Stronki na blogu

niedziela, 5 października 2014

„Annabelle” (2014)


Lekarz John kupuje swojej ciężarnej żonie, Mii, rzadko spotykaną, dużą lalkę, którą kobieta dołącza do swojej małej kolekcji. W nocy młode małżeństwo zostaje napadnięte przez wyznawców Szatana, którzy po krótkiej szamotaninie giną z rąk policjantów. Jakiś czas po tym wydarzeniu Mia odkrywa, że śmierć satanistów sprowadziła przekleństwo na jej rodzinę, które skumulowało się w jej nowej lalce, obdarzonej duszą Annabelle Higgins.

Po spektakularnym sukcesie „Obecności” Jamesa Wana w 2013 roku tylko kwestią czasu było dokręcenie kolejnego filmu, nawiązującego do tej produkcji. Tym razem za reżyserię odpowiadał John R. Leonetti, który odpowiadał za zdjęcia do „Obecności”, natomiast James Wan ograniczył się do roli producenta. Prawie każdy zna historię młodej pielęgniarki, rzekomo dręczonej w latach 70-tych przez szmacianą lalkę, podarowaną jej przez matkę. W „Obecności” Wan pokrótce przytoczył ten wątek, który do świata popkultury dotarł dzięki parze demonologów, Lorraine i Edowi Warrenom, utrzymującym niegdyś, że naprawdę walczyli z bytem, gnieżdżącym się w lalce. Scenariusz Gary’ego Daubermana jest spin-offem „Obecności” i zarazem jej luźnym prequelem, obrazującym wydarzenia sprzed koszmaru dwóch pielęgniarek.

Akcja „Annabelle” rozgrywa się w 1970 roku, ale choć Leonetti, podobnie jak rok wcześniej James Wan cofa się do wieku XX, już od pierwszych minut seansu można dostrzec duże różnice w realizacji. Dynamiczność „Obecności” została tutaj zastąpiona daleko idącą powściągliwością, tak w rozwoju akcji, jak i straszeniu. To stonowanie przywodzi na myśl stare, dobre straszaki, w których prym wiodły aura tajemniczości i niechęć twórców do daleko idącej dosłowności. Wyblakłe zdjęcia oraz stroje z epoki i archaiczne aranżacje wnętrz nie tylko budowały klasyczny klimat, ale chwilami również sprawiały, że zapominałam, iż oglądam współczesny horror, całkowicie przenosząc się do tamtych lepszych dla kina grozy czasów. „Annabelle” jest bez wątpienia ukłonem w stronę wielbicieli straszaków z lat 70-tych i 80-tych, który niemalże całkowicie odżegnuje się od nowoczesnych technik kręcenia, ale niestety nienastawionym na straszenie.

Historia młodego małżeństwa, Johna i Mii, (w tych rolach mało wyrazisty Ward Horton i moim zdaniem obłędna warsztatowo Annabelle Wallis) pomimo swojej konwencjonalności zaangażowała mnie już od pierwszych minut projekcji. Leonetti szczególny nacisk położył na ich dramatyczną historię, starając się za często nie odwracać uwagi widza tanim efekciarstwem, co jest normą we współczesnym kinie grozy. Początkowo scenariusz skupia się na rozterkach ciężarnej Mii, która drży na myśl o ewentualnych komplikacjach podczas porodu. Tak bardzo pragnie dziecka, że wymusza na swoim małżonku obietnicę, iż w razie konieczności wyboru, ocali dziecko zamiast niej (te jej przekonania będą miały kluczowe znaczenie w finale). Aby rozweselić żonę John kupuje jej starodawną lalkę, z demonicznym obliczem, którą Mia z jakiegoś niezrozumiałego powodu jest zachwycona. Warrenowie swego czasu „walczyli” z bytem zamieszkującym tanią, zwyczajną szmacianą laleczkę, ale Leonetii, pamiętając, że kręci horror postarał się o jak najbardziej niepokojący wygląd swojej antagonistki. Co z kolei prowadzi do pytania: jak mężczyzna mógł podarować takie szkaradzieństwo swojej ciężarnej małżonce? W każdym razie Mia początkowo jest zadowolona z prezentu, ale późniejsze wydarzenia szybko wzbudzają w niej niechęć do lalki.

Wbrew pozorom „Annabelle” nie jest typową ghost story tylko horrorem satanistycznym. Pierwszym sygnałem obrania takiej tematyki jest reportaż z zamordowania między innymi ciężarnej aktorki Sharon Tate, wybranki reżysera Romana Polańskiego i schwytania odpowiedzialnej za to tak zwanej Rodziny Charlesa Mansona. Zawiązujący właściwą akcję nocny atak na dom Mii i Johna przez parę satanistów ostatecznie zdradza właściwą problematykę filmu, która niestety w większej mierze obraca się wokół wywoływania demonów, aniżeli przerażających właściwości opętanej przez małą Annabelle Higgins demonicznej lalki. Te drugie są na tyle subtelne, ażeby poza szkaradnym wyglądem antagonistki nie przerazić częstych widzów kina grozy. A to nocami maszyna do szycia sama się włącza, a to znowuż Annabelle buja się na skrzypiącym fotelu na biegunach. Na bardziej zdecydowane posunięcie decyduje się tuż przed porodem Mii i przeprowadzką do nowego mieszkania, wywołując pożar w kuchni, z niezłą jump scenką w kulminacji, w trakcie której jakaś siła ciągnie Mię po podłodze. Po narodzinach małej Leah Leonetti porusza kolejny, częsty motyw horrorów nastrojowych: przeprowadzkę do nowego lokum, w którym to jump scenki będą pojawiać się z dużo większą częstotliwością, aniżeli w pierwszej połowie filmu. Owe momenty w zamyśle nieoczekiwanego zaskakiwania widzów, nagle skądś wyskakującymi bytami dla mnie były na tyle przewidywalne, żeby pozbawić mnie tej przyjemności podskakiwania w fotelu (choć widzowie rząd przede mną często podrywali się z miejsc), co wcale nie znaczy, że kilka momentów nie mogło poszczycić się prawdziwie mrocznym klimatem. Szczególnie ukontentowała mnie scena w piwnicy, w trakcie której jakaś czarna, szponiasta dłoń wyłania się z wózka i chwyta Mię za rękę. Później kobieta ucieka do windy, ale jej próby dostania się na górę nieodmiennie kończą się dalszym pobytem w podziemiach. Po krótkiej, pełnej napięcia gonitwie Leonetti na chwilę pokazuje widzom prawdziwe oblicze zagrożenia, co zważywszy na jego mierną obróbkę komputerową jest błędem (ale na szczęście trwającym jedynie ułamek sekundy). Po tym wydarzeniu Annabelle prawie całkowicie usunie się na dalszy plan, ustępując miejsca typowej opowiastce o demonach (ujęcie, w którym Mia ślęczała nad księgą okultystyczną żywcem skopiowano z „Dziecka Rosemary”) – a szkoda, bo miałam nadzieję, że chociaż raz w trakcie seansu Annabelle w trakcie zbliżenia na jej porcelanową twarz mrugnie… Ot, taki fetysz;)

Wciągająca w kategoriach dramatu, a nie czystego horroru historia Mii i Johna swoim finałem mocno rozczarowuje. Sama dynamiczna końcówka filmu daje nadzieję na jakiś pesymistyczny końcowy akcent, ale ostatecznie Leonetti rozwiewa te oczekiwania najbardziej niepożądanym w tym gatunku zakończeniem. A szkoda, bo scenariusz pozostawiał tutaj pole do naprawdę druzgocącego uderzenia.

„Annabelle” to przykład horroru w wersji lajt, realizacyjnie i narracyjnie nawiązującego do XX-wiecznych straszaków, w których klimat i brak daleko idącej dosłowności odgrywały główną rolę. Oczywiście twórcy kilkoma jump scenkami odrobinę odchodzą od tego stonowania, ale nie na długo. Przez wzgląd na ową oszczędność w epatowaniu ujęciami stricte horrorowymi „Annabelle” wydaje się być idealną propozycją dla widzów o słabszych nerwach. Natomiast długoletni wielbiciele kina grozy mają szansę zasmakować w tej osobliwej aurze lat 70-tych i wciągającej fabule, o ile oczywiście akceptują schematyczność. Mnie w ogólnym rozrachunku film zadowolił – kilka rzeczy bym poprawiła, ale nie mogę powiedzieć, że seans mnie znudził, a to już coś jeśli weźmie się pod uwagę inne nużące tegoroczne straszaki.

Za seans bardzo dziękuję dystrybutorowi filmu