Pracujący nad pierwszą książką, Clint, przyjmuje tymczasową posadę zastępcy
nauczyciela angielskiego w podstawówce w miejscowości FT. Chicken, w stanie
Illinois. W tym samym czasie do szkolnej stołówki zostaje sprowadzony zainfekowany
drób, który zaczyna zamieniać uczniów w mięsożerne bestie. Nauczyciele zostają
zmuszeni do zabarykadowania się w budynku, w oczekiwaniu na organy porządku
publicznego. Kiedy dochodzą ich informacje, że epidemia rozprzestrzeniła się na
całe miasto decydują się stanąć do walki z hordą oszalałych dzieciaków.
Horror komediowy początkujących reżyserów, Jonathana Milotta i Cary’ego
Murniona na podstawie scenariusza Iana Brennana i Leigh Whannella. Ten drugi
debiutował w roli reżysera podczas pracy przy „Naznaczonym 3”, ale szczególnie
intensywnie spełnia się w charakterze aktora i scenarzysty (m.in. trzech
części „Piły”, „Martwej ciszy”, trzech części „Naznaczonego”). Zainteresowanie
opinii publicznej oprócz nazwiska Whannella jeszcze przed premierą „Szkolnej
zarazy” wzmagała informacja, że główną rolę powierzono Elijahowi Woodowi,
którego firma była współodpowiedzialna za produkcję. Innymi słowy „Szkolną
zarazę” firmują znane nazwiska, które być może przyciągną przed ekrany pokaźną
liczbę odbiorców. Choć „Szkolną zarazę” szufladkuje się, jako zombie movie choroba przedstawiona w
filmie niekoniecznie poddaje się tylko tej jednej interpretacji. Można to
odczytywać również w kategoriach jakiegoś nowego wirusa, albo istotnie nieco
zmodyfikowanej zarazy zombie. Zmodyfikowanej, bo dotykającej wyłącznie osoby,
które mają przed sobą okres dojrzewania. Dobrze, że twórcy „Szkolnej zarazy”
trochę poeksperymentowali z wirusem, bo osobiście jestem już zmęczona tymi
wszystkimi apokaliptycznymi horrorami o klasycznych żywych trupach. Nawet,
jeśli widać w tym dużą inspirację kultowym „Czy zabiłbyś dziecko?” i tak
koncepcja prezentuje się nieporównanie ciekawiej niż większość współczesnych
produkcji o zombie. Co wcale nie znaczy, że twórcom udało się uniknąć drażniących
mnie elementów.
„Szkolną zarazę” zauważalnie można podzielić na dwie partie. Zdecydowanie
bardziej opowiadam się za pierwszą, kiedy to jeszcze sielski, oddany w
pastelowych barwach klimat przyjemnie kontrastuje z pierwszymi oznakami
rozprzestrzeniającego się wirusa. Widzimy dziewczynkę z ropiejącymi krostami na
twarzy, która atakuje nieprzyjemnego kolegę z klasy, odgryzając mu kawałek
skóry z policzka. Niedługo potem chłopiec przystąpi do infekowania innych, ale
jeszcze wcześniej scenarzyści wtłoczyli w akcję kilka dodatkowych smaczków. Nie
spodziewałam się, że tak celowo przerysowany film, mający za zadanie bardziej
śmieszyć, aniżeli straszyć czy zniesmaczać będzie się silił na jakieś
ambitniejsze tezy. Ale nie doceniłam twórców. Jeszcze przed wybuchem epidemii
sporo miejsca poświęcono karygodnemu zachowaniu, co poniektórych dzieci, niemających
szacunku do rodziców i nauczycieli, zdeprawowanych pociech, które kpią z
wszelkich autorytetów. Oczywiście, nie wszyscy prezentują taką postawę, ale i
tak można zauważyć, że scenarzyści starali się uświadomić widzom, jakim
niekorzystnym zmianom w ostatnich latach podlega zachowanie dzieci. Clint
(znakomicie wykreowany przez Elijaha Wooda), w pewnym momencie stwierdza, że za
jego czasów tak nie było i choć nie rozwija szerzej swojej myśli starsi
widzowie zapewne domyślą się, co chciał przekazać i najprawdopodobniej
przyznają mu rację. Świat jest coraz bardziej zdeprawowany i dotyczy to zarówno
uczniów podstawówki, jak i ich nauczycieli, których scenarzyści również nie
portretują w chwalebny sposób. Ta teza przeplata się z właściwą akcją, czyli
epidemią a la zombizmu, podlaną dosyć obfitą dawką gore. Plastikowego, czyli dostosowanego do konwencji. Widać, że
ambicją twórców „Szkolnej zarazy” nie było zniesmaczenie odbiorców tylko
rozbawienie. Krwawe sceny wyglądały, jakby żywcem wyjęto je z jakiegoś
teledysku, co zapewne odrzuci osoby nastawiające się na odstręczające
widowisko. Eksperci od efektów specjalnych zrobili wszystko, aby sprostać
wymaganiom innej grupy odbiorców – tej, która przygotuje się na zabawną rzeź,
czyli spektakl zasadzający się na kontrowersyjnym czarnym humorze. Taka
konwencja mi nie przeszkadzała, czasem warto odetchnąć przy czymś celowo
sztucznym. Miałam za to problem z charakterem eliminacji bohaterów, bo w sumie
poza wyciąganiem mózgu i harcami na boisku (gra w kulki gałkami ocznymi, głowa
na sznurku i jelito w roli skakanki) nie dopatrzyłam się niczego, czego nie
widziałam już w innych tego typu filmach, łącznie z jakże oklepanym motywem
rozrywania ciał i konsumpcji organów ludzkich. Za to drobne aluzje do innych
horrorów były, jak najbardziej na miejscu. Konwersacje bohaterów o między
innymi takich dziełach, jak „Straceni chłopcy” i „Christine” Stephena Kinga
znacząco podnosiły poziom dowcipu i tak już zgrabnie rozpisanych dialogów (mój
ulubiony to przytyk do roli hobbita). Poza rozmowami intertekstualność
przejawia się również w scenerii (np. plakat „Szczęk” w pokoju Clinta), czy
scenie z dziewczynką na rowerku, która nie może nie nasunąć skojarzeń z „Piłą”.
Druga połowa „Szkolnej zarazy”, po bardzo udanym zawiązaniu akcji odrobinę
mnie rozczarowała. Całkiem pomysłowa pierwsza połowa filmu przekształciła się w
swego rodzaju parodię „Nocy żywych trupów” i remake'u „Świtu żywych trupów” (wiadomości ze świata zewnętrznego, akcja na dachu). Miałam też wątpliwą przyjemność przydługiego przysłuchiwania się konwersacjom
bohaterów o ich życiu miłosnym oraz ich próbom wydostania się z budynku
szkolnego. Oczywiście, owe podchody nie miały w sobie większego napięcia, bo i
konwencja nie ta, ale dowcip również wówczas znacząco się przytępił.
Spowolnienie akcji, rozwlekłe coraz nudniejsze rozmowy i rzadkie, mało
widowiskowe szarże zarażonych odrobinę podkopały mój entuzjazm, rozbudzony
pierwszą połową seansu. Dopiero pod koniec akcja się rozkręciła, ale niestety
nie w kierunku, jakiego bym oczekiwała po takim wstępie. Ale ostatnie
dynamiczne sekwencje odpędziły przynajmniej senność, wywołaną kilkoma ustępami ukrywających
się w szkole nauczycieli. Fabuła ostatecznie podążyła w stronę konwencji, za
którą na ogół nie przepadam, ale w tak zwariowanym stylu, że mogłam to zaakceptować.
„Szkolna zaraza” z całą pewnością bardziej się sprawdza w roli komedii,
aniżeli horroru, bo choć posoki leje się całkiem sporo sceny gore są tak samo przerysowane, jak
wszystko inne. Celowo, żeby rozśmieszyć widzów optujących za czarnym humorem, a
co za tym idzie potrafiących śmiać się z rzeczy, które zabawne być nie powinny.
W sumie „Szkolna zaraza” stanowi całkiem przyjemną rozrywkę, choć dla mnie
osobiście niepozbawioną wad, na nudny wieczór, ale wyłącznie dla grupy
odbiorców, która odnajduje się w takim śmiałym humorze. Ogólnie odbieram film
na plus, aczkolwiek parę scen w drugiej połowie projekcji można było poprawić.
Czyli to coś takiego jak "Zombieland"?
OdpowiedzUsuńNarracyjnie tak, ale mnie osobiście "Szkolna zaraza" się bardziej podobała. Nigdy nie byłam fanką fabuły, dialogów i bohaterów "Zombieland".
UsuńZ tych nowszych horrorów komediowych o zombie najbardziej lubię "Dom śmierci 2" - wiem, jestem w mniejszości, ale kurczę ilekroć to oglądam zawsze mnie bawi. Pewnie nienormalna jestem, zważywszy na opinie, jakie krążą o tym filmie;) Zresztą podobnie mam z "Kostnicą".