Jane
Doe to spokojna, nierzucająca się w oczy pracownica niskiego
szczebla firmy ubezpieczeniowej z Minneapolis. Nieco naiwna, łatwo
podporządkowująca się mężczyznom, cnotliwa kobieta, która ledwo
wiąże koniec z końcem. Tak ją widzi Stephen Hepsworth, syn
pastora, który jest menedżerem w tej samej firmie. Bo Jane chce,
żeby właśnie tak ją widział. W rzeczywistości Jane jest bogatą
socjopatką, na stałe mieszkającą w Kuala Lumpur, gdzie jest
prawniczką dużego azjatyckiego koncernu. Do Minneapolis przybyła w
jednym konkretnym celu: żeby zniszczyć Stephena Hepswortha.
Odpłacić mu za to, co zrobił jej jedynej przyjaciółce i to w
możliwie jak najbardziej dotkliwy sposób. Jane jest gotowa nawet
odebrać mu życie. Właściwie to marzy o tym. Ale zaczyna od
uwiedzenia go. Podczas gdy Stephen jest przekonany, że znalazł
kolejną kobietę, nad którą swobodnie może znęcać się
psychicznie, jego nowa dziewczyna bezlitośnie nim manipuluje. I
czeka. Czeka na dogodny moment do przypuszczenia zdecydowanego ataku.
Na swoją zemstę, która nie ma wątpliwości, że będzie bardzo
słodka.
Victoria
Helen Stone to pseudonim literacki amerykańskiej pisarki Victorii
Dahl, która pod własnym nazwiskiem napisała blisko trzydzieści
romansów, w tym trzy bestsellery USA Today i kilka pozycji
nominowanych do RITA Award. W 2016 roku Dahl skręciła w
mroczniejszą stronę beletrystyki jako Victoria Helen Stone.
Dotychczas ukazały się cztery jej thrillery: „Evelyn, After”,
„Half Past”, „False Step” i „Jane Doe”, która to w
Polsce została wydana pod tytułem „Dziewczyna zwana Jane Doe”.
Swoją światową premierę ten thriller psychologiczny miał w 2018
roku, na polskim rynku ukazał się natomiast w roku 2019 nakładem
wydawnictwa Czwarta Strona. I jak na razie jest to jedyna powieść
Victorii Helen Stone, którą wydano w Polsce. Na 2020 rok
zaplanowano światową premierę kontynuacji „Jane Doe”, która
ma ukazać się pod tytułem „Problem Child”.
„Dziewczyna
zwana Jane Doe” prawdopodobnie byłaby zwyczajną, niczym
niewyróżniającą się powieścią spod znaku revenge, gdyby
nie tytułowa bohaterka i zarazem narratorka tego thrillera
psychologicznego. Trzydziestoletnia kobieta posługująca się
nazwiskiem Jane Doe, która jest... socjopatką. Ale, jak sama często
podkreśla, nie taką filmową. Jane nie jest geniuszem zbrodni,
tylko dobrze opłacaną prawniczką pozbawioną empatii. Poddającą
się wszelkim zachciankom egoistką, która już w dzieciństwie
nauczyła się owijać sobie mężczyzn wokół palca. Cyniczną,
wyrachowaną istotą, która zawsze wie, czego chce i bez większych
trudności swoje cele realizuje. Istna kobieta demon, femme fatale
podniesiona do potęgi, która nigdy wcześniej nie miała potrzeby
zabijania. Żadnemu człowiekowi życia jeszcze nie odebrała...
jeszcze. Od paru miesięcy, od śmierci swojej jedynej przyjaciółki
Meg, Jane marzy o zadaniu jak największych cierpień człowiekowi,
który przyczynił się do jej straty. Nie wie jeszcze, jaką
dokładnie karę mu wymierzy, ale najbardziej skłania się ku
odebraniu mu życia. Mu czyli Stephenowi Hepsworthowi, menedżerowi w
firmie ubezpieczeniowej, w której sama się zatrudniła jako osoba
do wprowadzania danych, tylko po to, by mieć do niego większy
dostęp. Praca ta pozwoliła jej zbliżyć się do swojego celu.
Więcej nawet: zwrócić na siebie jego uwagę, rozpalić w nim
pragnienie zdobycia jej. Plan Jane bowiem zakłada związanie się z
nim na jakiś czas, wejście w rolę bezgranicznie oddanej mu,
bezbronnej kobiety, którą będzie mógł do woli upokarzać.
Właśnie taki typ kobiet preferuje Stephen. Szuka uległej
dziewczyny, nad którą swobodnie będzie mógł znęcać się
psychicznie. Kto w takim razie jest gorszy? Pozbawiona współczucia,
niepotrafiąca kochać, dbająca głównie o swoje potrzeby
socjopatka, czy czerpiący przyjemność z poniżania kobiet syn
pastora, który przyczynił się do śmierci swojej poprzedniej
dziewczyny, ale bynajmniej nie czuje się winny? Odpowiem tak: już
dawno nie miałam przyjemności obcować z tak wspaniałą postacią
literacką, jak Jane Doe. Owszem, całkiem niedawno przeczytałam
podobną powieść, która swoją światową premierę miała mniej więcej rok później, „Złotą klatkę” Camilli Lackberg, ale
tamtejsza mścicielka nie ma wiele wspólnego z tą tutaj. Jane Doe
jest jedyna w swoim rodzaju – to niezwykła kompilacja
wyrachowania, siły, chłodu, spokoju i pragmatyzmu. Kobieta
nieznająca litości i być może miłości (dopuszcza do siebie
możliwość, że czuła coś przynajmniej zbliżonego do tego
uczucia względem swojej nieżyjącej już przyjaciółki, ale nie
jest pewna, bo jest kimś na kształt laika w kwestii emocji), ale
doskonale wiedząca, jak smakuje satysfakcja. A teraz największej
satysfakcji może dostarczyć jej jedynie upadek Stephena Hepswortha.
Akt zemsty za śmierć jej przyjaciółki. Jane nie robi tego dla
niej, nie ma bowiem wątpliwości, że Meg by sobie tego nie życzyła.
Nie, Jane jak zwykle działa z egoistycznych pobudek. Realizuje swój
(nie powiedziałabym, że niecny, ale niech każdy sam sobie to
oceni) plan wyłącznie dla siebie. I przednio się przy tym bawi.
Może zabrzmieć to strasznie, ale prawdą jest, że ja też wybornie
się bawiłam. Zabijcie mnie, ale śledzenie działań zmierzających
do zniszczenia rasowego szowinisty, człowieka, który
wyspecjalizował się w upokarzaniu i całkowitym podporządkowywaniu
sobie bezgranicznie zakochanych w nim kobiet, przynosiło mi swoiste
katharsis. Pewnie dlatego, że żyję w świecie, w którym za
znęcanie się nad kobietami, przy pomyślnych wiatrach, dostaje się
rok-dwa lata więzienia i jeszcze próbuje mi się wmówić, że to
jest sprawiedliwość. Nie, to Jane Doe dąży do sprawiedliwości.
Nie robi tego jednak po to, by uchronić inne kobiety przed losem,
jaki spotkał jej przyjaciółkę. Robi to dla swojej satysfakcji. Bo
ma taką potrzebę, a ona praktycznie zawsze robi to, na co akurat ma
ochotę. Taka już jest i jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, nie mogę
powiedzieć, że źle się czułam w towarzystwie tej socjopatki.
Paradoksalnie myślę, że gdyby takich kobiet było więcej, świat
byłby przynajmniej trochę lepszy. Co nie znaczy, że we wszystkim
się z nią zgadzałam.
„Nie
jestem socjopatką filmową, tylko zwykłą, więc nie urodziłam się
z żadnymi nadprzyrodzonymi umiejętnościami w zakresie otwierania
sejfów. Zamkami nie można manipulować tak jak ludźmi.”
|
(źródło: https://twitter.com/VictoriaDahl) |
„Dziewczyna
zwana Jane Doe” to powieść feministyczna. Chociaż nie, bardziej
adekwatne będzie tutaj chyba stwierdzenie: skrajnie feministyczna. Z
tego względu, że Victoria Helen Stone pozwala sobie na naprawdę
bezlitosną analizę płci męskiej. No dobrze, nie generalizuje, nie
wrzuca wszystkich mężczyzn do jednego worka z napisem „szowiniści”,
bo przeciwwagą dla Stephena Hepswortha i innych mężczyzn, z
którymi na ogół styka się Jane, jest Luke. Jej chłopak ze
studenckich czasów, którego teraz, po latach, znowu spotyka. W
„Dziewczynie zwanej Jane Doe” odzywają się echa literatury, w
której jej autorka przez długie lata się realizowała. Wątek
romantyczny też się tutaj przewija i nie muszę chyba dodawać (ale
na wszelki wypadek dodam), że nie przyjęłam go z otwartymi
ramionami. Niejaką osłodą było dla mnie tylko to, że damski
pierwiastek pączkującego związku dwojga ludzi był... inny? Jane
Doe często powtarza, że jest inna. Mówi nawet o sobie, że nie
jest prawdziwa, a czasami nazywa się wręcz potworem. Nie chodzi o
to, że jest zakompleksiona, nadmiernie samokrytyczna, bo tak
naprawdę żyje w zgodzie ze sobą. Lubi siebie taką, jaką jest,
ale... Otóż, Jane od dawna jest świadoma tego, że jest klasycznym
(nie filmowym, jak podkreśla) przypadkiem socjopatki. Brak empatii
jest dla niej zarazem błogosławieństwem i przekleństwem. Z jednej
strony to znacznie ułatwia jej życie, a z drugiej zdaje się
skrycie tęsknić za taką egzystencją, jaką toczą „prawdziwi
ludzie”. Ale to tak na marginesie, w tych rzadkich chwilach, w
których garściami nie czerpie ze swojego pozbawionego
wznioślejszych emocji życia. Jej największym orężem jest seks, a
bo już w dzieciństwie odkryła, że pozbawia on rozumu nawet
najbardziej wpływowych, poważnych mężczyzn. A ona wprost uwielbia
manipulować mężczyznami, bawić się nimi, wykorzystywać ich
słabości. W stosunku do chrześcijanina, który bynajmniej po
chrześcijańsku nie postępuje (powiedzmy, bo krytyka tej religii
też tutaj wyraźnie wybrzmiewa), ma bardziej dalekosiężne plany.
Nie chce, jak to zwykła czynić z mężczyznami, zaspokoić swoich
seksualnych pragnień, trochę się nim pobawić i pójść dalej;
przeżyć krótkotrwałej przygody łóżkowej, tylko albo
dokumentnie zniszczyć mu życie, albo go tego życia pozbawić.
Mówicie co chcecie, ale uważam, że ta postać powinna przejść do
annałów literackiego thrillera psychologicznego. Dla mnie w każdym
razie to jedna z najbardziej charakterystycznych bohaterek (tak
bohaterek, nie antybohaterek), z jaką dotychczas w beletrystyce się
spotkałam. Postać, z którą kontaktu wręcz łaknę. Pragnę, by
została ze mną na dłużej, by Stone uczyniła ją bohaterką
obszernej serii, a polscy wydawcy zadbali o to, by każdy tom na
bieżąco (w niedużym odstępie od światowej premiery) trafiał na
nasz rynek. Mniejsza z tym, że fabuła „Dziewczyny zwanej Jane
Doe” nadzwyczajna nie jest, że Stone wykorzystała doskonale znaną
fanom nie tylko thrillerów, ale również horrorów i dramatów,
konwencję, że tak naprawdę to bardzo schematyczna i pozbawiona
mocniejszych punktów historia. To znaczy nieobfitująca w
szczególnie zaskakujące zwroty akcji, czy drastyczne sceny
fizycznych tortur i/lub śmierci (do czego przyzwyczajeni są fani
rape and revenge, z którym to nurtem powieść ta ma trochę
wspólnego). To bardzo prosta opowieść o manipulacji i psychicznym
znęceniu się nad człowiekiem. Stephenowi Hepsworthowi wydaje się,
że to on w ten haniebny sposób dominuje w swoich nowym związku, że
to on jest samcem alfa, ale my wiemy, że tak naprawdę to jego
partnerka dzierży wszystkie asy. To ona bawi się nim, pozwalając
mu przy tym sądzić, że jest odwrotnie. Prostota, również języka,
w mojej ocenie nie wpływa jednak jakoś szczególnie mocno na jakość
tej powieści. Oczywiście, przydałyby się dłuższe, bardziej
szczegółowe opisy poszczególnych miejsc i wydarzeń (bo portretom
czołowych postaci powierzchowności zarzucić nie mogę) oraz
większe urozmaicenie tych drugich tj. mniej seksu, więcej
silniejszych uderzeń, ale bez okrajania gierek psychologicznych
roztoczonych na kartach omawianej książki. Ale i w takim wydaniu
przygoda ta okazała się dla mnie nadzwyczaj pasjonująca. Nic więc
dziwnego w tym, że za największy feler „Dziewczyny zwanej Jane
Doe” - większy nawet od wątku romantycznego – uważam długość
tej publikacji. Zdecydowanie za krótka – toż chciałoby się
przynajmniej z tydzień czytać o kobiecie, której prawdziwego
nazwiska nie pozwolono mi poznać, ale poza tym nie miała ona przede mną
większych tajemnic. Naprawdę wielu bardziej doświadczonych autorów
literackich dreszczowców może Victorii Helen Stone (tzn. Victorii
Dahl) pozazdrości tak wspaniale skonstruowanej, niezwykle barwnej,
elektryzującej postaci. Bohaterki, która wręcz niesie całą tę
powieść. Oby więcej takich!
Polecam,
polecam, polecam! Polecam wszystkim osobom, którzy poszukują w
literaturze silnych kobiecych postaci, które można albo pochwalać,
albo potępiać. To już zależy od czytelnika/czytelniczki. Tytułowa
postać „Dziewczyny zwanej Jane Doe” autorstwa Victorii Helen
Stone (właściwie Victorii Dahl) to postać, która wprowadza pewną
świeżość do thrillera psychologicznego. Nie ogromną, bo może co
najmniej delikatnie kojarzyć się z choćby Catherine Tramell z
kultowego „Nagiego instynktu” Paula Verhoevena (i jego sequela w
reżyserii Michaela Catona Jonesa), ale i tak myślę, że jest to na
tyle wyróżniająca się postać, żeby zwrócić uwagę nawet
poszukiwaczy oryginalności. Czegoś trochę innego od tego, z czym
dotychczas się spotykali. Niekoniecznie nadzwyczaj mrocznego, na
pewno nieprzepełnionego krwawą przemocą, ani nawet niecechującego
się pamiętnymi zwrotami akcji. Ale na swój sposób bardzo
emocjonującego. Podejrzewam, że w tej propozycji odnajdą się nie
tylko fani thrillerów psychologicznych, ale również dramatów oraz
utworów obyczajowych o podłożu feministycznym. Takich
mocniejszych, ale nie mocnych w rozumieniu na przykład fana horroru.
Niemniej tenże fan, w „Dziewczynie zwanej Jane Doe” też może
się rozsmakować – zwłaszcza, jeśli gustuje w opowieściach
osadzonych w konwencji rape and revenge. Albo inaczej: tylko
revenge. Podsumowując: czytać, czytać, czytać!
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Och! Bardzo chcę przeczytać.
OdpowiedzUsuń