środa, 29 maja 2024

„The Children” (1980)

 
W elektrowni jądrowej w amerykańskim miasteczku Ravensback dochodzi do radioaktywnego wycieku. Nad ziemią unosi się toksyczna chmura, w którą wjeżdża szkolny autobus z pięciorgiem dzieci wracających do domów. Niedługo potem miejscowy szeryf Billy Hart zwraca uwagę na charakterystyczny żółty pojazd stojący z włączonym silnikiem naprzeciwko cmentarza. W środku znajduje tylko rzeczy należące do kilkorga pasażerów i kierowcy, a po upewnieniu się, że doszło do zbiorowego zaginięcia, zarządza blokadę na skrzyżowaniu autostrady i drogi lokalnej. Zadanie powierza swemu jedynemu zastępcy i dwóm cywilom, a w poszukiwaniach pomaga mu John Freemont, którego pierworodna córka w chwili zdarzenia znajdowała się w nieszczęsnym autobusie. Mężczyźni wkrótce odkryją, że pięcioro młodych mieszkańców Ravensback zamieniło się w upiorne istoty z czarnymi paznokciami. Bezwzględne stworzenia zabijające dotykiem.

Plakat filmu. „The Children” 1980, Albright Films Inc.

Mordercze dzieciaki Maxa Kalmanowicza. Debiutującego reżysera (w tej roli występował jeszcze tylko raz: „Sprawdzające się sny” (oryg. „Dream Come True”) z 1984 roku) i jednego z głównych producentów zrealizowanego za około czterystu tysięcy dolarów, niedocenionego – żeby nie powiedzieć bezlitośnie potraktowanego przez ówczesnych krytyków filmowych – małomiasteczkowego terroru zainspirowanego wypadkiem w elektrowni jądrowej Three Mile Island z 28 marca 1979 roku (częściowe stopienie rdzenia w drugim reaktorze). Reżyseria domniemaną „kością niezgody” między długoletnimi przyjaciółmi, scenarzystami „The Children” aka „The Children of Ravensback”, Carltonem J. Albrightem (też czołowy producent filmu) i Edwardem Terrym (producent wspierający i odtwórca drugoplanowej roli Hanka). Panów miała poróżnić ostateczna decyzja dokonana przez Albrighta w sprawie krzesła reżyserskiego – podobno obiecane Terry'emu miejsce nieoczekiwanie powierzono właśnie Maxowi Kalmanowiczowi. Tak czy inaczej, to na pewno nie był koniec ich przyjaźni, bo dziewięć lat później zaprezentowali drugi i ostatni owoc swej filmowej współpracy, horror komediowy pt. „Luther the Geek”. Etap produkcji „The Children” zajął pięć tygodni – kręcono w miejscowości Great Barrington w Massachusetts – a premierowy pokaz zorganizowano w Tucson w stanie Arizona w pierwszym tygodniu czerwca 1980 roku. Parę dni później ruszyła ograniczona dystrybucja kinowa na terenie Stanów Zjednoczonych: inicjatywa firmy World-Northal, która ponoć przejęła „The Children” od sławniejszej koleżanki, New Line Cinema.

Fragment recenzji „The Chldren” Maxa Kalmanowicza z „Los Angeles Times”: „nikczemny film, cuchnący paskudną, źle zdefiniowaną niechęcią do rodzaju ludzkiego”. Gazeta „Orlando Sentinel” z kolei narzekała na „najbrzydszą grupę ludzi, jaką kiedykolwiek widzieliśmy na ekranie”, a w „Post-Gazette” można było poczytać o „spalonych ciałach wyglądających jak resztki pizzy pepperoni z czarnymi oliwkami i anchois”. Fani gatunku też nie szczędzili krytyki biednym „Dzieciom” Kalmanowicza, ulgowo traktując jedynie wkład Harry'ego Manfrediniego, jednego z najbardziej zasłużonych dla gatunku horroru kompozytorów muzycznych, który w tym samym roku pochwalił się działalnością na rzecz Camp Crystal Lake: ścieżką dźwiękową do „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama. Legendarne dokonanie maestro Manfrediniego, ponoć wykorzystane także w „The Children” Maxa Kalmanowicza – odbiór jakiejś części publiczności, którego ja nie podzieliłam. Mnie brzmiało niemal zupełnie jak arcydzieło Bernarda Herrmanna, bezcenny dodatek do „Psychozy” Alfreda Hitchcocka. Tak, doszły mnie słuchy, że muzyka do „Piątku trzynastego” powstawała pod wpływem mistrzowskich melodii Herrmanna ze świata Normana Batesa, ale według mnie ta inspiracja(?) dużo dobitniej ujawnia się w „The Children”. Podobieństwo jest tak uderzające, że nie wiem, czy to jeszcze inspiracja, czy już... Nie, poprzestańmy na tym, że brzmi znajomo. Wracając do przytoczonych opinii zawodowych recenzentów, szczególnie przypadły mi do gustu alarmistyczne doniesienia o mizantropii „The Children”. Żeby w horrorze tak nikczemnie obchodzono się z ludźmi? Niebywałe! Nieakceptowalne traktowanie mieszkańców uroczego miasteczka w Stanach Zjednoczonych. Film zły, bo bezkompromisowy? Zły, bo propagujący niewłaściwe wzorce, działający wbrew amerykańskim wartościom, skrajnie nieetyczny, bo wciągający w to bezbronne dzieci. Demonizujący i demoralizujący. Szatański produkt... Hmm, mam nadzieję, że przerażeni niszczycielskim potencjałem „The Children” Maxa Kalmanoiwicza krytycy z lat 80. XX wieku nie widzieli „Omenu” Richarda Donnera. A „Noc żywych trupów” George'a A. Romero? Powstała z martwych Karen Cooper, grana przez wówczas dziewięcioletnią Kyrę Schon? Tak czy inaczej, upiorne dzieciaki w kinie grozy pojawiały się już wcześniej, długo przed zmieszaną z błotem fikcyjną opowieścią o radioaktywnych zombie terroryzujących miasteczko Ravensback w Nowej Anglii. Właściwie nie jestem przekonana do obiegowej nazwy problematycznych dzieciaków z czarnymi paznokciami. Nie wiem, czy żywych trupów, ale z pewnością dzieciaków nagle sprawiających nadzwyczaj poważne problemy wychowawcze:) W prologu - nieuwzględnionym w scenariuszu; dodanym już po oficjalnym zamknięciu fazy produkcji - wchodzimy na teren elektrowni jądrowej, czy jak kto woli (zdania są podzielone) zakładu chemicznego, aby przyjrzeć się „małemu” wyciekowi. Możemy czuć się wyróżnieni, bo jesteśmy jedynymi świadkami tego incydentu. Z cieczy robi się brudnożółta chmura, którą wiatr pcha w kierunku głównej drogi w Ravensback, jak widzimy, właśnie pokonywanej przez autobus „pełen” rozśpiewanych milusińskich. Kanarkowożółty pojazd zwyczajowo prowadzony przez starszego mężczyznę mającego opinię lekko zdziecinniałego. W toksyczną mgłę wjeżdżający za samochodem osobowym, ale postój szeryfa Billy'ego Harta (przekonująca kreacja Gila Rogersa, który wystąpi też w „Luther the Geek” współscenarzysty „The Children”, Carltona J. Albrighta) zostanie wymuszony tylko przez autobus szkolny. Wygląda na to, że toksyny działają wyłącznie na osoby małoletnie, oczywiście pośrednio uderzając także w dorosłych mieszkańców pechowej mieściny.

Okładka DVD i Blu-ray. „The Children” 1980, Albright Films Inc.

Klimatyczna petarda niekoniecznie skazana na zapomnienie. Dzieło wyklęte, które w gruncie rzeczy z czasem zyskało pewną renomę w światku horroru. Małe uznanie wśród sympatyków gatunku. Nie tylko zombie movies, wszak „The Children” Maxa Kalmanowicza to dość uniwersalny grozowy twór. Opowieść nie tyle o żywych trupach, ile odmienionych dziewczynkach i chłopcach, piekielnie gorąco przytulających napotkane stworzenia. W hermetycznym (tymczasowo odciętym od reszty świata) nowoangielskim miasteczku – rustykalny urok w uzależniającej duchocie kina grozy z drugiej połowy XX wieku – porządnie nasyconym pierwiastkiem niesamowitości. W końcu jesteśmy w małej ojczyźnie Howarda Phillipsa Lovecrafta. W regionie nienazwanej grozy, a w każdym razie niedaleko Arkham, gdzie, jak powszechnie wiadomo, stoi oblegany przez adeptów wiedzy tajemnej Uniwersytet Miskatonic. Właściwa akcja „The Children” zawiązuje się już na samym początku – zachęta dla nieprzepadających za długimi wstępami – z bohaterami zapoznajemy się w trakcie poszukiwań pięciorga dzieci i jednej osoby dorosłej. Gwoli ścisłości, szeryfa Billy'ego Harta spotykamy chwilę przed niepokojącym znaleziskiem w pobliżu cmentarza. Swoją drogą, idealna miejscówka na upiorną zabawę w berka, makabryczne odkrycie i śmiertelne przytulaski z krnąbrnym malcem. Stróż prawa złapany w podniecającą sieć przez kelnerkę – umówiony na randkę z kobietą, która nie mogąc doczekać się zaproszenia od tego wyraźnie peszącego się w jej obecności kawalera ze złotą gwiazdą, przejęła inicjatywę – w bonusie dostający darmowy lunch i „w podskokach” opuszczający ulubiona jadłodajnię. Wskakuje do radiowozu, ogląda porzucony autobus, po czym składa niezapowiedzianą wizytę domową. Sprawdza, czy jeden z małych pasażerów wrócił ze szkoły. Na posesji strzeżonej przez strasznego psa - człowiek cierpiący na kynofobię lub zwykła obopólna niechęć dzielnego szeryfa i słodkiego pupila okazjonalnej towarzyszki Harta. Rozdzielają się przy tutejszej Mary Celeste, przy złowieszczym środku lokomocji, przynajmniej dla nich zagadkowo wyludnionym. Hart wszczyna alarm, co w istocie sprowadza się do zawiadomienia swego jedynego zastępcy o tajemniczym zdarzeniu. Młody policjanta musi przerwać rozkoszne spotkanie z dziewczyną i stanąć na barykadzie. Pilnować, by nikt do Ravensback nie wjeżdżał i nikt zeń nie wyjeżdżał. Razem z niekrzesanymi mężczyznami zwerbowanymi przez Harta w sklepie z artykułami różnymi, należącym do starszej kobiety pełniącej też obowiązki dyspozytorki tutejszego biura szeryfa. I to jest ten moment, w którym „na scenę” wkracza John Freemont (przyzwoity występ Martina Shakara), największe wsparcie Billy'ego Harta w zmaganiach z podstępnymi dzieciakami, faktycznie poruszającymi się jak żywe trupy z klasycznych horrorów. Nawet ucharakteryzowani jak agresorzy z najsłynniejszego zombie movie w historii kina, gatunkowego kamienia milowego, „Nocy żywych trupów” nieodżałowanego George'a A. Romero. Przypomniało mi się też „Miasteczko Salem” Stephena Kinga - nocny gość drapiący w okno. Hipnotyczna symfonia grozy we wcześniej tak przytulnym pokoiku. Mrożąca krew w żyłach scenkach z autentycznie mrocznego świata przedstawionego w „The Children”. Z klaustrofobicznej miejscowości szturmowanej przez wywołujące ciarki na (moich) plecach istotki ze śmiercionośnym dotykiem. Palenie ludzi i zwierząt przez małe potworki, czy raczej ofiary, które stały się oprawcami. Niewinność unicestwiona przez nieodpowiedzialnych dorosłych? Błąd człowieka lub zmęczenie materiału i niedopatrzenie załogi potencjalnej broni masowego rażenia, niedostateczna czujność, byle jakie zarządzanie obiektem wymagającym specjalnej troski. Protagoniści postawieni przed wyjątkowo przykrą koniecznością(?), zmuszeni do walki z niedawnymi członkami swojej małej społeczności. Z dziećmi przyjaciół, z ukochaną córką...

Czy zabiłbyś dziecko?” Maxa Kalmanowicza. Czy zmasakrowałbyś dziecko z przeklętymi paluszkami? Mięsiste efekty specjalne i mnogość „ludzkich kończyn” z lateksu nieunurzanych w czerwonej substancji. Bezkrwawa masakra - uwaga, bluźnierstwo - perfekcyjnie spuentowana. Niezmiernie ucieszona niezaskakującym obrotem spraw w straszliwie sponiewieranym miasteczku nawiedzonym przez brudną mgłę. Usatysfakcjonowana całym tym spektaklem bezrozumnej przemocy. Nihilistycznym obrazem świata, odrzuconym przez autorytety w dziedzinie sztuki filmowej. Wstręciuchem sprzedawanym pod nazwą „The Children”. Mocną opowieścią w soczystym klimacie; „radioaktywnym horrorem”, który z biegiem lat (lekko) zyskał na wartości. Sprawdźcie, dlaczego;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz