sobota, 19 sierpnia 2017

Clive Barker „Księgi krwi 5”

Pierwotnie wydawane w latach 1984-1985 „Księgi krwi” to sześć krótkich zbiorów opowiadań autorstwa angielskiego pisarza, reżysera, scenarzysty i ilustratora, Clive'a Barkera. Polskie wydania ukazały się w pierwszej połowie lat 90-tych XX wieku – trzy pierwsze części wypuściło wydawnictwo Phantom Press (każda pod tytułem „Księga krwi”, liczba pojedyncza), a kolejne trzy wydawnictwo Rebis (jako „Księgi krwi”). Choć rzeczona sześciotomowa publikacja przez wielu wielbicieli literatury Barkera jest uważana za jego opus magnum w Polsce jak na razie nie doczekała się kolejnych wydań. Najlepsza byłaby edycja zbiorcza (wszystkie sześć tomów w jednej książce), ale nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie miano obdarować polskich czytelników nowymi wydaniami „Ksiąg krwi”. Ani pojedynczymi, ani publikacją zbiorczą. Clive Barker wyznał, że do stworzenia tego działka zachęciła go antologia, „Dark Forces”, w skład której wchodzą opowiadania z gatunku horroru pióra różnych pisarzy i której premierowe wydanie ukazało się w Stanach Zjednoczonych w 1980 roku. Projekt Barkera zatrząsł sceną literackiej grozy - sam Stephen King po przeczytaniu pierwszego tomu stwierdził, że Anglik jest przyszłością horroru... a jego słowa poniekąd okazały się prorocze.

„Księgi krwi 5” zawierają w sobie cztery opowiadania autorstwa Clive'a Barkera. Zbiorek otwiera tekst, który został (w rozbudowanej formie) przeniesiony na ekran w 1992 roku przez Bernarda Rose'a. Doskonały slasher pt. „Candyman” jest adaptacją opowiadania „Zakazany”, które nie wytrzymuje porównania z filmem, ale zestawiając je z innymi historiami wchodzącymi w skład „Ksiąg krwi” (znanymi mi, bo wszystkich jeszcze nie przeczytałam – zapoznałam się ponadto z tomami: pierwszym, drugim i trzecim) doszłam do wniosku, że wpisuje się ono w poczet tych, które bez wątpienia uświetniają cały projekt. Główną bohaterką jest Helen Buchanem, pisząca pracę zatytułowaną „Graffiti wyrazem miejskiej rozpaczy”. Aby zebrać potrzebne materiały wybiera się do zaniedbanej dzielnicy, w której jak wkrótce się dowiaduje kwitnie przestępczość. Dochodzą ją nawet słuchy o bestialskich morderstwach popełnionych w tej okolicy. Na ścianie w jednym z opuszczonych mieszkań Helen znajduje malunek twarzy mężczyzny, która robi niepokojące wrażenie, a na przeciwległej ścianie napis: „Słodycze dla Cukiereczka!”. Osoby, którym film nie jest obcy od początku będą świadomi istnienia mężczyzny z hakiem, będą wiedzieli, że opowieści, które niedługo potem dojdą uszu Helen nie są produktem wyobraźni zastraszonych mieszkańców podejrzanej dzielnicy lubujących się w rozsiewaniu plotek. Nie zderzą się jednak z historią mordercy, którego można przywołać poprzez pięciokrotne wypowiedzenie jego przydomka do lustra, nie skonfrontują się z przeżyciami kobiety wrabianej w zbrodnie przez nadnaturalnego zabójcę z hakiem tylko z krótkim amatorskim śledztwem, które prostą drogą prowadzi do konfrontacji z oprawcą. Opowiadanie nie ujawnia tyle o Candymanie, co film Bernarda Rose'a – jak się bowiem okazuje, reżyser i scenarzysta filmowej wersji znacznie rozbudował tę postać. Fabułę zresztą również, ale choć chciałoby się dłużej poczytać o tym ponadczasowym fikcyjnym mordercy nie można Clive'owi Barkerowi odmówić zdolności budowania szybko zagęszczającego się klimatu grozy. Podszytej złowróżbną tajemniczością, ściskającej krtań aury zbliżającego się okrucieństwa, w postaci mordercy z hakiem w miejscu dłoni, żerującego w brudnej dzielnicy miasta. Co ciekawe największa groza nie emanuje z ostatnich kart tej opowieści, ze spotkania z agresorem i następującego chwilę po nim finału, tylko z wcześniejszej opowieści o morderstwie dokonanym w publicznej toalecie i późniejszego oglądania przez Helen tego feralnego budynku. W tych miejscach Barker daje zdecydowanie największy popis wirtuozerii – wie, które sznurki pociągnąć, żeby dosłownie przydusić widza atmosferą grozy... i robi to.

Nie chciała mieć nic wspólnego z tymi gapiami żądnymi sensacji, kolejnego tematu do plotek. Nie należała do nich i nigdy nie będzie należeć. Miała ochotę uderzyć w każdą z tych zaciekawionych twarzy, by ich właściciele odzyskali wrażliwość, zapytać: „Chcecie poznać ból i cierpienie? Dlaczego? Dlaczego?” (mnie też zastanawia to ściąganie tłumów w miejsca jakichś tragedii. Tym bardziej więc uradowało mnie muśnięcie tego zjawiska przez Barkera, po raz enty udowadniającego, że jest uważnym obserwatorem i analitykiem niechwalebnych ludzkich zachowań, które jak sam zauważa na szczęście nie dotyczą wszystkich).

Wydaje mi się, choć mogę się mylić, że „Madonnę” , drugie opowiadanie zamieszczone w omawianym zbiorku, zainspirowała twórczość H.P. Lovecrafta. A ściślej, że Clive Barker czerpał natchnienie z Mitologii Cthulhu, założeń której nie kopiował w bezmyślny, odarty z indywidualizmu sposób, dzięki czemu powstała zapadająca w pamięć mieszanka dwóch konwencji – wodolubne monstra z domieszką typowego dla Barkera ekstremum. A to wszystko osadzone w wielkomiejskich realiach, w niefunkcjonującym już krytym basenie. Budynku niegdyś dobrze prosperującym jako pływalnia, a obecnie jeśli plan głównego bohatera opowiadania, Jerry'ego Coloqhouna się ziści, mającego pełnić zupełnie inną funkcję. To ma być legalny interes, ale żeby mógł się powieść Jerry musi zawiązać współpracę z lokalnym gangsterem, ponieważ tylko on jest gotowy zainwestować w to przedsięwzięcie. Podczas pierwszej wędrówki w towarzystwie Jerry'ego po mrocznych, zaniedbanych pomieszczeniach niegdysiejszego basenu rzeczony gangster dostrzega na oko nastoletnią nagą kobietę, która chwilę potem znika. Rozochocony wraca tam w nocy i przystępuje do poszukiwań młodej piękności. W końcu ją znajduje, ale dziewczyna ma towarzystwo i to bynajmniej nie takie, które ludzki rozum z łatwością może objąć. Szczegóły koszmaru przeżytego w feralnym budynku szybko zacierają się w pamięci gangstera, ale ogólny zarys pamięta i szybko dochodzi do wniosku, że owe przerażające przeżycia zgotował mu Jerry. Clive Barker bez wdawania się w detale, ale i tak w pobudzający wyobraźnię sposób, na kartach „Madonny” odmalował makabryczne scenki silnie osadzone w tradycji body horroru, pamiętając o spowiciu całości gęstą atmosferą nadnaturalnego zagrożenia, przesyconego nieustającym zwiastunem jakiegoś ohydztwa. Czym zapewnił temu opowiadaniu pierwsze miejsce w moim osobistym rankingu tekstów wchodzących w skład „Ksiąg krwi 5”.

W mojej ocenie najsłabiej prezentuje się trzecie opowiadanie zamieszczone w omawianym zbiorku zatytułowane „Dzieci krzyku”. Akcja tej opowieści rozgrywa się na malowniczej wyspie, która to dla głównej bohaterki, Vanessy Jape, miała być oazą spokoju, tymczasowym azylem, miejscem, w którym nieniepokojona przez nikogo spędzi wakacje. Zamiast tego kobieta stała się więźniem grupy mężczyzn zajmujących prywatny teren w głębi wyspy. Oprócz niej w odgrodzonym od reszty świata budynku przetrzymuje się kilku mężczyzn w podeszłym wieku, którzy przez strażników są traktowani nieporównanie gorzej niż ona. Długo trzeba będzie czekać na wyjaśnienie, w jakim celu ci wszyscy ludzie są przetrzymywani w tym zacisznym miejscu, a kiedy już to nastąpi trudno będzie oprzeć się przeświadczeniu, że Clive'owi Barkerowi brakło dobrego pomysłu na pociągnięcie tego tematu. Wyglądało to tak, jakby koniecznie chciał umieścić akcję na wyspie, nie dbając o to, że nie wymyślił interesującego wątku, którego rozwój mógłby zaprezentować w tej jakże chwytliwej scenerii. Coś z tego wykrzesać próbował – obracał się wokół dwóch możliwych interpretacji, starając się zdezorientować czytelnika i podsycić jego ciekawość (w moim przypadku bezskutecznie), w końcu skłaniając się w stronę tej bardziej wydumanej. W zespoleniu z wcześniej ujawnionymi informacjami to wyjaśnienie tworzy logiczniejszy obraz niż miałoby to miejsce w przypadku obrania przez autora tej drugiej ścieżki interpretacyjnej, ale to nie zmienia faktu, że można było postawić na mniejsze kombinacje. Temat niezwiązany z żadną z wcześniej poczynionych sugestii. Najlepiej taki, w którym czuło by się ducha Clive'a Barkera, coś obrzydliwego albo chociaż zakleszczającego wszystkie zmysły czytelnikach w objęciach atmosfery zepsucia bądź klimatu rozpanoszenia nadnaturalnego zła. Tego w „Dzieciach nocy” nie znalazłam, ale oryginalnego spojrzenia na popularny motyw odmówić temu opowiadaniu nie mogę – znajdziemy tutaj silny powiew świeżości, ale tylko dlatego, że mało kto odważyłby się na przelanie takiej durnoty na papier, w dodatku w tak nieskoordynowany sposób.

Ostatnie opowiadanie zamieszczone w „Księgach krwi 5” nosi tytuł „W ciele” i rozgrywa się w więzieniu Pentonville. Do celi zajmowanej przez cieszącego się estymą wśród współwięźniów Clevelanda Smitha zostaje dokooptowany młody mężczyzna, William Tait,, nad którym Cleve na polecenie naczelnika roztacza opiekę. To jest stara się chronić go przed innymi osadzonymi i zaznajomić z panującymi tu zwyczajami. Z czasem główny bohater uświadamia sobie, że ma dużo sympatii do swojego współlokatora, że traktuje go jak przyjaciela. Tait zdaje się odwzajemniać te uczucia, ale jak z czasem uświadamia sobie Cleve nie ufa mu na tyle, żeby powierzyć mu swoje tajemnice. A bez wątpienia je ma. Wiele wskazuje na to, że Tait wdraża w życie jakiś demoniczny plan, mający związek z jego niegdyś straconym dziadkiem za zamordowanie żony i dzieci, z wyjątkiem córki (matki Taita). Dobrze opracowany plan, w którym Clive Barker zawarł wizję krainy, do której trafiają grzesznicy po śmierci i ciekawy, miejscami zahaczający o stylistykę body horroru sposób przenikania się dwóch światów: cielesnego i duchowego. Egzystencji doczesnej i pozagrobowej w zimnych więziennych murach, które to najsilniej przyczyniają się do tworzenia mocno klaustrofobicznego klimatu – niewielka cela, którą nocą nawiedza coś strasznego, chwilami wręcz odpychającego. Na miejscu Barkera trochę dłużej popracowałabym nad końcówką, bo unaocznia się w niej niezrozumiały pośpiech, jakby pragnienie jak najszybszego dotarcia do mety, bez dbałości o odpowiednią atmosferę i wciągającą narrację. Epilog miał przede wszystkim informować, a nie w pełni angażować, co sprawiło, że z całkowitą obojętnością przyjęłam los, jaki autor zgotował jednemu z bohaterów „W ciele”. A jest to tego rodzaju pomysł, który owszem pewnie i tak by nikogo nie zaskoczył, ale powinien emanować całą gamą nieprzyjemnych emocji, ogłuszać odbiorcę nie elementem zaskoczenia, ale najczystszym tragizmem, wynikającym również z postawy pewnego delikwenta.

„Księgi krwi” Clive'a Barkera przez wielu uważane są za swego rodzaju kamień milowy w historii literatury grozy – zróżnicowane tematycznie i stylistycznie, makabryczne i nastrojowe teksty, niektóre poprzenoszone na ekran, inne mogące jeszcze na nim zawitać, bo wydają się stanowić niemalże gotowe materiały na scenariusze. A jeszcze inne jak dla mnie będące unaocznieniem drastycznego spadku formy tego pisarza, prezentujące się tak kiepsko, że wydaje się, iż Barker pisał je w chwilach wielkiej słabości. Ale te wpadki nie przesądzają o wartości całokształtu, nie deklasują całego projektu, który w Polsce naprawdę jak najszybciej powinien zostać wznowiony, bo nieznający języków obcych wielbiciele literatury grozy w obecnej sytuacji muszą się nieco natrudzić (i pewnie wykosztować), aby zebrać wszystkie stare wydania Phantom Press i Rebis. Co jest doprawdy okrutnym zaniedbaniem ze strony polskich wydawców.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz