Stronki na blogu

sobota, 16 kwietnia 2011

"Wilk" (1994)

Will Randall pewnej nocy podczas pełni księżyca potrąca samochodem wilka. Kiedy próbuje go dotknąć zwierze rani go i ucieka. Po tym incydencie Will zauważa u siebie znaczne zmiany - przede wszystkim poprawia mu się wzrok i słuch. Jednakże z czasem Will odkrywa, ze nocami robi straszne rzeczy, których w dodatku nie pamięta.

Telewizja kablowa znowu sprawiła mi wielką niespodziankę i choć posiadam ten film w swojej kolekcji to i tak postanowiłam po raz setny obejrzeć go w telewizji. Jest to jedna z moich ulubionych produkcji traktująca o wilkołaku. Może to się wydać nieco zaskakujące, gdyż "Wilk" wyróżnia się przede wszystkim powolną akcją, wieloma scenami romantycznymi i minimalną dawką grozy. Szczerze mówiąc, gdyby nie postać wilkołaka byłby to ewidentny melodramat, czyli gatunek filmowy, do którego odczuwam głęboką awersję. Ale ta pozycja, o dziwo, bardzo mnie satysfakcjonuje. Zacznę od tych znikomych elementów grozy, które oferuje nam ten film. Przede wszystkim postać wilkołaka, która ogranicza hollywoodzkie efekciarstwo do minimum. Randall po przemianie istotnie bardziej przypomina człowieka niż wilkołaka, jeśli przymknie się oko na znikome owłosienie jego twarzy. Kiedy nasz wilk wychodzi na żer, oczywiście dysponuje zręcznością, jakiej nie uświadczy żaden człowiek, ale gdy tylko dochodzimy do scen rozszarpywania przez niego ludzi reżyser znacznie ogranicza nasze pole widzenia i w efekcie nie pokazuje zbyt dużo krwi. Muzyką zajął się Ennio Morricone i muszę przyznać, ze gdyby nie ten aspekt film straciłby bardzo wiele ze swego klimatu, bo nastrój oczywiście jest łatwo wyczuwalny, jednakże nie bazuje na wywołaniu grozy u widza - u mnie na przykład wzbudzał niejaką nostalgię i melancholię. Szczerze mówiąc bardzo podobało mi się takie wykorzystanie atmosfery filmu.

Fabuła jest logicznie skonstruowaną, wciągającą historią, osadzoną w realiach amerykańskiej metropolii. Wszystko, rzecz jasna, kręci się wokół Willa Randalla, więc żeby wszystko się udało reżyser Mike Nichols musiał obsadzić tę rolę odpowiednim aktorem, który by ją udźwignął. I tutaj pierwszym strzałem w dziesiątkę był Jack Nicholson, którego specyficzny sposób gry zabarwiony nutką ironii i cynizmu doskonale pasował do tego obrazu. Dzięki niemu film nie tylko oscylował na granicy horroru i melodramatu, ale niejednokrotnie również bawił - taki mały miszmasz gatunkowy. Drugą idealną rolą okazała się postać Laury Alden, kochanki Willa, obsadzoną kolejną hollywoodzką gwiazdą Michelle Pfeiffer. Bardzo lubię filmy z tą panią, a i w tym przypadku mnie nie zawiodła.
 
Najmocniejszym akcentem filmu, a zarazem najbardziej dynamicznym okazuje się zakończenie. Wielbicieli kina grozy, przyzwyczajonych do nieustannej akcji przez cały seans może zirytować fakt, że musieli czekać przez cały film, aby wreszcie zaczęło się coś dziać, ale myślę, że takich osób będzie niewiele. Fabularna konstrukcja nie pozwala nam na nudę, mimo tego, ze niewiele się dzieje. Myślę, że podstawowym warunkiem, który pozwoli nam cieszyć się tą produkcją jest nasze nastawienie - należy ewidentnie zwolnić, żeby czerpać, jakąś przyjemność z oglądania, dopasować się do powolnego rytmu tej produkcji i nie liczyć na tanie hollywoodzkie ewekciarstwo.