Był
muzykiem, komikiem, hipnotyzerem scenicznym, nauczycielem angielskiego w szkole
średniej oraz redaktorem czasopism i komiksów. Jest nauczycielem pisania w Columbia College Chicago i
cenionym autorem powieści i opowiadań grozy. Był jedenastokrotnie
nominowany do Bram Stoker Award – zwyciężył trzykrotnie. O kim
mowa? Zgadza się, to Mort Castle, Amerykanin przez wielu uważany za
jednego z najlepszych, a na pewno najbardziej specyficznych żyjących
autorów literatury grozy. W Polsce jak dotychczas ukazały się dwie
jego powieści: „Obcy” i „Zagubione dusze” aka „Przeklęte
bądź dziecię” oraz cztery zbiory opowiadań/nowel (gościł też
na łamach paru antologii): „Stary człowiek i śmierć”, „Wiesz,
kiedy umrzesz”, „Księżyc na wodzie” i jego zredagowana,
rozszerzona wersja „Nowy księżyc na wodzie” (oryg. „New Moon
on the Water”). Ta ostatnia swoją światową premierę miała w
roku 2012, w Polsce natomiast ukazała się w roku 2021.
Aż
dwadzieścia dziewięć opowiadań od autora między innymi swoistej
biblii dla aspirujących autorów literatury grozy, pierwotnie
wydanej w 1997 roku książki pod tytułem „Writing Horror”. Plus
„kilka słów” od Morta (przedmowa oraz jego definiowanie
horroru), amerykańskiego pisarza i reżysera Jaya Bonansinga oraz
polskiego dziennikarza i pisarza Roberta Ziębińskiego. Okładkę
zaprojektował Dawid Boldys, a tłumaczenie wziął na siebie Marcin
Kiszela. Tak w bardzo ogólnym zarysie przedstawia się pierwsze
polskie wydanie „Nowego księżyca na wodzie”, od wydawnictwa
Videograf. Zbiór zawierający praktycznie całe spektrum
działalności Morta Castle'a na arenie literackiej. Wszystko to, co
w oczach niejednego fana gatunku czyni go pisarzem wyjątkowym.
Jedynym w swoim rodzaju, choć najczęściej bazującym na
sprawdzonych, powszechnie znanych motywach. Znanych, ale w innych
kompozycjach. Castle tak jakby patrzył na wielokrotnie
wykorzystywane tak w kinie, jak w literaturze grozy elementy przez
szkła niedostępne dla innych. Okulary, które stworzył sobie
gdzieś na Księżycu. Albo, jak w jakimś „Koszmarze z ulicy
Wiązów”, przeniósł je z krainy marzeń sennych. Z jakiegoś
wybitnie pokręconego koszmaru. Mort bawi się formą, Mort
przekazuje ważne życiowe treści, często brutalne egzystencjalne
prawdy, Mort chętnie dowcipkuje nawet wtedy - zwłaszcza wtedy! -
gdy większości śmiertelników nie jest do śmiechu. A przynajmniej
nie byłoby, gdyby Mort nie stał tuż obok. Nie szeptał mu do ucha,
że życie to jeden wielki makabryczny żart. Arena dziwolągów,
gdzie można się tylko śmiać, płakać i bać. Często naraz.
Moi
zwycięzcy „Nowego księżyca na wodzie” to „Tatko to niezły
bystrzak” i „Dla twojej wiadomości”. Ten pierwszy
to krótka historia małego chłopca, który okrutnie zawiódł się
na swoim młodszym bracie. Liczył na kompana do zabaw, a dostał nic
nie umiejącą istotę, z którą nijak nie może się porozumieć.
Tekst pokazuje jakimi torami zwykle biegną myśli dzieci, ich sposób
patrzenia na świat, proste rozumowanie, które w każdej chwili może
wziąć ostry zakręt... Autor kończy potworną aluzją. Dając
dowód na to, że subtelności mogą być bardziej efektywne od
dosadności. Mocniej osiadać na psychice. Druga z wyróżnionych
przeze mnie historii to w gruncie rzeczy zupełne przeciwieństwo
pierwszej. Kubeł zimnej wody, a potem jej poziom się podnosi. O
mężczyźnie, który morduje swoje dzieci. Więcej niż raz. Morduje
je dosłownie na naszych oczach. Na różne sposoby. Dlaczego?
Przecież je kocha, przecież nie ma wątpliwości, że będzie za
nimi tęsknił. Cierpiał nie mniej od innych rodziców, którzy
stracili swoje drogie potomstwo. Może nawet bardziej, bo nigdy nie
zapomni, że to on był ich oprawcą. Ich kochany tatuś. Spektakl
bezrozumnej przemocy wobec dzieci. Niewybaczalne zbrodnie. Które
zostaną wybaczone, a przynajmniej dostaniemy satysfakcjonującą, a
przy tym pięknie dogadującą się z gdzieś już widzianym
rozwiązaniem (żeby to raz), odpowiedź na pytanie o motyw.
„Horror
znaczy: A CO, GDYBY? Przede wszystkim zapomnijmy o metafizycznych
bredniach, horror to niemożliwe do opanowania cierpienie, które
sami sobie zadajemy. Gdy ból zęba przestaje nam dokuczać, dźgamy
językiem, by znów odpalić maszynerię męczarni, czyż nie?”
|
(źródło: https://pl-pl.facebook.com/videografhorror/) |
Opowiadania
w mojej ocenie dobre. Za kolejnością w zbiorze. Czas start!
„Galopujący koń, wysoki biały dźwięk”, czyli rzecz o
chłopcu, który właśnie stracił swojego młodszego brata. W
ulicznej bijatyce. Gangsterskie realia (na najniższym szczeblu
przestępczej drabiny), porachunki płotek dryfujących w wielkim
mieście. W większości przypadków bez celu, bez lepszych widoków
na horyzoncie. Melancholijny koloryt - w wyobraźni oglądałam to w
sepii – spokojna tonacja, obarczona niewyszukanym ciężarem, który
jak od początku przeczuwamy, jak coraz bardziej się w tym
utwierdzamy, doprowadzi do kolejnej tragedii w życiu bohatera.
„Film,
który kiedyś nakręcę” o ciemnoskórym chłopcu, w którym
rodzi się pragnienie nakręcenia własnego filmu. I jego starszej
wersji, która nakreśli nam jego fabułę. Pełną goryczy opowieść
o czarnoskórych ludziach w „białej Ameryce”. Dzień jak co
dzień w sklepie spożywczym...
W
„Porze na przyjęcie” poznajemy małego chłopca, który
mieszka w piwnicy. Mamusia regularnie go odwiedza, dba o zaspokajanie
jego podstawowych potrzeb (zabawne) i uczy go, jak być grzecznym
chłopcem. Co jakiś czas kobieta urządza w domu przyjęcie, na
którym pojawia się też jej syn. To dla niego jedyne okazje do
opuszczenia swojej, w sumie wygodnej dla niego, piwnicy. Cieszy się
więc na wieść o każdym takim wydarzeniu, ale radość zawsze
idzie w parze z obawą. Domyślamy się, skąd bierze się ten
niepokój. A gdy wreszcie przychodzi wyczekiwane przyjęcie, Mort
pokazuje nam jak bardzo się myliliśmy. W każdym razie mnie na
pewno zmanipulował.
„Miłość,
nienawiść i piękne morze na wysypisku” skupia się na
przepełnionym nienawiścią chłopcu z patologicznej rodziny
(problem tkwi w ojcu), który niespodziewanie zaprzyjaźnia się z
nową uczennicą. Przyjaźń szybko przeradza się w młodzieńcze
zauroczenie, czy jak kto woli miłość. O sile wyobraźni,
nostalgicznie, w spokojnym tonie, który pod koniec przechodzi w
cięższe brzmienie.
„Księżyc
na wodzie”, czyli historia pewnego jazzmana, grającego w
zespole złożonym z takich jak on narkomanów. Pewnej nocy nasz
bohater i jeden z jego kumpli widzą kobietę wyłaniającą się z
morza. Tajemnicze wejście, jak szybko się okaże, kogoś na kształt
femme fatale. Tajemnica rozwiewa się błyskawicznie, w dodatku w
zabawny sposób, a potem to już standard. Pospolita, ale wciągająca
opowiastka o grupie muzycznej, którą nawiedziła kobieta z jeziora.
W
„Powołaniu” stopniowo poznajemy mężczyznę, który miał
tajemnicę. Żył z nią praktycznie od zawsze. Ukrywał swoje
prawdziwe ja. Zakończenie podobne do tego wymyślonego na użytek
„Tatko to niezły bystrzak”. Mocne i subtelne zarazem. Historia
jakich wiele, ale trzyma w napięciu.
„Więzi”
- szybka akcja. O zdecydowanie nieszczęśliwym małżeństwie, kocie
i psie. Tragikomedia. Prosimy przygotować się na gorzki uśmiech od
ucha do ucha.
W
sklepie spożywczym takie słyszy się rozmowy. W sklepie z „Innych
zalet”. Stojącym w ubogiej dzielnicy, oczywiście nieintratnym
biznesiku prowadzonym przez jowialnego mężczyznę. Głównym
bohaterem jest jednak jego pracownik. Wolnym krokiem w rosnącym
oczekiwaniu na... nieuniknioną katastrofę? Groźba wisi w
powietrzu, ale czy spadnie? Finał tak czy inaczej powinien
zaintrygować.
„Zadzwonię
do ciebie” to opowieść ku przestrodze. Interesująca wizja
zaświatów, można powiedzieć na drugim odcinku znanego zagrania w
horrorze. Bo chyba kojarzycie telefony od osób zmarłych? No
musieliście się z czymś takim już spotkać. Czy to w filmie, czy
w literaturze. Nie wierzę, że nie. Już sobie przypominacie?
Dobrze. Ale to nie to:) Bierz i przemyśl to sobie, (nie)dobry
człowieku.
Bohaterem
„Historii Dani” jest sam Mort Castle. I oczywiście
tytułowa Dani, która, jak podkreśla autor i jednoczenie jedna z
postaci tego „dramatu”, jest taka, jaka jest, bo tak ją sobie
Mort wymyślił. Mort gada. Puszcza farbę. Sypie. Mort zdradza nam
Wielką Tajemnicę swojego zawodu. Pytacie dlaczego jest tak, a nie
inaczej? Bo autor tak chciał i kropka. Takie to proste. Jeszcze nie
rozumiesz? To weźże człowieku jakiś słownik/encyklopedię i
szukaj „fikcja”. Przeczytaj ze zrozumieniem i przestań zawracać
mi głowę. Nie mam czasu na wykłady, bo próbuję wycisnąć z
siebie historię niejakiej Dani. Takiej tam nieistniejącej młodej
kobiety podobnej do Demi Moore, która domaga się, właściwie to
zamęcza mnie swoimi, bądź co bądź, mądrymi radami, bym
przysiadł wreszcie i wyrzucił z siebie to, co musi zostać
wyrzucone. Wyrzygane. Tym bardziej, że wydawcy się niecierpliwią,
terminy gonią, a ja... Ja potrzebuję czasu. Chcę tworzyć w swoim
tempie. Inaczej nie wyjdzie. Tako rzecze Mort, Mort Castle. Zajmujący
wykład o pisaniu, o horrorze i, no nareszcie, historia Dani.
O
chłopcu, jego dziadku i o „Altenmoor, gdzie tańczą psy”.
O prawdzie zawartej w fikcyjnych opowieściach, które wypłynęły z
serc swoich architektów. O śmierci i podróży, jaka być może
czeka nas potem. Oswajanie ze śmiercią, w pewnym sensie ocieplanie
jej wizerunku. Uwierz, to uwolnisz się od strachu. Gdy przyjdzie na
ciebie czas, gdy wkroczy zegarmistrz światła purpurowy z ufnością
podasz mu dłoń i razem wyruszycie w podróż po krainie czarów.
Tam, gdzie wszystko jest możliwe. I będzie dobrze. Wreszcie będzie
dobrze.
W
„Nie wiem, tak właśnie mówię” mamy dwa przeplatające
się i niekoniecznie związane ze sobą wątki. Rzecz do
przemyślenia, materiał do analizy dla mądrych głów (ja nie z
tych, więc spasuję). Krótka opowieść o nieudanej próbie napadu,
w której zginęło parę kobiet i też niedługa historia pewnego
pisarza (pewnie samego Morta), któremu jakiś człowiek przedstawia
swój pomysł na książkę. Horror o wampirach. Sekretne pudełko. O
co tu chodzi, do czego to zmierza, nie wiem. Może donikąd. I
fajnie. Tak też można. Się naprzeżywać.
Szybciutko
dwie niezłe opowiastki. Trochę powyżej średniej, według mnie.
„Kasztanowy Jim w Egipcie” rozgrywa się w latach 20-tych
XX wieku. W Stanach Zjednoczonych. Poznajemy tajemniczego jegomościa
z „magicznymi kasztanami”. Cudotwórcę, który przybywa do
niewielkiego górniczego miasteczka, gdzie trwa coś w rodzaju cichej
wojny. Pomiędzy biznesmenem, którego marzeniem jest stępienie
zębisk żarłacza, któremu na imię Kapitalizm. Poczynił już
pewne kroki w tym kierunku, czym rozzłościł członków tutejszego
Ku Klux Klanu. Klimat retro, rasizm a chrześcijaństwo, wojenki
zacietrzewionej ludzkości, które nigdy nie ustaną. A Chrystus
zostanie zabity przez swoich najzagorzalszych wyznawców (to znaczy
tych, co najgłośniej krzyczą „jestem dobrym chrześcijaninem”,
tych co najzacieklej walczą o „chrześcijańskie wartości”) w
każdej epoce, w której się narodzi. Ważne przesłanie, które
zostanie puszczone mimo uszu. Spirala nienawiści będzie się
kręcić. To wszak jeden z głównych pokarmów Homo sapiens.
„Jaś,
Małgosia i czarownica: Listy do artystki” to jak sama nazwa
wskazuje wariacja na temat jednej z najbardziej znanych i
najmroczniejszych baśni. Miała być nieznana historia Jasia i
Małgosi, ale większego powiewu świeżości to na pewno nie
poczułam. Ta niezaskakująca historia sławnego rodzeństwa
przeplata się z listami napisanymi przez autorkę książek dla
dzieci - która, jak można się tego domyślić, obecnie pracuje nad
nową odsłoną „Jasia i Małgosi” - i adresowanymi do
ilustratorki jej dzieł. Bez większych podniet, bez dotkliwych
ciosów, ale dobrze się wchłania. To w końcu „Jaś i Małgosia”.
Historia, która nigdy się nie zestarzeje. Nieśmiertelne
stworzenie.
„Oto
nasz świat, panie i panowie. Świat, w którym czasami jesteśmy
świadkami czyjegoś niewyobrażalnego obłędu. To są odrażające,
ale jednak odizolowane przypadki morderczego szaleństwa.”
Teraz
zrobi się średniawo. Zaczynamy od umierania. Prawdopodobnie
ostatnich chwil życia pewnego mężczyzny na tym padole łez, które
noszą tytuł „Jeśli weźmiesz mnie za rękę, mój synu”.
Mówią, że tuż przed końcem całe życie przebiega człowiekowi
przed oczami. Migawki, krótkometrażowy filmik tylko dla nas. W
sumie tradycyjna, choć inaczej podana – po Castle'owsku – wizja,
która szczerze mówiąc trochę mnie zmęczyła. Jakby wymuszone to
wszystko. No może poza finałem: kolejna tragikomedia od Morta.
„Miejsce
Hendersona/Dziewczyna o oczach jak lato” to znowu dwie
historie, które tym razem wyraźnie się przetną. Zbiegną w jednym
punkcie, może w tajemniczym Miejscu jednej z tytułowych postaci.
Zwyczajnego gościa, który znalazł sobie niezwyczajne miejsce.
Tymczasem gdzieś indziej, zapewne niedaleko, żyje sobie urodziwa
nastolatka, której czegoś brakuje. Nie pieniędzy i pewnie też nie
powodzenia wśród chłopców. Na oceny również nie może narzekać,
a i ma też jakąś odskocznię od szarej, nudnej rzeczywistości –
se popala, od czasu do czasu. To jeszcze nie uzależnienie, dajcie na
luz. Puenta spodziewana, bo i to nic szczególnie wymyślnego, ale
jest jakiś suspens, coś dziwnego, niepojętego. To coś, to
Miejsce. Odrobinka niezwykłości w gardzieli powszedniości.
„Pistolet
z drugiej wojny światowej” to według mnie bardziej dramat niż
opowieść grozy. Traktuje o starszym mężczyźnie, który ubzdurał
sobie, że wszyscy panowie z miasteczka mają chętkę na jego piękną
żonę. Właściwie to podejrzewa, że paru zdążyło już
wprowadzić swoje zdrożne myśli w czyn. Chodzi więc chłopina po
mieście i odgraża się, że puści w ruch swój pistolet z drugiej
wojny światowej. Lekko czytająca się opowiastka z zamierzenie
absurdalnym akcentem.
W
„Uzdrawiaczach” Mort Castle przedstawia w zasadzie dwie,
przynajmniej na pierwszy rzut oka niepowiązane ze sobą historie (w
mojej mało pojętnej głowie nadal nic w tej materii nie zaświtało).
Oczywiście nie licząc tytułowych postaci. W każdym razie to rzecz
o chorobach, które tak uprzykrzają życie, że niejeden próbuje
dosłownie wszystkiego, by tylko uwolnić się od swojej
prześladowczyni. Rodzi się niezachwiana wiara w tajemną moc, którą
posiedli nieliczni. Wiara w samozwańczych uzdrawiaczy. Wiara w cuda,
które muszą pochodzić od Boga. Dobre zakończenie, a tymczasem
jakoś tak nijako, nudnawo.
„W
cygańskim obozie” to opowieść z dziś, kiedyś i jeszcze
dawniej. Jak się zapewne domyślacie rzecz o Romach, ale też
opowieść o SS-manie, który w dzieciństwie odkrył skrzypce. Gra
na tym instrumencie stała się jego pasją. Wyrobił też w sobie
przekonanie, że największymi wirtuozami skrzypiec są Cyganie,
którzy w czasie drugiej wojny światowej trafią pod jego opiekuńcze
skrzydła. Trafią do Auschwitz-Birkenau. Mało efektywna historyjka
o muzycznej pasji zdolnej pokonać nawet samą panią z kosą i
naturalnie o Romach. Ich kulturze, zwyczajach, usposobieniu i czym
tam jeszcze.
W
„Doktorze, dzieciaku i duchach w jeziorze” spotykamy
starszego mężczyznę na kozetce u psychiatry. Pacjent streszcza mu
swoje życie. To znaczy mówi o tym, co według niego jest warte
wystrzępienia sobie języka. Było o Afroamerykanach, było o
Romach, a teraz przyszła kolej na rdzennych mieszkańców Ameryki,
zwanych też Indianami, ale gdzieś wyczytałam, że to niepoprawne
politycznie, więc pozostańmy przy pierwszej nazwie. A zatem, kiedy
nasz bohater był jeszcze dzieckiem jego ojciec miał przyjaciół
wśród rdzennych mieszkańców Ameryki. Wprowadził swojego syna w
to towarzystwo, które przedstawiło mu (to znaczy ojcu, a może im
obu?) całą prawdę o jeziorze rozciągającym się nieopodal domu,
w którym mężczyzna mieszkał wraz z wiecznie niezadowoloną,
zgorzkniałą, gardzącą praktycznie całym światem małżonką i
dwójką dzieci. Ojciec nauczył głównego bohatera tego trochę
dłużącego się, moim zdaniem za bardzo porozciąganego, wlokącego
się opowiadania, wszystkiego, co według niego każdy mężczyzna
umieć powinien. To, czego nauczył go ojciec, bohater po latach
przekazał swojemu synowi. Z dziada pradziada. Dziedzictwo.
Umiejętności przekazywane z pokolenia na pokolenie. I tajemnicze
jezioro. Jezioro duchów. Takie tam „dyrdymały”.
Na
koniec trochę... bełkotu. Przepraszam, ale nie znajduję lepszego
określenia na siedem kawałków, o które dosłownie potknęłam się
w „Nowym księżycu na wodzie”. O „Magicznym kręgu”
umiem powiedzieć tylko tyle, że jest bardzo krótkie. Aha, krąg i
wrogowie. Tyle wiem. Ale to jeszcze nie bełkot...
… Teraz
będzie. „Jak nas widzą inni”, relacja seryjnego
mordercy. Mowa-trawa, gadka szmatka i obowiązkowe łamańce
językowe. Dekadencja języka, czy jak kto woli mowa potoczna, slang
miejski.
W
„Ojcu i synu” już trochę lepiej. Może dlatego, że dużo
krócej? (Tak się zastanawiam, czy nie powinnam raczej dołożyć
tego tekstu do grona przeciętniaczków: podkreślam całkowicie
subiektywnym okiem) Nie, to już prędzej największa wada tej
„epickiej produkcji”. Po prostu jest w tym jakiś pomysł.
Ciekawa interpretacja biblijnego Ukrzyżowania. Na użytek stricte
rozrywkowy. Choć co to za rozrywka patrzeć na takie rzeczy.
„Bird
nie żyje”, czyli w jednym barze takie toczą się rozmowy.
Opisy klienteli, „niekończące się” historie o niczym. Stoimy,
rozglądając się wokoło i jeśli o mnie chodzi nie znajdując ani
jednego punktu, na którym chciałoby się zawiesić wzrok. Castle
lubi uderzać na koniec – wstrząsnąć, zaskoczyć, zaszokować,
czy po prostu namieszać w głowie – ale tutaj nic nie drgnęło.
Ni jeden włos.
„Na
górze, na dole i cała prawda o wampirach”.
Więzień trzech kobiet pijących krew. Z półobrotu o
wampirach. Na poły przewrotnie, a wcześniej weź tu się zaangażuj.
Zrzuć kajdany obojętności. Mówisz, nic prostszego? Zazdroszczę.
Szczerze.
„Czternaście
krótkich opowiadań grozy” to, no czternaście mini opowieści
grozy. Trochę w stylu urban legends. Większość to
makabreski - poważniej niewątpliwie zrobi się na koniec. Ostatnią
stację w tej przebieżce najbardziej sobie upodobałam. Najlepsze
widoki.
I
jeszcze tylko „Jestem twoją potrzebą”. Główna
bohaterka: Marilyn Monroe. I jest jeszcze niejaka Potrzeba. Najpierw
przychodzi Śmierć, a potem jest wczoraj. To jest cofamy się w
czasie, niedaleko, tylko tyle, by odkryć kontekst. Tyle że nie
bardzo potrafiłam wyłuskać go z potoku słów. Z meczącej
gadaniny o... trudno powiedzieć, o czym. Za wąski umysł na te
intelektualne progi.
Narkotyczne
wizje Morta Castle'a. Nie, nie, bez przesady. Może Ty poczujesz się,
jak na haju, ale stworzyciel „Nowego [starego też] księżyca na
wodzie” takie „omamy” ma na co dzień. Wizje, jakich zazdrości
mu niejeden kolega, i pewnie niejedna koleżanka, po piórze. Taką
ma dziwną wyobraźnię ten nasz Mort. Szkielety wprawdzie wznosi
pospolite, ale skóra, którą je obleka, to zupełnie inna sprawa.
Ewenement na skalę światową. Wybryk przyrody. Okrutny żart
Natury. Warto posłuchać. Chociaż raz. Nie posmakuje to więcej nie
będziesz próbował/a. Takie to proste. Pójdź więc. Zanurz się z
Mortem w jeziorze, na którym odbija się Księżyc. I goń tego
króliczka. Goń, goń, goń na 29-kilometrowej trasie.
Za
książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej
Więcej nowości literackich
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz