z moimi zainteresowaniami. Być może dużo
lepiej reagowałabym na wątek muz, gdyby Jaume Balagueró postawił
na bardziej zdecydowane środki wyrazu. Gdyby „Muse” zgrabniej
poruszał się w ramach nastrojowego horroru. Bo tylko moment z
tajemniczą dziewczynką pojawiającą się w mieszkaniu Samuela
Solomona, nadprzyrodzoną postacią raz przemawiającą słodkim,
cienkim głosikiem, a innymi razy grubym, skrzekliwym głosiskiem w
mojej ocenie stanowił udany ukłon w stronę horroru paranormalnego,
był jedynym wzbudzającym silniejsze emocje (w miarę) upiornym
elementem „Muse”. Z tych osadzonych w stylistyce horroru
nastrojowego, straszaka jak kto woli. Ale omawiana produkcja
Balagueró bytuje także na płaszczyźnie gore, umiarkowanie
krwawego kina grozy, co w tym przypadku znaczy tyle, że długich
zbliżeń na krwawiące, poszarpane rany nie zobaczymy, ale i bez
takich szczegółów, w ujęciach z oddali, nie pozostawia się wiele
wyobraźni widza. Co wcale nie znaczy, że tortury i mordy dokonywane
na ekranie będą w stanie zniesmaczyć miłośników klasycznych
rąbanek, że poczują się zaszokowani śmiałością twórców, bo
daleka jestem od twierdzenia, że przejawy takowej są w „Muse”
dostrzegalne. Chociaż z drugiej strony ci, co akurat będą obgryzać
paznokcie w pewnym momencie prawdopodobnie natychmiast tego
zaprzestaną, bo w przeciwnym wypadku to co wówczas zobaczą może
ich mocno zaboleć... Co prawda scenariusz „Muse” nie był dla
mnie we wszystkich punktach przewidywalny, większości zwrotów
akcji nie udało mi się domyślić. UWAGA SPOILER Takie imię,
jak Beatriz w takim filmie musi nasunąć na myśl Beatrycze, o
której pisał Dante Alighieri, a więc ten jeden z zaplanowanych
przez scenarzystów elementów zaskoczenia miałam już z głowy
KONIEC SPOILERA. Ale rzeczone niespodzianki nie były takiego
kalibru, żeby autentycznie wgnieść mnie w fotel. Było to raczej
coś, na co aż chciało się odpowiedzieć puknięciem w czoło i
zakrzyknięciem: „No jasne. To elementarne, drogi Watsonie.
Dlaczego wcześniej na to nie wpadłam?”. Innymi słowy owe
„rewelacje” wydawały mi się być całkowicie naturalnym,
niespektakularnym przedłużeniem wcześniejszych wydarzeń. Już po
fakcie, bo zanim scenarzyści mi ich nie wyłuszczyli to na większość
tych przypadków byłam kompletnie ślepa. Może dlatego, że przez
dosyć długie kawały seansu musiałam walczyć ze znużeniem,
starać się nie odbiegać za daleko myślami, co zresztą średnio
mi się udawało. Klimat nie zdołał bowiem zrekompensować mi
marazmu, jaki wkradł się do środkowej partii „Muse”. Smutne
dzieje Rachel, rozpaczliwe położenie Samuela i okrutna działalność
muz nie zdołały skraść całej mojej uwagi. W niektóre sekwencje
udawało mi się jako tako zaangażować, zwłaszcza w nieszczęśliwą
egzystencję Rachel, całkiem nieźle wykreowaną przez Anę Ularu,
ale ogólnie była to raczej istna huśtawka emocjonalna. Od
względnego zaciekawienia po bezgraniczną nudę. Ostatnia partia
wyparła to ostatnie, ale boje które musiałam toczyć w tej dla
mnie feralnej środkowej część, do tego czasu zdążyły już w
niemałym stopniu obrzydzić mi tę produkcję. Po prostu nie umiem
oceniać tego filmu przede wszystkim przez pryzmat wstępnych i
końcowych partii, zmusić się do przedkładania tego co w „Muse”
dobre nad to, co do gustu mi nie przypadło.
Miłośnicy
twórczości Jaume Balagueró, Hiszpana, który od lat prężnie
realizuje się w kinematografii grozy, pewnie potraktują „Muse”
jak pozycję obowiązkową. Nawet jeśli przeczytają/usłyszą wiele
cierpkich słów na jego temat (w co wątpię) najprawdopodobniej
zasiądą do jego seansu z wielkimi nadziejami, które w wielu
przypadkach pewnie zostaną zaspokojone. Bo podejrzewam, że mój
niezbyt entuzjastyczny odbiór tej produkcji będzie podzielany przez
mniejszość, że duży powiew świeżości (w kinie) w postaci wątku
muz, klimat i zaskakujący rozwój sytuacji, większości tym
wielbicielom kina grozy, którzy dadzą szansę tej produkcji będzie
w zupełności wystarczał. Tak mi się wydaje, że spora część
widzów „Muse” zupełnie inaczej odbierze dla mnie mocno
problematyczną środkową partię tego filmu, że będą się o
niebo lepiej ode mnie na tym bawić. Dlatego nie zamierzam nikogo
prosić o darowanie sobie tego obrazu, tym bardziej, że mimo
wszystko uważam, iż choćby z czystej ciekawości powinno się
zapoznać z tak niekonwencjonalnym pomysłem, jak siejące postrach
muzy wielkich poetów.
Podobało mi się :)
OdpowiedzUsuńMoze byc
OdpowiedzUsuń