Trzeci, po „Nocnej zmianie” i „Szkieletowej załodze”, zbiór opowiadań
Stephena Kinga, po raz pierwszy wydany w 1993 roku. Obszerny tom zawiera 20
epickich utworów, wiersz, esej, krótki scenariusz i przypowieść. Kilka tekstów przeniesiono
na ekran, zarówno w pełnym, jak i krótszym metrażu. Popularnymi przykładami
krótkich adaptacji pięciu utworów zamieszczonych w zbiorze „Marzenia i koszmary”
są serial pod tym samym tytułem z 2006 roku oraz jeden segment „Autostrady
strachu” z 1997 roku. A najbardziej znanymi pełnometrażowymi adaptacjami są „Nocne
zło” z 1997 roku (opowiadanie „Nocny Latawiec”) i „Czarny cadillac” z 2009 roku
(opowiadanie „Cadillac Dolana”). Osobiście, podobnie jak pokaźna grupa innych
czytelników, uważam „Marzenia i koszmary” za drugi z najbardziej udanych zbiorów
Stephena Kinga, tuż po „Nocnej zmianie”, ale to wcale nie oznacza, że
absolutnie wszystkie teksty w nim zamieszczone odbieram w kategoriach arcydzieł
krótkiej formy literackiej z gatunku horroru. Poziom „Marzeń i koszmarów” jest
na tyle wyrównany, żebym w poniższym zestawieniu mogła wytypować tylko cztery miejsca,
ale to równocześnie świadczy o tym, że jednak jakaś minimalna różnica poziomów
w moim subiektywnym odczuciu istnieje.
Uwaga: Lista podzielona jest na cztery grupy opracowane całkowicie
subiektywnie. Pierwsza zawiera opowiadania w moim mniemaniu znakomite, druga
bardzo dobre, trzecia przeciętne, a ostatnia słabe. Kolejność opowiadań w poszczególnych
grupach jest całkowicie przypadkowa.
Miejsce 1
„Nocny Latawiec”. Bohaterem tego opowiadania jest znany z „Martwej strefy”
dziennikarz Inside View, Richard
Dees, który trafia na trop wampira podróżującego samolotem na licencji
prywatnego pilota. Choć pomysł wydaje się cokolwiek kuriozalny, efekt
przechodzi najśmielsze wyobrażenia. Klimatyczna narracja z calowo zaburzoną
chronologią i nieprzyjemny protagonista ścigający nieuchwytnego wampira w bestialski
sposób pozbawiającego życia przypadkowych ludzi na lotniskach. King oddał tę
historię z poszanowaniem wszystkich reguł dobrego literackiego straszaka. A
Mark Pavia w swojej filmowej adaptacji w moim mniemaniu zbliżył się do geniuszu
pierwowzoru.
„Mają tu kapelę jak wszyscy diabli”. Podróżujące małżeństwo trafiające do
małego, sennego miasteczka, z którym coś jest mocno nie w porządku. Czy to nie
przypomina fabuły opowiadania „Dzieci kukurydzy” zamieszczonego z zbiorze „Nocna
zmiana”? A i owszem, ale sam King doskonale zdawał sobie z tego sprawę,
wspominając w notach końcowych ową zbieżność fabularną. Jedni odbiorą to, jako
nieprzyjemne powielanie swoich własnych pomysłów, a inni, jak ja, odnajdą na
kartach tego opowiadania kwintesencję Stephena Kinga, najlepiej czującego się w
prowincjonalnej scenerii, w której dosłownie wszystko może się wydarzyć. Łącznie
z nawiedzeniem przez duchy znanych muzyków.
„Dedykacja”. Śmiem podejrzewać, że to jeden z najbardziej odstręczających
tekstów Stephena Kinga, co jest niemałym dokonaniem, jeśli weźmie się pod uwagę
fakt, że nie bazuje w nim na makabryczności. UWAGA SPOILER Rzecz traktuje o pokojówce, która
spożywa zaschniętą spermę, przylegającą do prześcieradła w pokoju hotelowym
zajmowanym przez znanego pisarza. Klątwa, którą rzuciła na nią wiedźma ma
zapewnić dostatni byt jej noszonemu w łonie dziecku, nasienie poczytnego
pisarza ma zagwarantować mu podobną przyszłość KONIEC SPOILERA. Sam King woli traktować ten
utwór, jako głos sprzeciwu pod adresem narcystycznych, okrutnych gwiazd, ale element
obrzydliwości jest równie wyraźny. Chcący, czy niechcący autor „Marzeń i koszmarów”
wywołał u mnie odruch wymiotny, a to jak wie każdy, kto troszkę poznał moje
wypaczone gusta, poza wszystkim innym, zagwarantowało mu miejsce w czołówce
krótkich form literackich pióra Stephena Kinga.
„Przepraszam, to nie pomyłka”. Krótki scenariusz przeniesiony na ekran w
serialu „Opowieści z ciemnej strony”, który zachwyca zaskakującą fabułą.
Prostym pomysłem tajemniczego telefonu zakłócającego wieczorny spokój pewnej
rodziny, który dopiero w finale przygniata doprawdy zgrabnym twistem. Ale
wcześniej King udowadnia, że równie silnie potrafi trzymać w napięciu
czytelnika, sterować jego emocjami oraz generować hipnotyzującą atmosferę
tajemniczości w formie scenariusza, jak i klasycznego opowiadania.
„Crouch End”. Zamysł był taki, aby oddać hołd legendarnemu H.P.
Lovecraftowi, odwołując się do ułamka stworzonego przez niego uniwersum i
bestii, które nadal przerażają miliony czytelników. I w moim mniemaniu King
całkowicie sprostał niełatwemu w końcu zadaniu oddania ducha prozy Lovecrafta,
który jak się okazało idealnie koegzystował ze stylem Kinga, który na szczęście
nie posunął się do warsztatowego naśladownictwa. Na szczęście, bo dzięki temu
pokazał, że niepokojące światy Lovecrafta mogą oddziaływać na czytelnika
również w wykonaniu kogoś innego.
„Dom na Maple Street”. Komentując „Udrękę małych dzieci” King zdradza, że
wzorował się na niektórej prozie Raya Bradbury’ego. Pewnie tak, ale ja
specyficzną aurę nasuwającą skojarzenia z jednym konkretnym dziełem tego
pisarza („Jakiś potwór tu nadchodzi”) odnalazłam właśnie w „Domu na Maple
Street”. Bohaterami tej opowieści jest rodzina Bradburych (czyżby zbieżność
nazwisk była przypadkowa?), która pada ofiarą, czy też wybawienia pozaziemskiego
statku. Ale to nie pomysł na fabułę w moim odczuciu przesądza o wyjątkowości niniejszego
opowiadania (choć niczego zarzucić mu nie mogę) tylko atmosfera dzieciństwa, z
całym jego bagażem. Beztroska przeplata się tutaj z prawdziwie koszmarną
egzystencją u boku bezdusznego ojczyma, która powinna poruszyć, co bardziej
empatycznych czytelników.
„Ludzie Godziny Dziesiątej”. O ile uniwersum i konstrukcja jest inna to już
obraz czarnych charakterów tego opowiadania bardzo przypomina estetykę H.P.
Lovecrafta. A uczynienie protagonistami osób bezskutecznie próbujących rzucić
palenie, zdolne dostrzec prawdziwe oblicze co poniektórych wysoko postawionych
person jest przyczynkiem dla autora do wyrażenia swojego oburzenia zmianami
poczynionymi w Stanach Zjednoczonych w latach 90-tych. Zmianami, które
przywiodły Kingowi na myśl segregację rasową, podział na tych lepszych
niepalących i tych „trędowatych” palących, któremu byłam zmuszona przyklasnąć.
„Udręka małych dzieci”. I tutaj podobnie. Pomysł zbliżony do „Ludzi Godziny
Dziesiątej” tyle, że w realiach szkolnych i z dziećmi w postaciach ukrywających
przed światem swoje prawdziwe, koszmarne oblicza. Klimat jest inny – potworność
przebija tutaj z pozornej idylli, co akurat jest jednym ze znaków
rozpoznawczych prozy Stephena Kinga. Równie duża rozbieżność pojawia się w
finale, tutaj interpretacja nie jest tak jednoznaczna, ale główny wątek bazuje
na pokrewnej, zachwycającej koncepcji.
Miejsce 2
„To żyje w nas”. Melancholijny utwór o jesieni życia oddanej w tożsamej
porze roku, na którą rzutuje widok niesławnego domu na wzgórzu (czyżby
inspiracja „Miasteczkiem Salem”?) górującego nad miasteczkiem. Siłą tego
opowiadania nie są okropności w klasycznym, stricte horrorowym wydaniu tylko
bardziej egzystencjalna, podskórna groza życia codziennego, w którym przecież,
jeśli tylko się rozejrzeć można spotkać rzeczy o wiele bardziej przerażające
aniżeli wytwory wyobraźni nawet najbardziej uzdolnionych artystów.
„Palec”. Monstrualny palec wyłaniający się z otworu odpływowego umywalki w łazience…
Ten pomysł jest tak magicznie absurdalny, że pomimo swojej największej wady
(rozwlekłości) osiadł mi w pamięci już po pierwszej lekturze w dzieciństwie i
nie chce odpuścić aż do dziś. Kwintesencja klasy B, której prawidła King
rozumie i docenia, co potrafi wyrazić na kartach swoich utworów. Na marginesie
wspomnę tylko o „Loterii” Shirley Jackson, o której King tutaj przebąkuje. Kto nie
czytał tego znakomitego opowiadania niech żałuje, bo naprawdę warto!
„Trampki”. Dosyć nietypowa ghost
story, bo zasadzająca się na mężczyźnie pracującym w studiu nagrań, który
pewnego dnia korzystając z toalety widzi stare trampki w sąsiedniej kabinie. W
późniejszych dniach widuje je już notorycznie, a powiększająca się liczba
owadów spoczywających u stóp jegomościa będącego właścicielem tych butów każe
mu podejrzewać, że w kabinie przez nikogo niezauważony siedzi trup. Jedynie
zakończenie pozostawia troszkę do życzenia, bo nastrojowa forma, uwypuklająca wszystko,
co najlepsze w klasycznych ghost stories
została jak najbardziej zachowana.
„Ostatnia sprawa Umneya”. To miał być pastisz noir. Opowiadanie stylem nawiązujące do pióra Raymonda Chandlera i
Rossa Macdonalda, ale King nie byłby sobą, gdyby nie natchnął tego tekstu
własnym, odkształcającym rzeczywistość pomysłem. Bo czyż jest coś bardziej
dziwacznego, wywołującego niemiłe wrażenie pogwałcenia wszelkich zasad fizyki,
aniżeli informacja, że jesteśmy wytworem wyobraźni jakiegoś pisarza?
„Sprawa doktora”. Kontynuując gloryfikację dokonań innych pisarzy King tym
razem sięga po nieśmiertelnych bohaterów Arthura Conana Doyle’a, Sherlocka
Holmesa i doktora Watsona. Tym razem jednak uczeń przebije mistrza i pierwszy
rozwiąże sprawę zamkniętego pokoju. Kryminalną nie horrorową, ale King już
nieraz udowadniał, że nie tylko groza mu w głowie, że potrafi nakreślić
wciągające intrygi narracyjnie przystające do innych gatunków. Tak też jest i
tutaj, być może z odrobinę naciąganym akcentem, ale i tak dobrze się owe
dziełko czyta. Szczególnie dzięki miejscami archaicznym zwrotom i atmosferze XIX-wiecznej
Anglii.
„Mój śliczny kucyk”. Choć próżno w tym opowiadaniu odnaleźć elementy typowe
dla klasycznych, literackich horrorów dałam się porwać wzruszające artykulacji
procesu przemijania. Spojrzeniu na względność czasu, który kładzie się cieniem
na życie każdego z nas, w pewnym wieku wręcz przygniatając świadomością o
naszej śmiertelności.
Miejsce 3
„Popsy”. UWAGA SPOILER W notach
końcowych King zdradza, że potwór z „Popsy’ego” może być tym samym, który
pojawia się w „Nocnym Latawcu”, ale ja wolę patrzeć na niego, jak na innego
krwiopijcę KONIEC SPOILERA. Moją
uwagę w tym utworze szczególnie przyciągnęły aluzje do pedofilii. Przygoda
pewnego chłopca porwanego przez zadłużonego mężczyznę nosi w sobie pewne
znamiona tajemniczości, ale jak dla mnie nie sfinalizowano ich w zaskakujący sposób,
a chyba taki był plan. Wydaje mi się, że King lepiej by zrobił, gdyby postawił
na jakiś inny charakter Popsy’ego.
„Gryziszczęka”. Zabawka z metalowymi zębami, która ożywa w samochodzie pewnego
komiwojażera, który popełnił jeden z podstawowych błędów bohaterów horrorów, zabierając
autostopowicza. Kuriozalny pomysł (co jest swego rodzaju wizytówką tego
magicznego zbiorku) wypadły zapewne o wiele lepiej, gdyby King powściągnął
język w drugiej połowie opowiadania. W tak standardowej akcji rozwlekłe opisy
były naprawdę zbędne. Co wcale nie zmienia faktu, że pierwsza, tajemnicza
połowa tekstu całkowicie mnie ukontentowała.
„Koniec całego bałaganu”. Opowieść o końcu świata w wydaniu Kinga. Z
perspektywy jednego z bohaterów, a zarazem współwinnego tego całego bałaganu, w
której King ochoczo wykorzystuje uwielbiany przez siebie zabieg uprzedzania
zdarzeń. Podobnie, jak w „Gryziszczęce” całkowicie zatraciłam się w pierwszej
połowie niniejszego opowiadania, podczas której autorowi udało się za pomocą
niewielu słów nakreślić obraz beztroskiego dzieciństwa u boku genialnego brata
(którego prekursorem był brat samego Kinga), ale im dalej, tym bardziej
beznamiętnie, głównie przez uczynienie narratorem umierającego człowieka, który
nie ma zbyt wiele czasu na oddanie kompleksowego obrazu końca znanego nam
świata.
„Urodzi się w domu”. Czyli rzecz o apokalipsie zombie, rozgrywającej się na
wyspie sąsiadującej z Little Tall Island znanej z choćby „Dolores Claiborne” i „Sztormu
stulecia”. Nie muszę chyba mówić, dlaczego nie przepadam za tym utworem? W końcu
moje zmęczenie standardowymi historyjkami o żywych trupach jest powszechnie
znane. O przeciętności, a nie całkowitej dyskredytacji tego dziełka przesądziła
jedynie osobista historia głównej bohaterki, która przeplatała się z wątkami
zmartwychwstania trupów.
„Pora deszczowa”. I znów małe, prowincjonalne miasteczko, które skrywa
swoją tajemnicę. Cokolwiek zabawną i w tym tkwi główny problem tego opowiadania,
albo superlatyw, zależy jak na to spojrzeć. Deszcz ostrych narzędzi zamiast
deszczu ropuch chyba byłby ciekawszy… No, ale King postawił na płazy, czym
nawet mnie rozśmieszył, tylko nie jestem pewna, czy na takiej reakcji odbiorcy
mu zależało. W każdym razie beznamiętnie nie było, bo zabawnie – tylko tyle, i
aż tyle.
Miejsce 4
„Cadillac Dolana”. Nie wiem, co King musiałby z tym opowiadaniem zrobić,
żeby rozbudzić moje, choćby szczątkowe zainteresowanie historią żądnego zemsty
wdowca, który postanawia pogrzebać przestępcę wraz z jego samochodem. Może
gdyby nieco okroił szczegóły techniczne i doprawdy mało absorbujące wewnętrzne
rozterki głównego bohatera, poczułabym większą sympatię do tego pomysłu. Ale
autorowi zależało na jak największej dozie realizmu, który owszem w takim
wydaniu zapewne zainteresuje matematyków i osoby parające się samochodami, ale
ja wolałbym szczegółowe okropieństwa;)
„Piąta ćwiartka”. Nie wiem, czemu miała służyć ta historia poza znudzeniem
czytelnika literatury grozy. Być może miała sprostać wymaganiom sympatyków sensacyjnych
historyjek, których przebieg łatwo przewidzieć już na początku. Nie mam za złe
odbiegania od grozy na rzecz kryminału, w końcu w kilku innych utworach zamieszczonych
w tym zbiorze King również odszedł od stylistyki horroru. Bardziej zirytowała
mnie nudnawa forma i mało odkrywczy pomysł na fabułę.
Poza wymienionymi w „Marzeniach i koszmarach” widnieją również esej „Pałka niżej!” i wiersz „Brooklyński sierpień” Stephena Kinga w roli
swego rodzaju gloryfikacji baseballu oraz krótka przypowieść „Żebrak i diament”
o Bogu i biedaku. Z racji mojej całkowitej ignorancji w dziedzinie sportu nie
czuję się odpowiednią osobą do oceniania tych pierwszych, a przypowieść to
jedynie taka ciekawostka, o której poza wartością moralizatorską nic
konkretnego powiedzieć nie umiem.
W recenzji wykorzystałam grafiki Dariusza Kocurka, stworzone na potrzeby
kalendarza wydawanego przez portal stephenking.pl. Więcej zapierających dech w
piersiach, nastrojowych grafik pana Kocurka znajdziecie na jego oficjalnej stronie.
Bardzo dobra recenzja, przybliżasz w pełni czego można się spodziewać po zbiorze, opisując każde z opowiadań. Ja zawsze się zastanawiam, jaką reckę popełnić, po przeczytaniu zbiory - czy to ma być krótko i zwięźlę na 2-3 zdania, czy bardziej rozpisane jak u Ciebie, niemal zawsze wybieram tę pierwszą opcję. Może musiałbym kiedyś w końcu zdecydować się na tę drugą?
OdpowiedzUsuńGrafiki Darka świetne, on bardzo dobrze czuje Kinga. Ale najlepsze grafiki zrobił do wykorzystanej przez wydawnictwo Albatros Mrocznej Wieży. ;)
Oj, już nie przesadzaj z tą zwięzłością. Zdradzasz akurat tyle, ile chce się wiedzieć o książce. Rozwlekłość zawsze była moim przekleństwem. Polonistka w gimnazjum zawsze mi wytykała, że w przeciwieństwie do większości ludzi nie mam problemów z rozpoczęciem swoich wywodów tylko ich skończeniem;)
UsuńA Kocurek to zdolna bestia - mnie jego grafiki wręcz hipnotyzują. Mogę się gapić bez końca;)
A ile tych moich recenzji czytałaś? :) Pewnie tylko "Wariant drugi", który zresztą uważam, że można by opisać bardzo obficie, ale tego nie robię, bo chciałbym, że po niego sięgnąć, a o poszczególnych opowiadań to pomówić mogę z tymi, którzy przeczytali...czyli nikim ze znajomych. :D
UsuńTo ja mam zdecydowanie gorzej z rozpoczęciem, bo czuję schematyczność toteż czasem zerkam na inne blogi, jak rozpoczynają recenzję. Ale jak już ruszę to potem mogę napisać sporo.
Co do Ciebie to widać od razu w każdej recenzji, że lubisz sobie popisać. :)
Od Kocurka bardziej mi się chyba tylko okładki Crayona podobają. :) Darek ma ostatnio różne okładki, albo bardzo dobre, albo słabiutkie. Ale ogółem zawsze doceniam jego wkład i cieszą mnie rok w rok kalendarze na sk.pl, które dla nich robi, a ja je chętnie kupuję. :)
Aż policzyłam;) 17. Mało wiem, ale spoko nadrabiam, bo od niedawna zasilam grono Twoich czytelników.
UsuńNie zrozumiałem Cię troszkę, bo myślałem, że o tej zwięzłości piszesz tylko w odniesieniu do zbioru, który przeczytałem niedawno (Wariant drugi właśnie), a Ty pisałeś ogółem. :) Ale to nic. No tak, co do recek odnośnie powieści masz rację. Ale mi chodziło o większe rozpisanie z mojej strony odnośnie recenzji dotyczących zbiorów opowiadań. To po nich zawsze się zastanawiam, czy pisać bardzo zwięźle czy tak jak Ty w "Marzeniach i koszmarach". ;)
UsuńOgólnie pisałam;)
UsuńRecenzować opowiadania moim zdaniem jest najtrudniej. Sama czasem opisuję opowiadania bardzo pobieżnie, bo łatwo o spoilery w opiniowaniu krótkich form literackich.
Właśnie i nie wiadomo, jak to opisać, czy opisać samą fabułę pokrótce, czy wypisać też plusy i minusy każdego z opowiadań. To się wiąże z kilkukrotnie większą pracą przy pisaniu. A wydaje mi się też, że pisanie recenzji do zbiorów i powieści jednak się jakoś tam różni. Ogólnie rzecz biorąc zbiorów czyta się mniej, tak wnioskuję z doświadczenia z osobami, które znam. Sam nie sięgam też za często po krotką formę, ale postanowiłem to nieco zmienić od tego roku i zacząłem sięgać częściej, mając nadzieję na znalezienie kolejnej perełki pokroju "Kronik marsjańskich" Bradbury'ego, które polecam bardzo, albo "Wariantu drugiego" Dicka, który polecam równie bardzo. :)
UsuńMNie bardzo ten zbiór opowiadań się podobał i mam ochotę wrócić do niego po latach. Ogólnie rzecz ujmujac wszystko co wyszło spod pióra Stephena Kinga biorę w ciemno :>
OdpowiedzUsuńhttp://kruczegniazdo94.blogspot.com
Tego zbioru jeszcze nie czytałam, ale z tego, co widzę, mam go na półce, więc kiedyś w końcu się z nim zapoznam ;)
OdpowiedzUsuń