wtorek, 13 grudnia 2022

„The Long Night” (2022)

 

Mieszkająca w Nowym Jorku młoda para, Grace Covington i Jackson 'Jack' Cabot, przybywa do wiejskiej posiadłości niejakiego Franka Caldwella, leżącej w południowej części Stanów Zjednoczonych, w okolicy, z której pochodzi kobieta. Mężczyzna obiecał pomóc wychowanej w rodzinie zastępczej Grace w odnalezieniu jej biologicznych rodziców, ale przybysze nie zastają go w domu. Zapraszając pannę Covington na swoje włości, gospodarz uprzedzał, że może tak się zdarzyć i powiedział, gdzie znajdzie klucz do drzwi frontowych, na wypadek gdyby miała na niego czekać. Przedłużająca się nieobecność Caldwella bardziej niepokoi Jacka, ale Grace nie zamierza wracać do Nowego Jorku, gdy, w swoim przekonaniu, jest tak blisko spełnienia największego marzenia. Po zapadnięciu zmroku przed domem Caldwella stają zamaskowani osobnicy, członkowie jakiegoś kultu, którzy niecierpliwie wyczekiwali tej długiej nocy.

Pewnego dnia mentor amerykańskiego producenta filmowego, Daemona Hillina, wręczył mu scenariusz horroru „The Long Night” aka „The Coven” i zapytał, czy byłby skłonny pomóc mu w pracy nad tym materiałem. Hillin niezwłocznie zapoznał się z tekstem i uznając, że to coś w sam raz dla jego mamy, miłośniczki opowieści o czarownicach i im podobnych, przyjął ofertę swojego przyjaciela. Po skompletowaniu zespołu wszyscy ruszyli do Charleston w Karolinie Południowej, gdzie z czasem doszło do niedrobnych komplikacji, kłopotliwych zmian w harmonogramach. Stracili reżysera i część obsady. Wtedy Hillin skontaktował się z Richem Ragsdale'em (twórca między innymi „Klątwy El Charro” z 2005 roku), z którym pracował nad horrorem „Dom duchów” (2017) ze Scout Taylor-Compton w tamtym czasie już zaangażowaną w projekt „The Long Night”. Ragsdale zgodził się zasiąść na krześle reżyserskim, ale zastrzegł sobie prawo do przetworzenia skryptu – ściągnął zaufanego scenarzystę, który zgodnie z życzeniem reżysera rozbudował wątek demonologiczny. Zdaniem Hillina ten duet poszedł dalej w stronę folk horroru. „The Long Night” światło dzienne ujrzał w lutym 2022 roku – ograniczona dystrybucja w amerykańskich kinach, a na wielkie ekrany w Polsce trafił w kwietniu tego samego roku; też w wąskim zakresie. Szeroka dystrybucja w strefie VOD (między innymi Shudder i Amazon Prime Video).

Scenariusz: Mark Young (mi.in. „Ząb i pazur” i „Southern Gothic” z 2007 roku, „Feral” z roku 2017), oraz debiutujący w tej roli Robert Sheppe. W rolach głównych: Scout Taylor-Compton - którą fani kina grozy mogą znać choćby z dwóch odsłon „Halloween” Roba Zombie, „Amerykańskiej zbrodni” Tommy'ego O'Havera, „Zombies” J.S. Cardone'a, „Prima Aprilis” Mitchella Altieri i Phila Floresa, czy wspomnianego już „Feral” Marka Younga – oraz Nolan Gerard Funk, który z kolei wystąpił między innymi w takich produkcjach jak „Martwa dziewczyna” Marcela Sarmiento i Gadi Harela, „Bereavement” Stevana Mena, „Dom na końcu ulicy” Marka Tonderaia oraz „Prawda czy wyzwanie” Jeffa Wadlowa. Część zdjęć do „The Long Night” Richa Ragsdale'a powstała w najstarszej drewnianej budowli w Karolinie Południowej, wzniesionej przez brytyjskich kolonistów jeszcze przed narodzinami Stanów Zjednoczonych. Na czele zespołu operatorów stanął Pierluigi Malavasi, obok odpowiedzialnej za ścieżkę dźwiękową Sherri Chung, w mojej ocenie najbardziej zasłużony dla niniejszej produkcji. Piorunujące szerokie ujęcia (z lotu ptaka) soczyście zielonej scenerii, bezkresnych lasów w Karolinie Południowej: przepięknych, dostojnych, dzikich, mistycznych. I skąpane w gęstej mgle – chwilami widoczność spada do zera – intymniejsze, duszne, rozgorączkowane, osaczające, oniryczne, demoniczne obrazki, których jedyną wadą było to, że nie pozwalały mi zakotwiczyć się w tym świecie przedstawionym. Bardziej czułam się jakbym oglądała długi teledysk (i jak zdążyłam się zorientować, nie byłam w tym sama) aniżeli film fabularny. Niewydajny horror, ale smakowity wideoklip: znakomite efekty dźwiękowe, złowrogie melodie skomponowane specjalnie na potrzeby „The Long Night” i wpadające w ucho, idealnie dopasowane (tekst i linia melodyczna) do scenariusza utwory wokalne. Smutne pieśni: ballady i trochę mocniejsze brzmienia. Pierwsze udawane zabójstwo, jakie dokona się na oczach widza to w moim uznaniu najbardziej poetycka scena w tym „uduchowionym” dziełku – głównie dzięki operowemu akompaniamentowi. „The Long Night” Richa Ragsdale'a zaczyna się jak typowa rąbanka, jak „Teksańska masakra piłą mechaniczną”, „Wzgórza mają oczy” czy inna „Droga bez powrotu”. Mieszkająca w Nowym Jorku parka, Grace Covington i Jack Cabot, po nieudanym weekendzie u rodziców mężczyzny (błękitna krew, wielkie państwo niełaskawie spoglądające na tak zwane niższe warstwy społeczne), udaje się na głębokie południe, aby spotkać się w gruncie rzeczy z obcym człowiekiem. Kierują się do jego posiadłości, ale wcześniej wypada odwiedzić jakiś podejrzany przybytek. Taka (nie)twarda reguła gatunku. A żeby tradycji naprawdę stało się zadość to musi, po prostu musi być stacja benzynowa. Nie można też zapomnieć o paru tubylcach, którym źle z oczu patrzy. Jak nic, coś knują! Albo po prostu wiedzą, w jakie bagno nieświadomie pchają się te durne mieszczuchy. Wiedzą, ale nie powiedzą. Zamiast tego rykną śmiechem, ledwo głupi turyści znowu ruszą... na spotkanie swojego przeznaczenia? W każdym razie na pewno nie czeka ich nic miłego w tym domostwie na odludziu. Imponującej posiadłości należącej do niejakiego Franka Caldwella. To znaczy Grace jest pod ogromnym wrażeniem – Jack zdecydowanie nie podziela jej entuzjazmu. Wystrój jak u Normana Batesa i jeszcze ten przykry zapaszek. I gdzie, u diabła, podział się gospodarz? Jack nie przywykł do takiej gościnności. Żeby udostępniać nieznajomym klucze do swojego domu? Kto normalny pozwala by jacyś obcy szwendali się po jego prywatnym terenie? I to pod jego nieobecność! Jackowi wprost nie mieści się to w głowie, ale Grace tłumaczy, że w tych stronach to normalka. To nie Nowy Jork, tutaj ludzie są bardziej ufni. Mi casa es su casa, jak widać, adresowane nie tylko do członków tego małego społeczeństwa.

(źródło: https://www.amazon.com/)

Przerost formy nad treścią. Nie przepadam za tym określeniem, ale podczas tej faktycznie długiej nocy uparcie tłukło mi się po głowie. Z wyjątkiem pierwszej partii w „The Long Night” Richa Ragsdale'a mamy wyraźny podział na rozdziały (plansze tytułowe) – punkty diabolicznego programu, apokaliptycznej przepowiedni, w której jak wszystko na to wskazuje jakąś rolę ma odegrać Grace Covington. W tę przeklętą równonoc wiosenną. Mroczne proroctwo, o dopełnieniu którego marzą tajemniczy osobnicy w czarnych strojach. Niektórzy mają cudaczne czapki, a inni całkiem upiorne maski - czaszki dzikiej zwierzyny (mam nadzieję, że sztuczne). Właściwie twarze chowają wszyscy po tej stronie barykady, ale część z nich musi się zadowolić zwykłymi szmatkami. Jak mniemam ci ostatni to szeregowi żołnierze najpewniej w armii Tego Złego. Szatana? Albo jakiegoś innego Węża. W „The Long Night” zbiegają się co najmniej trzy podgatunki horroru/thrillera – slasher, home invasion i folk horror (demoniczny kult, którego symbolem jest Thelema Aleistera Crowleya, czy tam coś bardzo podobnego) – a protagoniści jakby zamieniają się rolami. Oczywiście bywało i tak, ale w świecie horroru to panie częściej wykazują się dobrą intuicją, odpornością na stres, sprytem, pomysłowością, wszystkim, co praktycznie gwarantuje przynajmniej najdłuższe utrzymanie się przy życiu (umrze na końcu albo wyjdzie cało z danego koszmaru). „The Long Night” uświadomił mi, że nazbyt mocno przywiązałam się do tej niepisanej reguły, że najwyższy czas wyjść z tej szufladki. Bo się nacięłam. Powiem więcej: jakbym straciła przyczepność, jakby grunt uciekł mi spod stóp. Taka mała zmiana, a tak w głowie mi namieszała. Niebywałe! A przecież już wstęp do tej moim zdaniem przekombinowanej „sztuki”, ujawnił, że to Grace zależy na tej wyprawie. Spotkanie z Frankiem Caldwellem miało jej pomóc w spełnieniu największego marzenia, można powiedzieć osiągnięciu najważniejszego z dotychczas postawionych sobie życiowych celów. Poznać biologicznych rodziców - tylko tyle... i aż tyle. Powinnam więc była się spodziewać, że niełatwo będzie ją przekonać do odwrotu, że uprze się jak przysłowiowy osioł. Jack jak rasowa final girl (final boy?) od początku czuł się mocno niekomfortowo na tym zastanawiająco wyludnionym, przeraźliwie cichym kawale ziemi należącym do kompletnie obcego mu faceta. Najchętniej w ogóle nie wchodziłby do tego domu, ale przecież nie mógł zostawić swojej upartej dziewczyny na pastwę... zdegenerowanych prowincjuszy? Jak w „Uwolnieniu” aka „Wybawieniu” Johna Boormana? To, co mieszczuchowi z krwi i kości wydaje się wybitnie podejrzane, dla dziewczyny wychowanej w tych stronach jest najzupełniej naturalne. Poza wręczeniem kluczy do swojej prywatnej przestrzeni obcym ludziom, takim sygnałem alarmowym z pewnością było dla Jacka również upiorne znalezisko w lesie - część lokalnego folkloru, zdaniem Grace. Ona czuje się tutaj pewniej z tego prostego powodu, że zdążyła poznać tutejsze zwyczaje, a wręcz przesiąknąć kulturą, która dla Jacka, chłopaka z północy, jest zupełną nowością. Można powiedzieć, różne uwarunkowania kulturowe. Żeby tylko. To nie tak, że Jack jest nadwrażliwy, tylko Grace świata poza swoim małym projektem już nie widzi. Się dziewczyna zafiksowała. Może już wtedy była pod wpływem jakiejś siły nieczystej? Tajemna moc na głuchej prowincji. Gdzie diabeł mówi dzień dobry, telefony szaleją, ludzie unoszą się w powietrzu (lewitacja) i ktoś bez przerwy wchodzi ci do głowy. Mentalne przeskoki w nieodległą przyszłość czy po prostu jeden ze sposobów morderczych intruzów na unicestwienie wszelkiej woli walki. Poddaj się, bo jak nie to będziemy cię torturować, choćby i całą wieczność. Tak patrząc na te mroczne postacie – karnie, w rządku, stojące przed domem wciąż nieobecnego Franka Caldwella (ciekawe, gdzie się podział? No to ci dopiero zagadka) – uznałam, że starczyłoby im cierpliwości, ale też miałam pewność, że przeciąganie tej „zabawy” nie leżało w ich interesie. Dręczenie kobiety z miasta jest środkiem, a nie celem. Żadna tam perwersyjna rozrywka bandy zwyrodnialców tylko nieświęta misja bandy zwyrodnialców. A może święta? Może to wszystko dla dobra ludzkości? Szczerze mówiąc, mało mnie to obchodziło. Dla mnie fabuła równie dobrze mogła nie istnieć; w moim przypadku efekt byłby podobny, gdyby zrobiono z tego długi strumień obrazów i dźwięków, nieskładających się w żadną opowieść. Od incydentu w sypialni, z Jackiem zatrzaśniętym w łazience, cieszyłam się już tylko płaszczyzną techniczną. Forma przykryła treść. Pomijam już fakt, że Scout Taylor-Compton, jak zwykle działała mi na nerwy. Przykro mi, ale zupełnie nie trafia do mnie jej warsztat, na pocieszenie miałam jednak Nolana Gerarda Funka, a pod koniec, gdy maska opadła... UWAGA SPOILER Tak czułam, że to będzie kobieta, ale nie ukrywam, że spotkała mnie tutaj też mała, przyjemna niespodzianka. Znana twarz w świecie horroru KONIEC SPOILERA. Dodatkowy plusik za białe oczy (mnie zawsze straszą, ale tylko w kinie grozy) oraz nader interesujący poród. Chore? No ba! Dlatego wpadło mi w oko:)

Prawie się popłakałam. Takie zjawiskowe opakowanie, a w środku pusto. Dobrze, dobrze, jakaś historia w tej wybornie mrocznej, pieczołowicie udekorowanej skrzyneczce oczywiście jest – przyznaję, nie bijcie – ale czy choć w połowie tak interesująca? Nie dla mnie. Uczta audiowizualna i porażka fabularna, tak niestety muszę „The Long Night” Richa Ragsdale'a podsumować. Okrutnie zmarnowany potencjał. Toż to niemal profanacja! I to nie jest fakt, to tylko nic nieznacząca opinia. Jedna z wielu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz