Lekarz John kupuje swojej ciężarnej żonie, Mii, rzadko spotykaną, dużą
lalkę, którą kobieta dołącza do swojej małej kolekcji. W nocy młode małżeństwo
zostaje napadnięte przez wyznawców Szatana, którzy po krótkiej szamotaninie
giną z rąk policjantów. Jakiś czas po tym wydarzeniu Mia odkrywa, że śmierć
satanistów sprowadziła przekleństwo na jej rodzinę, które skumulowało się w jej
nowej lalce, obdarzonej duszą Annabelle Higgins.
Po spektakularnym sukcesie „Obecności” Jamesa Wana w 2013 roku tylko kwestią
czasu było dokręcenie kolejnego filmu, nawiązującego do tej produkcji. Tym
razem za reżyserię odpowiadał John R. Leonetti, który odpowiadał za zdjęcia do „Obecności”,
natomiast James Wan ograniczył się do roli producenta. Prawie każdy zna
historię młodej pielęgniarki, rzekomo dręczonej w latach 70-tych przez
szmacianą lalkę, podarowaną jej przez matkę. W „Obecności” Wan pokrótce
przytoczył ten wątek, który do świata popkultury dotarł dzięki parze
demonologów, Lorraine i Edowi Warrenom, utrzymującym niegdyś, że naprawdę
walczyli z bytem, gnieżdżącym się w lalce. Scenariusz Gary’ego Daubermana jest
spin-offem „Obecności” i zarazem jej luźnym prequelem, obrazującym wydarzenia
sprzed koszmaru dwóch pielęgniarek.
Akcja „Annabelle” rozgrywa się w 1970 roku, ale choć Leonetti, podobnie jak
rok wcześniej James Wan cofa się do wieku XX, już od pierwszych minut seansu
można dostrzec duże różnice w realizacji. Dynamiczność „Obecności” została tutaj
zastąpiona daleko idącą powściągliwością, tak w rozwoju akcji, jak i
straszeniu. To stonowanie przywodzi na myśl stare, dobre straszaki, w których prym
wiodły aura tajemniczości i niechęć twórców do daleko idącej dosłowności.
Wyblakłe zdjęcia oraz stroje z epoki i archaiczne aranżacje wnętrz nie tylko
budowały klasyczny klimat, ale chwilami również sprawiały, że zapominałam, iż
oglądam współczesny horror, całkowicie przenosząc się do tamtych lepszych dla
kina grozy czasów. „Annabelle” jest bez wątpienia ukłonem w stronę wielbicieli
straszaków z lat 70-tych i 80-tych, który niemalże całkowicie odżegnuje się od nowoczesnych
technik kręcenia, ale niestety nienastawionym na straszenie.
Historia młodego małżeństwa, Johna i Mii, (w tych rolach mało wyrazisty
Ward Horton i moim zdaniem obłędna warsztatowo Annabelle Wallis) pomimo swojej
konwencjonalności zaangażowała mnie już od pierwszych minut projekcji. Leonetti
szczególny nacisk położył na ich dramatyczną historię, starając się za często
nie odwracać uwagi widza tanim efekciarstwem, co jest normą we współczesnym
kinie grozy. Początkowo scenariusz skupia się na rozterkach ciężarnej Mii,
która drży na myśl o ewentualnych komplikacjach podczas porodu. Tak bardzo
pragnie dziecka, że wymusza na swoim małżonku obietnicę, iż w razie
konieczności wyboru, ocali dziecko zamiast niej (te jej przekonania będą miały
kluczowe znaczenie w finale). Aby rozweselić żonę John kupuje jej starodawną
lalkę, z demonicznym obliczem, którą Mia z jakiegoś niezrozumiałego powodu jest
zachwycona. Warrenowie swego czasu „walczyli” z bytem zamieszkującym tanią, zwyczajną
szmacianą laleczkę, ale Leonetii, pamiętając, że kręci horror postarał się o
jak najbardziej niepokojący wygląd swojej antagonistki. Co z kolei prowadzi do
pytania: jak mężczyzna mógł podarować takie szkaradzieństwo swojej ciężarnej
małżonce? W każdym razie Mia początkowo jest zadowolona z prezentu, ale
późniejsze wydarzenia szybko wzbudzają w niej niechęć do lalki.
Wbrew pozorom „Annabelle” nie jest typową ghost story tylko horrorem satanistycznym. Pierwszym sygnałem
obrania takiej tematyki jest reportaż z zamordowania między innymi ciężarnej
aktorki Sharon Tate, wybranki reżysera Romana Polańskiego i schwytania
odpowiedzialnej za to tak zwanej Rodziny Charlesa Mansona. Zawiązujący właściwą
akcję nocny atak na dom Mii i Johna przez parę satanistów ostatecznie zdradza
właściwą problematykę filmu, która niestety w większej mierze obraca się wokół
wywoływania demonów, aniżeli przerażających właściwości opętanej przez małą
Annabelle Higgins demonicznej lalki. Te drugie są na tyle subtelne, ażeby poza
szkaradnym wyglądem antagonistki nie przerazić częstych widzów kina grozy. A to
nocami maszyna do szycia sama się włącza, a to znowuż Annabelle buja się na skrzypiącym
fotelu na biegunach. Na bardziej zdecydowane posunięcie decyduje się tuż przed
porodem Mii i przeprowadzką do nowego mieszkania, wywołując pożar w kuchni, z
niezłą jump scenką w kulminacji, w
trakcie której jakaś siła ciągnie Mię po podłodze. Po narodzinach małej Leah
Leonetti porusza kolejny, częsty motyw horrorów nastrojowych: przeprowadzkę do
nowego lokum, w którym to jump scenki
będą pojawiać się z dużo większą częstotliwością, aniżeli w pierwszej połowie filmu.
Owe momenty w zamyśle nieoczekiwanego zaskakiwania widzów, nagle skądś
wyskakującymi bytami dla mnie były na tyle przewidywalne, żeby pozbawić mnie
tej przyjemności podskakiwania w fotelu (choć widzowie rząd przede mną często
podrywali się z miejsc), co wcale nie znaczy, że kilka momentów nie mogło
poszczycić się prawdziwie mrocznym klimatem. Szczególnie ukontentowała mnie
scena w piwnicy, w trakcie której jakaś czarna, szponiasta dłoń wyłania się z
wózka i chwyta Mię za rękę. Później kobieta ucieka do windy, ale jej próby
dostania się na górę nieodmiennie kończą się dalszym pobytem w podziemiach. Po krótkiej,
pełnej napięcia gonitwie Leonetti na chwilę pokazuje widzom prawdziwe oblicze
zagrożenia, co zważywszy na jego mierną obróbkę komputerową jest błędem (ale na
szczęście trwającym jedynie ułamek sekundy). Po tym wydarzeniu Annabelle prawie
całkowicie usunie się na dalszy plan, ustępując miejsca typowej opowiastce o
demonach (ujęcie, w którym Mia ślęczała nad księgą okultystyczną żywcem
skopiowano z „Dziecka Rosemary”) – a szkoda, bo miałam nadzieję, że chociaż raz
w trakcie seansu Annabelle w trakcie zbliżenia na jej porcelanową twarz mrugnie…
Ot, taki fetysz;)
Wciągająca w kategoriach dramatu, a nie czystego horroru historia Mii i
Johna swoim finałem mocno rozczarowuje. Sama dynamiczna końcówka filmu daje
nadzieję na jakiś pesymistyczny końcowy akcent, ale ostatecznie Leonetti
rozwiewa te oczekiwania najbardziej niepożądanym w tym gatunku zakończeniem. A
szkoda, bo scenariusz pozostawiał tutaj pole do naprawdę druzgocącego
uderzenia.
„Annabelle” to przykład horroru w wersji lajt, realizacyjnie i
narracyjnie nawiązującego do XX-wiecznych straszaków, w których klimat i brak daleko
idącej dosłowności odgrywały główną rolę. Oczywiście twórcy kilkoma jump scenkami odrobinę odchodzą od tego
stonowania, ale nie na długo. Przez wzgląd na ową oszczędność w epatowaniu ujęciami
stricte horrorowymi „Annabelle” wydaje się być idealną propozycją dla widzów o
słabszych nerwach. Natomiast długoletni wielbiciele kina grozy mają szansę zasmakować
w tej osobliwej aurze lat 70-tych i wciągającej fabule, o ile oczywiście
akceptują schematyczność. Mnie w ogólnym rozrachunku film zadowolił – kilka
rzeczy bym poprawiła, ale nie mogę powiedzieć, że seans mnie znudził, a to już
coś jeśli weźmie się pod uwagę inne nużące tegoroczne straszaki.
Za seans bardzo dziękuję dystrybutorowi filmu