poniedziałek, 26 grudnia 2022

„Do ostatniej kości” (2022)

 

Lata 80. XX wieku. Osiemnastoletnia Maren Yearly urodziła się z nietypową przypadłością, przekleństwem kanibalizmu, z którym teraz, po odejściu ojca, zostaje zupełnie sama. Zagubiona dziewczyna postanawia wyruszyć w długą podróż do Minnesoty w nadziei na odnalezienie matki, której nie miała jeszcze okazji poznać. Podczas tej wyprawy odkrywa, że takich jak ona jest więcej, że nie jest jedyną żyjącą istotą odczuwającą nienaturalny, przemożny pociąg do ludzkiego mięsa. Na przykład Lee, nowy sojusznik, wierny towarzyszy, bratnia dusza zgnębionej dziewczyny, młody włóczykij, który w przeciwieństwie do niej wydaje się akceptować swoją mroczną naturę. Tak jak Maren chłopak chciałby unicestwić w sobie potwora, ale uważa, że to niewykonalne. Według niego urodzeni kanibale nie mają wyboru, od czasu do czasu muszą karmić bestie żyjące wewnątrz nich. Alternatywą jest szaleństwo lub śmierć.

Zdobywca Srebrnego Lwa i Nagrody im. Marcello Mastroianniego. Reżyserskie dzieło Luki Guadagnino, twórcy między innymi filmowej trylogii „Jestem miłością” (2009), „Nienasyceni” (2015) i „Tamte dni, tamte noce” (2017) oraz „Suspirii” (2018), głośnego remake'u kultowego art horroru Dario Argento. Scenariusz „Do ostatniej kości” (oryg. „Bones and All”) napisał David Kajganich (z którym Guadagnino współpracował już przy wspomnianych „Nienasyconych” i „Suspirii”) w oparciu o powieść dla młodzieży pod tym samym oryginalnym i polskim tytułem autorstwa Camille DeAngelis. Pracując nad „Do ostatniej kości” Guadagnino natchnienie czerpał głównie z twórczości Jonathana Demme'a, a zwłaszcza z jego „Dzikiej namiętności” (1986). Natomiast fryzura jednej z czołowej postaci (Lee) tego surowego melodramatu zmieszanego z horrorem została podpatrzona w oscarowym „Milczeniu owiec” (1991). Główne zdjęcia ruszyły w maju 2021 w stanie Ohio, a budżet oszacowano na szesnaście do dwudziestu milionów dolarów. To pierwszy obraz Luki Guadagnino, którego akcja toczy się w Stanach Zjednoczonych. Ciekawostka: na etapie produkcji zdarzył się przykry incydent - włamania do paru samochodów należących do filmowców. Na wniosek filmowców Rada Miasta Cincinnati przyznała im pięćdziesiąt tysięcy dolarów w ramach rekompensaty za poniesione straty materialne, co oburzyło jakąś część opinii publicznej. Premiera „Do ostatniej kości” odbyła się na początku września 2022 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, a szeroką dystrybucję kinową rozpoczęto w listopadzie tego samego roku.

Amerykańsko-włoska produkcja z kultowej stajni Metro-Goldwyn-Mayer. Kanibalistyczna etiuda miłosna, film drogi o wyrzutkach społecznych w wulgarnych latach 80. XX wieku. Szekspirowska tragedia o straconym chłopcu i straconej dziewczynce. [Styl Lee uparcie przypominał mi czarowny horror wampiryczny Joela Schumachera z 1987 roku.] O osiemnastoletniej Maren Yearly (przekonujący występ Taylor Russell), która w trakcie podróży do Minnesoty, gdzie urodziła się jej biologiczna matka, poznaje buntownika nie z wyboru, na pierwszy rzut oka pewnego siebie młodego mężczyznę obarczonego boleśnie znaną jej swoistą klątwą. Intrygujące, niepospolite podejście do motywu antopofagii, podejście Camille DeAngelis, bo w gruncie rzeczy to właśnie ta powieściopisarska wpadła na pomysł przedstawienia zjadaczy ludzkiego mięsa jako istot działających nie tyle z wyboru, ile z przymusu. Jak wampiry, bezradne, obarczone nieakceptowalnym społecznie apetytem. W tym świecie przedstawionym kanibalizm wydaje się być zakodowany w genach, wpisany w DNA. Wstrętna natura, której niepodobna zmienić. Ignorować makabrycznej żądzy. Samotny ojciec jednego z takich nieszczęsnych stworzeń mimo wszystko próbował jeśli już nie zabić, to przynajmniej uśpić monstrum w pewnym sensie żyjące w ciele jego jedynego dziecka. Biednej Maren, porzuconej przez matkę we wczesnym dzieciństwie i mającej za sobą niejedną przegraną bitwę w nieustającej wojnie z wewnętrznym demonem. Nieodpartą pokusę, która skazała jej i jej ojca na prowadzenie bardziej koczowniczego niż osiadłego trybu życia. Częste przeprowadzki, błyskawiczne ewakuacje z miejsc zbrodni. Jedną z nich zobaczymy na samym początku „Do ostatniej kości”: natychmiastowa ucieczka po odgryzieniu palca koleżance. Według mnie to najbardziej dosadny moment w całym tym, bądź co bądź, dość intensywnym widowisku. Brakowało mi tego pazura, bardziej zdecydowanych pociągnięć krwawym pędzlem, już niekoniecznie na miarę niektórych XX-wiecznych filmowych utworów rodaków Luki Guadagnino, „Cannibal Holocaust” Ruggero Deodato, „Zjedzonych żywcem” oraz „Cannibal Ferox - Niech umierają powoli" Umberto Lenziego, „Góry boga kanibali” Sergio Martino i innych reprezentantów tej bezlitosnej fali na bezkresnych wodach horroru, ale w moich oczach ta opowieść nabrałaby większego wyrazu, gdyby przewidziano jedno czy dwa mocniejsze tąpnięcia. UWAGA SPOILER A już najgłośniej dopominała mi się o to końcówka, tragiczny finał wielkiej miłości. „Romeo i Julia” w hardcorowym (bardziej w wyobraźni widza niż na ekranie) wydaniu KONIEC SPOILERA. Nie, według mnie ta daleko pociągnięta powściągliwość w operowaniu językiem gore, nad wyraz ostrożna przechadzka po tym gruncie, czy raczej ukradkowe prześlizgiwanie się przez terytorium mięsistego horroru nie przysłużyło się temu tytułowi. Frustrujący slalom między kanibalistycznymi ucztami. Możliwe (prawdę mówiąc ku temu się skłaniam) że podyktowany nie tyle obawą przed skrajnymi reakcjami publiczności, ile pragnieniem stworzenia czegoś głębszego, niektórzy mogą powiedzieć nieporównywalnie wartościowszego od tych wszystkich paskudnych horrorów kanibalistycznych, których jedyną ambicją jest szokowanie biednych widzów. A gdyby tak poszukać złotego środka? Pogodzić amatorów ultramocnych wrażeń z koneserami kina wysokiego? Właśnie na coś takiego liczyłam zasiadając do tej oryginalnej „gry w kości”, romantycznego urwisa, który jednak mógł (a w każdym razie ja bym sobie tego życzyła) trochę bardziej narozrabiać. Grzeczny łobuz:)

Urodzeni mordercy” Olivera Stone'a spotykają „Hannibala” Ridleya Scotta (na podstawie powieści Thomasa Harrisa) i razem okrążają „Kalifornię” Dominica Seny. Idealnie dopasowani outsiderzy. Czarne owce w wielkiej amerykańskiej rodzinie. Bezcenny dar czy kolejny okrutny psikus Opatrzności? Czy ta relacja przyniesie im więcej szkody, czy pożytku? Stawiającej swoje pierwsze kroki w szerokim świecie Maren Yearly i względnie doświadczonemu podróżnikowi imieniem Lee (intrygująca kreacja Timothée Chalameta). Ona nie tyle wyszła, ile została wypchnięta spod klosza przez jego architekta. Bezwarunkowa miłość ojca, który po kilkunastu latach uznał, że najwyższy już czas spróbować czegoś innego. Jego metody zawiodły, a jedyne co w tej sytuacji udaje mu się wymyślić, to definitywne odcięcie się od własnego dziecka. Dla jego własnego dobra... a przynajmniej taka nadzieja tli się w tym potwornie zmęczonym, zrezygnowanym, wypalonym człowieku. Wierzy, musi wierzyć, że pozostawiona sama sobie Maren dokona tego, czego z jego pomocą osiągnąć się nie udało. Prędzej czy później znajdzie sposób na wyjście z niezwykłego nałogu, w istocie uwarunkowanego genetycznie(?). Po odejścia ojca dziewczyna nie ma zamiaru porzucać tej misji, wiara, którą podtrzymywano w niej od dzieciństwa nie zniknęła wraz ze stratą tak naprawdę jedynego sojusznika w tej wyjątkowo ciężkiej egzystencjalnej podróży. Niewykluczone jednak, że nowy przyjaciel Maren koniec końców przekona ją do wywieszenia białej flagi w walce, której według niego nie da się wygrać. Maren samotność zdaje się bardziej doskwierać, ale obiektywnie patrząc to Lee miał mniej szczęścia w nieszczęściu. Ona miała ojca, a on zawsze był kompletnie sam ze swoim odrażającym sekretem. Nawet ukochanej młodszej siostrze Lee nie odważył się powiedzieć całej prawdy o sobie. Bał się, że ją straci. Bo wbrew pozorom Lee czuje odrazę do samego siebie. Kreuje się na pewnego siebie, doskonale radzącego sobie w pojedynkę, samowystarczalnego, twardego gościa, który żyje w swoistej harmonii z kanibalem w jego wnętrzu. Regularnie, bez zmrużenia oka, bez najmniejszych skrupułów zaspokaja apetyt na ludzkie mięso i nie żyje marzeniami o lepszym jutrze. Bierze co los daje i nie narzeka. Nie na głos, ale jego umęczona dusza, tak jak i dusza Maren, wniebogłosy krzyczy za bezczelnie skradzionym życiem. Przeklęta loteria, bezrozumne okrucieństwo losu, pomyłki Matki Natury, skazani już w brzuchach matek(?). Maren i Lee moim zdaniem z nawiązką wyczerpują definicję postaci tragicznych. Nie będą udawać, że nie poruszyła mnie ta historia, ale jestem pewna, że mogła poruszyć bardziej. Skopać leżących. Spuścić taki ładunek emocjonalny, by na długo, jeśli już nie na trwałe, zapisać się przynajmniej w mojej pamięci. Udręka naszych młodych przewodników po Stanach Zjednoczonych za prezydentury Ronalda Reagana mogła udzielać się bardziej, silniej zaznaczać swoją niszczycielką obecność. Twórcy „Do ostatniej kości” co prawda nie obchodzą się z widzem jak z jajkiem, w każdym razie tak daleko w swoich osobistych spostrzeżeniach nie zawędrowałam, ale też nie powiedziałabym, że ten zespół nie okazuje żadnej litości „niewidzialnym podglądaczom” żywotów przeklętych. Niezmiennie zatrzymywałam się tuż przed metą. Ilekroć nabierałam pewności, że ten emocjonalny wywar już za moment zacznie się gotować, że w końcu konkretnie pęknie tama wezbrana, Luca Guadagnino mówił „stop”, dalej nie pójdziemy. W tym szorstkim, chropawym - smaczne retro obrazy powstałe pod kierownictwem Arseniego Khachaturana, pięknie korespondujące z czarodziejską niewesołą ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Trenta Reznora i Atticusa Rossa - dziwnie klaustrofobicznym światku. Doprawdy ciekawa rzecz: czułam się jak w jakimś ciasnym, paraliżująco maleńkim, dusznym pomieszczeniu, jak w zatęchłym, zagraconym pokoiku na poddaszu. Jak można się tego spodziewać, ta podróż przynajmniej jednej połówce tego słodko-cierpkiego jabłka otworzy oczy na niektóre fakty. Pierwsze takie odkrycie Maren ma miejsce jeszcze przed poznaniem Lee, kiedy to na jej drodze po raz pierwszy staje niejaki Sully (widowiskowy popis Marka Rylance'a), ekscentryczny ludojad, żeby nie powiedzieć klasyczny wariat, który jest gotów zostać jej mentorem. Czy skrycie liczy na coś więcej? Czy w tej głowie krążą jakieś zdrożne, czy po prostu śmielsze myśli? Barwna, wybornie podejrzana postać, która niewątpliwie mocno uatrakcyjniła mi tę raczej nieobfitującą w niezapomniane przygody podróż po starych (nie)dobrych Stanach Zjednoczonych. Jeden z najskuteczniejszych dostarczycieli jakże pożądanych niewygodnych emocji w tej dość leniwej, epicko-poetyckiej, całkiem wrażliwej, dostatecznie, ale niemaksymalnie empatycznej (w dalszej partii frustrująco dziurawej – poważna, niewygodna luka między drzemką Lee na stacji benzynowej a spotkaniem nad jeziorem; czy Maren udało się wytrwać w swoim postanowieniu? Oto jest pytanie) egzystencjalnej przejażdżce urodzonych kanibali. W rozpaczliwym poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Z osobą, która rozumie, bo czasami tyle wystarczy, by diametralnie odmienić los zgnębionego człowieka. Pokolorować brudnoszarą rzeczywistość nie tylko ludożerców.

Melodramatyczne kino kanibalistyczne. Arthouse horror, opowieść egzystencjalna, romantyczna i podróżna. Oparty na powieści Camille DeAngelis, doceniony przez krytykę trochę ponad dwugodzinny film drogi Luki Guadagnino, który mnie co prawda trochę rozczarował, ale nie odepchnął. Bez większego wysiłku udało się zjeść „Do ostatniej kości”. Skonsumować to niezbyt pikantne dziełko, emocjonujące, ale w moim przypadku nie za bardzo. Przepłynęłam nie bez zaangażowania, ale też mowy z zachwytu mi nie odebrało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz