Londyn.
Polska imigrantka, Katia Matuszczak, zostaje zmuszona do
natychmiastowego opuszczenia mieszkania. O pomoc zwraca się do
swojej znajomej, Australijki Lucy Dalton, która ochoczo godzi się
na to, by przez jakiś czas pomieszkała z nią. Podczas jednej z
imprezowych nocy Katia poznaje tatuażystę Boba Reida, z usług
którego Lucy już korzystała. Za dnia Polka zwraca się do niego z
pytaniem o pracę w jego salonie, ale ich rozmowa szybko schodzi na
inny temat. Bobowi udaje się wówczas zdobyć jej aktualny adres.
Niedługo potem Lucy na krótko wraca do swojej rodzimej Australii, a
Katia postanawia rozerwać się w jednym z klubów. Wychodzi z niego
w towarzystwie Boba, który jak już wkrótce się przekona jest
niezdrowo zainteresowany jej skórą. Mężczyzna porywa Katię z
zamiarem wykorzystania jej ciała w niecodzienny sposób.
Niskobudżetowy
brytyjski thriller „Perfect Skin” jest reżyserskim debiutem
Kevina Chickena, który po raz pierwszy sprawdził się tutaj też w
roli scenarzysty. A raczej współscenarzysty, bo na tym etapie prac
pomagał mu Dusan Tolmac. Pomysł na „Perfect Skin” zrodził się
w głowie Chickena podczas seansu filmu dokumentalnego skupiającego
się na dobrowolnych modyfikacjach ciał. Miał świadomość, że z
tej koncepcji mógłby wykluć się horror z nurtu torture porn,
ale wolał popchnąć to w innym kierunku. Chicken w jednym z
wywiadów stwierdził, że filmy grozy epatujące przemocą
dostarczają krótkotrwałych emocji, że nie pozostają z widzem,
jak dzieje się to choćby z takimi kultowymi obrazami, jak „Dom
przy Rillington Place 10” Richarda Fleischera, „Co się zdarzyło
Baby Jane?” Roberta Aldricha, „Psychoza” Alfreda Hitchcocka,
czy „Milczenie owiec” Jonathana Demme'a. Chicken wyznał, że
uwielbia te filmy i że inspirował się nimi pracując nad swoim
debiutanckim obrazem.
Reżyser
i współscenarzysta „Perfect Skin” jest fanem horrorów i
mrocznych thrillerów, nic więc dziwnego w tym, że chciał, by jego
pierwsza produkcja była miksem obu tych gatunków. A ściślej
thrillerem z elementami horroru. Kevin Chicken wydaje się być
przekonany, że ten cel został osiągnięty, ale w moim odczuciu
„Perfect Skin” jest czyściutkim thrillerem. Chciałabym móc
stwierdzić, że thrillerem psychologicznym, bo historia ta aż
prosiła się o tę szufladkę. Ale wbrew zapewnieniom Chickena nie
spotkałam tutaj na tyle pogłębionych postaci, żeby mówić o
thrillerze psychologicznym. Główna pozytywna rola została
powierzona polskiej aktorce, Natalii Kostrzewie, która w mojej
ocenie wypadła całkiem nieźle. To samo zresztą mogę powiedzieć
o Jo Woodcock wcielającej się w postać Lucy Dalton, przyjaciółki
i zarazem współlokatorki naszej rodaczki. Uważam jednak że
Richard Brake, jako tatuażysta Bob Reid, najsilniej zaznaczył się
w obsadzie omawianego filmu - bardzo wąskiej obsadzie, trzeba dodać.
Bo i miał największe pole do popisu. Największe, ale nie duże w
ogóle, bo na tle całego gatunku antybohater w moim odczuciu też
nieszczególnie się broni. W „Perfect Skin” Bob to zdecydowanie
najciekawsza postać, ale i „konkurencja” w moim przekonaniu była
praktycznie żadna. Natalia Kostrzewa i Jo Woodcock (o odtwórcach
ról dwóch policjantów zajmujących się sprawą zaginięcia Katii
już nie wspominając) dostały rażąco powierzchownie rozpisane
role, w które trochę życia udało im się co prawda tchnąć, ale
nie wymagajmy cudów – w przypadku tak papierowych postaci niewiele
można zdziałać. Pobieżnie zarysowanych i szablonowych. Trzymanie
się utartych modeli osobowościowych pewnie by mi nie przeszkadzało,
gdyby dokładniej te nieoryginalne postacie omówiono. Takie
ogólnikowe podejście w moim odczuciu sprawdza się w slasherach
(swoją drogą znam trochę takowych, w których protagoniści
zostali potraktowani mniej pobieżnie), ale w thrillerach opartych na
motywie uwięzienia postacie tak naprawdę niosą całą historię. A
przynajmniej powinny nieść, bo w takich przypadkach najczęściej
na relacji ofiary i oprawcy opiera się cała intryga. „Perfect
Skin” to w pewnym sensie obraz w stylu m.in. „Kolekcjonera”
Johna Fowlesa. Powieści, która została przeniesiona na ekran przez
Williama Wylera w 1965 roku. Czyli mamy tutaj opowieść o młodej
kobiecie niewolonej przez mężczyznę, który... I w tym miejscu
Kevin Chicken „daje coś od siebie”. Mężczyzna, który więzi
Katię, jest tatuażystą mającym swój własny, jednoosobowy, salon
w Londynie. Reżyser „Perfect Skin” wyznał, że tatuaże
nastręczyły ekipie sporo trudności, że nie było łatwo wcielić
tej koncepcji w życie przy budżecie, którym dysponowali (mocno
ograniczonym). A właśnie tatuaże są swego rodzaju znakiem
rozpoznawczym „Perfect Skin”. To odróżnia ów obraz od innych
filmów grozy podpinających się pod znany motyw uwięzienia. Bob
Reid nie porywa Katii po to by ją gwałcić, torturować, a na
koniec pozbawić życia. To znaczy torturuje ją, ale nie dlatego, że
czerpie przyjemność z zadawania cierpienia innym ludziom. Nie, on
patrzy na nią „okiem artysty” - w cudzysłowie, bo traktowanie
skóry kobiety jak płótna wbrew jej woli, prawdziwą sztuką trudno
nazwać. Bez względu na efekt końcowy tej jego ciężkiej pracy.
Dla Reida to właśnie jest sztuka. Mężczyzna szybko nabiera
przekonania, że tworzy dzieło swojego życia, że to, co robi Katii
to artyzm w najczystszej postaci. Sztuka dla sztuki, którą, jak
myśli, ona też w końcu doceni. Przypuszcza, że kobieta będzie mu
wdzięczna za to, co zrobił z jej ciałem. Bo w swoim przekonaniu
robi z niej istne dzieło sztuki. Zwykła kobieta dzięki niemu
przekształca się w coś więcej. W coś, co nawet ona sama będzie
musiała podziwiać. Bo to, Proszę Państwa, jest Sztuka – wielką
literą – coś, co pozwala Bobowi czuć się nie jak jakiś tam
pierwszy lepszy tatuażysta, tylko jak niedościgniony Artysta. Tak,
przez duże A. Bo to, co robi Bob to dużo wyższa liga od tej, do
której przyzwyczaili nas zwykli artyści. Z takiego założenia
zdaje się wychodzić antybohater „Perfect Skin”. Widz natomiast
najprawdopodobniej będzie miał zgoła inne zdanie na ten temat. A
przynajmniej mam taką nadzieję, bo aż skóra ciepnie na myśl o
tym, że opinia publiczna kiedyś mogłaby zapragnąć wyewoluowania
sztuki w coś takiego. Zaakceptować taki proces tworzenia...hmm...
artystycznych dzieł? Aż mi ciężko to przez klawiaturę
przechodzi... W każdym razie to, że do takiej dystopijnej wizji
przyszłości „Perfect Skin” mnie zmusił, uznaję za największe
osiągnięcie tego obrazu. Dosyć niewygodne doświadczenie (ale
absolutnie nie nowe) – a przecież nie komfortu emocjonalnego od
mrocznych thrillerów oczekujemy.
„To
nie jest zwykły tatuaż. To dzieło sztuki.”
Kevin
Chicken zdradził, że w „Perfect Skin” chciał między innymi
wyrazić swój komentarz do sprawy imigrantów ekonomicznych. A
konkretniej dać do zrozumienia, że wzbogacają oni Anglię, ale
także to, że stopień ich narażenia jest wyższy niż w przypadku
rodowitych mieszkańców tego (i pewnie każdego innego) państwa.
Nie zauważyłam w „Perfect Skin” niczego, co wskazywałoby na
to, że imigranci są cenni dla Anglii, ale ten drugi polityczny
komentarz bez wątpienia wybrzmiewa. I to głośno. Bo w końcu Bob
Reid porywa polską imigrantkę i więzi ją w mrocznych,
zawilgoconych podziemiach. Ale myślę, że przekonanie Chickena o
zwiększonym niebezpieczeństwie ludzi na obczyźnie dobitnie
wybrzmiewa też w „pozakulisowej działalności” Boba. Tatuażysta
z łatwością robi z Katii Matuszczak złodziejkę UWAGA SPOILER
(no nie do końca, bo z czasem okazuje się, że Katia trochę
pieniędzy faktycznie Lucy ukradła; wcześniej można mieć co do
tego wątpliwości, niemniej bierze się to pod uwagę) KONIEC
SPOILERA, sprawia, że jedyna osoba, z którą jego ofiara
zaprzyjaźniła się w Londynie uznaje ją za wroga. Bob próbuje
upozorować ucieczkę Katii z miasta bądź w ogóle z kraju, ale
tutaj spotyka go spory zawód. Ta część jego planu okazuje się
trudniejsza do zrealizowania, niż przypuszczał. Scenarzyści chyba
zdawali sobie sprawę z tego, że oparcie całej historii na
niecodziennej relacji Katii i Boba nie utrzyma uwagi widza. A w
każdym razie wyglądało mi to tak, jakby nie chcieli porywać się
na takie ryzyko. Rozsnuli więc dodatkowy wątek – wątek
poświęcony amatorskiemu śledztwu prowadzonemu przez Lucy, która
to pragnie odzyskać swoje rzeczy, jak myśli skradzione przez Katię
i która angażuje w tę sprawę również policję. Bob musi się
więc sporo napocić, żeby utrzymać swoją nielegalną działalność
w tajemnicy. Działalność, która może budzić wstręt, ale
bynajmniej nie przez nagromadzenie odrażających efektów
specjalnych. Tylko sam fakt zawłaszczenia sobie ciała kogoś
innego, zrobienia z człowieka przedmiotu, czegoś na kształt
płótna. Katia na początku krzyczy do Boba, że to jej ciało, ale
najbliższa przyszłość pokaże jej, że w pewnym sensie przestała
być jego posiadaczkę. Bob kradnie sobie jej skórę. Po to by ją
wytatuować? To też, ale nie tylko. Poza tym, nawet ku swojemu
zdumieniu, z czasem dochodzi on do wniosku, że nazywanie tego
tatuażami nie oddaje istoty jego dzieła. Według niego to Sztuka w
najczystszej postaci. Katia staje się dziełem jego życia. I nie
powiedziałabym, że gehenna jaką ta młoda kobieta przechodzi
cechuje się odważną formą. W sumie to nawet ta koncepcja
modyfikowania ludzkiego ciała szczególnie mocna nie jest.
Przypomnijmy sobie chociażby „Skórę, w której żyję” Pedro
Almodóvara, film oparty na powieści „Tarantula” autorstwa
Thierry'ego Jonqueta, przy którym ten tutaj, to naprawdę pikuś.
Ale z drugiej strony łagodniejszych opowiastek osadzonych w ramach
thrillera nie brakuje. Można więc chyba powiedzieć, że Kevin
Chicken, tak kompletnie się nie wycofał, że chociaż próbował
wstrząsnąć widzem, zaszokować go działalnością bez wątpienia
chorej jednostki, która zrodziła się z jego wyobraźni. Niezbyt mu
się to udało, a przynajmniej ja porażona działalnością
maniakalnego tatuażysty nie byłam. Mocno zaangażowana w tę
historię też nie, bo za bardzo to wszystko ogólnikowe było. Wręcz
płytkie. I banalne. Bo pomijając modus operandi oprawcy, który i
tak jakoś szczególnie mnie nie porwał, z czymś podobnym już się
spotykałam. Podobnym, bo zazwyczaj twórcy filmów opartych na
motywie uwięzienia serwują mi szersze portrety psychologiczne
czołowych postaci. Może nie odkrywcze, ale staranniej rozrysowane,
bardziej pogłębione, budzące silne emocje, których relacja Katii
i Boba tak naprawdę mi nie dała. Trochę słabszych przebłysków
różnych uczuć było, ale tym co najczęściej mnie ogarniało było
niestety znużenie. Zmęczyła mnie ta prosta opowieść o
samozwańczym artyście, jego nieszczęsnej ofierze i jej nielicho
zdeterminowanej przyjaciółce. W zamyśle makabrycznych efektów
specjalnych nie ma co prawda wiele, ale są. Wiarygodne, praktyczne
efekty specjalne, które w pojęciu niektórych widzów mogą
uchodzić za dodatki rodem z horroru gore/torture porn. Ja tak
nie uważam. W mojej ocenie nawet w tych momentach „Perfect Skin”
pozostaje thrillerem, bo choć maksymalnym ugrzecznieniem tego bym
nie nazwała, to nawet w filmowe thrillery wrzucano już mocniejsze
momenty. Ot, taka „bezpieczniejsza makabra”, która mogła być
podyktowana niskimi nakładami finansowymi. Tak, Kevin Chicken, nie
chciał epatować fizyczną przemocą, ale podejrzewam, że gdyby
dysponował większymi funduszami, to coś jeszcze w tym klimacie by
dodał. A i jeszcze coś. Pochodzenie głównej bohaterki to nie
jedyny polski akcent zastosowany w „Perfect Skin” - oprócz tego
mamy parę, płynących głównie z ust właśnie Katii,
polskojęzycznych kwestii.
Film,
który mógł być horrorem z nurtu torture porn. Albo
thrillerem psychologicznym. Ostał się jednak sam thriller, w miarę
mroczny, a przynajmniej jak na standardy współczesnych obrazów z
tego gatunku, niezbyt wyszukany, prosty, oszczędnie obsadzony,
kameralny dreszczowiec, który moim zdaniem miał dużo większy
potencjał. Wystarczyłoby dopracować pierwszoplanowe postacie,
poszerzyć ich portrety psychologiczne, już nawet niekoniecznie o
jakieś rzadziej spotykane na ekranie cechy, i „Perfect Skin”
Kevina Chickena znacznie zyskałby w moich oczach. Modus operandi
oprawcy, ten najbardziej charakterystyczny element omawianego obrazu,
sytuacji niestety nie podratował. Pomysł nie był znowu taki zły,
ale... powiedzmy, że widywałam lepsze. Rodzące zdecydowanie
silniejsze emocje. Mówiąc krócej: nic specjalnego. Kolejny
thriller, którego seansu jakoś mocno nie żałuję, ale gdybym
sobie tę pozycję odpuściła to też by się nic nie stało.
Niewiele bym straciła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz