wtorek, 7 grudnia 2021

„Fotograf śmierci” (2020)

 

Po zakończeniu pierwszej wojny światowej niemiecki żołnierz Tomás zaczyna zajmować się fotografią pośmiertną. Na targach na Węgrzech poznaje dziesięcioletnią dziewczynkę Annę, która wygląda identycznie jak osoba z jego wizji. Mężczyzna przybywa do jej wioski, której ludność w ostatnim czasie mocno się zmniejszyła przez wojnę i epidemię grypy hiszpanki. Nie wszyscy zmarli zostali pochowani z uwagi na zmarzniętą ziemię. Zwłoki mają zalegać w wiosce do wiosny, kiedy to mieszkańcy wreszcie będą mogli pogrzebać swoich bliskich. Tymczasem Tomás na życzenie części osób, którzy stracili członków swoich rodzin, stworzy dla nich pamiątkowe fotografie ze zmarłymi. Zaniepokojony nadnaturalnymi zjawiskami zachodzącymi w wiosce, fotograf łączy siły z małą Anną w poszukiwaniu sposobu na oczyszczenie tego miejsca z zagubionych i coraz bardziej rozwścieczonych dusz.

Zrealizowany za niecałe trzy miliony dolarów węgierski kandydat do Oscara 2022 (współfinansowany przez tamtejszy Narodowy Instytut Filmowy), który po raz pierwszy został pokazany w październiku 2020 roku na Warszawskim Festiwalu Filmowym. A to był tylko początek długiego i w gruncie rzeczy udanego (trochę wyróżnień i generalnie pozytywny odzew publiczności) tournée po festiwalach. Horror nadprzyrodzonych, ghost story, w reżyserii węgierskiego twórcy Pétera Bergendy'ego. Scenariusz napisała Piros Zánkay w oparciu o historię wymyśloną przez Gábora Hellebrandta i samego Bergendy'ego. Ten ostatni od dawna interesuje się gatunkiem horroru – zajmował się psychologią horroru, badał osobowości ich widzów i symbole, jakie wynajdywał w niektórych filmach grozy. Przed zmianą ustroju w jego rodzimym kraju gatunek ten był praktycznie zakazany, ale Bergendy przyznaje, że te utrudnienia nie powstrzymały go przed pozyskaniem największych grozowych hitów na arenie międzynarodowej. Jego pierwszy horror, „Post Mortem” (pol. „Fotograf śmierci”) tworzył się aż osiem lat. Bergendy i Gábor Hellebrandt, producent kreatywny filmu, postanowili połączyć szczególnie modną w okresie wiktoriańskim fotografię pośmiertną z duchami, akcję umieszczając w jednym z najgorszych okresów w historii ich kraju.

Fotograf śmierci” (moim zdaniem to jeden z tych przypadków, który powinien być dystrybuowany wyłącznie pod oryginalną nazwą: „Post Mortem”) twórcy między innymi „Egzaminu” (2011) i „Skarbca” (2018) to opowieść o nawiedzonej przez duchy węgierskiej wiosce. Film otwierają ujęcia z pola bitwy w roku 1918 – ostatnie podrygi pierwszej wojny światowej. Widzimy młodego niemieckiego żołnierza, głównego bohatera tej mrocznej opowieści o imieniu Tomás, który w pewnym momencie doznaje wizji. Widzi mniej więcej dziesięcioletnią dziewczynkę... którą spotka pół roku później na targach gdzieś na Węgrzech. W każdym razie ciekawska nowo poznana istotka imieniem Anna, jest łudząco podobna do postaci, którą już widział. Najpewniej poczytując to jako figiel umysłu zamkniętego w cierpiącym wówczas ciele. Tomás (według mnie przeciętna kreacja Viktora Klema, za to Fruzsina Hais w roli Anny nielicho mi zaimponowała) po zakończeniu służby wojskowej zajął się fotografią pośmiertną. A tuż po spotkaniu z Anną zdecydował się wyruszyć do jej wioski, gdzie, jak zdążył się wywiedzieć, jest trochę ludzi gotowych skorzystać z jego usług. I tak oto przenosimy się do ponurej wioski, którą już wkrótce przykryje śnieżna pierzyna. Małe domki z kamienia, ze słomianymi dachami. I trupy przechowywane w przestronnej szopie. Część lokalnej ludności zabrała grypa hiszpanka, ale „na pochówek czekają” też tacy, którzy zginęli... powiedzmy, że w tajemniczych okolicznościach. W wiosce są też tacy, którym nigdy nie dane będzie odprawić należytego pogrzebu ukochanym zmarłym osobom. Mężom, synom, braciom, którzy polegli na placu boju. Nowej przyjaciółce Tomása, dziesięcioletniej Annie, wojna zabrała ojca. Wygląda jednak na to, że dziewczynka nie przyjmuje tego do wiadomości – czeka na powrót ojca. Fakt jest taki, że jedyną żyjącą krewną Anny jest jej schorowana ciotka. Starsza kobieta po udarze, którą dziewczynka się opiekuje. A w wolnych chwilach odwiedza mężczyznę, który nie zamierza zagrzewać tutaj miejsca. Po zakończeniu pracy opuści tę smutną wioskę i poszuka innej smutnej przystani. Kolejnych zleceń, na niedostatek których w tych mrocznych czasach człowiek takiej profesji narzekać nie może. Choć pewnie trudno będzie mu znaleźć drugą tak okrutnie doświadczoną miejscowość, jak ta, w której właśnie gości. Klimat panujący w „Fotografie śmierci” przypomniał mi głośną „Czarownicę: Bajkę ludową z Nowej Anglii” w reżyserii Roberta Eggersa. Podobny koloryt, podobna sceneria, choć muszę zaznaczyć, że świat przedstawiony przez Pétera Bergendy'ego i jego ekipę jest mniej duszny. Nie tak klaustrofobiczny, nie tak groźny jak w Eggersowskiej nowoangielskiej wiosce z odleglejszej epoki (rzecz jasna umownie; stylizacja). Metaliczne szarości, ten rodzaj posępności i oczywiście te budowle – kryte słomą małe domki, skromne, rustykalne wnętrza, które podobnie jak stroje aktorów i środki lokomocji efektywnie pracują na rzecz złudzenia, jakie twórcy chcieli wytworzyć w widzach. W pewnym sensie przenieść nas w czasie. Do jednego z najboleśniejszych, najcięższych okresów w historii Węgier. Wojna dobiegła końca. „Za chwilę” przyjdzie kolejna, jeszcze gorsza, ale bohaterowie filmu naturalnie o tym nie wiedzą. A nawet gdyby wiedzieli, to przypuszczalnie i tak niezbyt by się przejęli. W każdym razie nie ci nieszczęśnicy, którzy niedawno stracili najukochańsze osoby. Na przykład pewien ojciec, któremu epidemia (nie Covida) zabrała córkę. A wraz z nią odeszła mu wszelka chęć do życia. On jest jednym z tych, który najprawdopodobniej serdecznie powitałby Śmierć, gdyby ta tu i teraz po niego przyszła. Przed przyspieszeniem nieuniknionego tych, którzy stracili wszelką nadzieję przypuszczalnie powstrzymuje tylko religia. To bogobojna, a przynajmniej przywiązana do swojego kościoła, wioska, o czym świadczy choćby opowieść Anny – dziewczynka informuje Tomása, że nawet bez duszpasterza frekwencja w ich świątyni dopisuje. Ludzie regularnie odwiedzają swój kościół w oczekiwaniu na przysłanie zastępcy swojego nieodżałowanego przewodnika duchowego.

Nadprzyrodzone, jak to zazwyczaj w tego typu historiach bywa, na początku ujawnia się dość nieśmiało. Czasami prawie niezauważalnie, ale nie przez widzów (w przypadku Tomása prędzej odczuwalnie, choć towarzysząca mu wtedy Anna kątem oka mogła to wychwycić) – „tańczący trup” tuż za plecami Tomasa w pracowni, którą urządził sobie w domu udostępnionym mu przez jednego z mieszkańców wioski. Tutaj też sypia, a kąpiele i posiłki zapewnia mu kobieta wynajmująca pokoje przyjezdnym w swoim własnych domu. Tomás spędza u niej pierwszą i raczej nieprzyjemną noc w tej, jak wszystko na to wskazuje, przeklętej wiosce. Zanim jednak martwi na naszych oczach zaczną się ruszać (co prawda momentami widok jest niezamierzenie komiczny, ale w większości przypadków akcje z (nie)umarłymi wytrącały mnie ze strefy komfortu – zdecydowanie upiorniejsze od duchów, cienistych sylwetek, humanoidalnych postaci bez twarzy), Tomás zwróci uwagę na kundelka, który najwyraźniej utknął w jakiejś niewidzialnej ciasnej klatce. Zdarzenie jest tym bardziej zastanawiające, że Tomás obserwuje zmagania psa właściwie bez zdziwienia. Jakby na co dzień widywał takie cuda. A może to jego robota? Czyżby fotograf posiadał jakąś tajemną moc, nadzwyczajną zdolność, którą – ot tak, dla rozrywki – właśnie wymierzył przeciwko zwierzęciu, które bynajmniej nie przywitało go serdecznie w tym depresyjnym zakątku, gdzie mieszka dziewczynka z jego „snu”? Tak Tomás, jak jego nowa przyjaciółka wyglądali mi na takich, którzy ukrywają swoje prawdziwe oblicza. Patrzyłam na nich, jak na nieodkryte karty, którymi, jak zakładałam, twórcy „Fotografa śmierci” wcześniej czy później spróbują mnie zaskoczyć. Przyjęłam więc wyzwanie, bo tak odczytałam obojętność Tomasa na widok nietypowych zmagań małego pieska oraz widome oznaki wzmożonego zainteresowania widmowych istot małą Anną, dziewczynką przynajmniej łudząco podobną do postaci, która pół roku wcześniej przywidziała się Tomásowi. W każdym razie poczułam się zachęcona, wręcz zobligowana, do rozwiązania tych dwóch wielkich zagadek, UWAGA SPOILER których nie było. Może to było ukartowane – taki sposób na wyprowadzenie widza w pole (z góry skazane na niepowodzenie amatorskie śledztwo w sprawie Tomása i Anny) – ale nawet jeśli, to wypadałoby to jakoś ładniej posklejać. Ja w każdym razie nie mogę uwolnić się od wrażenia, że to wszystko takie jakieś niedostatecznie konsekwentne, jakby urwane w pół słowa. No nie wszystko, tak naprawdę to tylko Tomás, jego nadludzkie opanowanie, stoicyzm, wręcz obojętność w konfrontacji z czymś nie z tej ziemi. Może po prostu zawiódł odtwórca tej roli: czyżby wyjaśnienie tego stanu rzeczy było tak proste? KONIEC SPOILERA Choć na początku może się wydawać, że Péter Bergendy i jego ekipa zaprowadzą nas na jakieś dziewicze terytorium oblegane przez istoty z zaświatów, to ostatecznie dobijamy do znajomego lądu. Niemniej modus operandi tutejszych duchów niewątpliwie troszeczkę odbiega od standardowych, najbardziej rozpowszechnionych w kinie, najczęstszych poczynań ich kolegów i koleżanek z tamtej strony. Swego rodzaju miks ghost story z zombie movies. To jest istoty zadręczające małą społeczność w filmie Pétera Bergendy'ego tchną coś w rodzaju życia, jakąś jego namiastkę, w martwe ciała przechowywane w wiosce. Może będą z tego pełnoprawne zombiaki. Ale przynajmniej przez większość seansu pozostają najzwyklejszymi trupami, wprawianymi w ruch przez niewidzialnych władców marionetek. Jak można się tego spodziewać, Tomás odkryje ich obecność dzięki swojemu aparatowi. Nieświadomie sfotografuje ten mroczne istoty. Stąd już krótka droga do rozpoczęcia niebezpiecznego przedsięwzięcia, do którego wciągnie dziesięcioletnią dziewczynkę. Nie żeby Anna oponowała, właściwie to dość chętnie angażuje się w nową działalność fotografa śmierci, ale szczerze mówiąc trochę zdumiała mnie ta decyzja Tomása. Żeby tak narażać dziecko? Żeby tak bez zastanowienia, praktycznie bez żadnej refleksji pozwalać swojej małej przyjaciółce uczestniczyć w polowaniu na duchy? A właściwie nie tyle polowaniu na nie, ile na ich żądania. Tomás i Anna spróbują dowiedzieć się, czego duchy chcą od żyjących (a czego chcą łatwo się domyślić – ale to już było). Tomás wierzy bowiem, że najlepszym sposobem na pozbycie się tych intruzów jest spełnienie ich żądań. I tak to się toczy, w coraz to bardziej napiętej atmosferze. Coraz częściej powstają całkiem upiornie się prezentujący umarli (znakomita charakteryzacja) i też częściej manifestują się już mniej udani władcy tych marionetek. Efekty praktyczne i jak zwykle w moich oczach mniej wiarygodne efekty komputerowe, z którymi, bądź co bądź, nie przesadzono. A na deser widowiskowy pomnik dla niemieckiego kina ekspresjonistycznego. Tam w trumnie to na pewno Nosferatu, na mur beton.

Klimatyczna ghost story z rozczarowującym finałem i niedopracowaną, a przynajmniej mnie nie do końca przekonującą, czołową postacią. Tytułowym fotografem, który tuż po pierwszej wojnie światowej przybywa do węgierskiej wioski pełnej trupów i duchów. Mogło być lepiej, ale nie bądźmy zachłanni:) Tak czy inaczej, mnie pierwszy horror w reżyserskiej karierze Pétera Bergendy'ego, węgierski pretendent do Oscara, „Post Mortem” („Fotograf śmierci”), w sumie zadowolił. Dosyć miło spędziłam czas w tym ponurym świecie, z którym zmarli nie chcą, albo nie mogą, się rozstać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz