Zjawisko towarzyszące deszczowi meteorytów oślepia niemalże całą ludzkość,
a wraz z nim na Ziemi pojawiają się niezwykłe rośliny, tryfidy, które atakują
ludzi. Oficer marynarki, Bill Masen, jest jednym z nielicznych, którego ominęła
osobliwa epidemia ślepoty, podobnie osierocona dziewczynka, Susan, którą
spotyka próbując wydostać się z Londynu. Od tego momentu razem przemieszczają
się z miasta do miasta w poszukiwaniu pomocy. Tymczasem w latarni morskiej
naukowiec, Tom Goodwin, wraz ze swoją żoną, Karen, stara się wynaleźć środek
chwastobójczy, zdolny unicestwić tryfidy, które wydają się nie mieć żadnych
słabych punktów. Tom wie, że w obliczu rozprzestrzeniającej się liczby
morderczych roślin i ślepoty niemalże całej ludzkości musi się śpieszyć, bo
tryfidy wkrótce mogą stać się dominującym gatunkiem na Ziemi.
„Dzień tryfidów” to jeden z ważniejszych tytułów reprezentujących horrory
science fiction, głównie za sprawą po raz pierwszy wydanej w 1951 roku kultowej
już powieści Johna Wyndhama, autora między innymi poczytnych „Kukułczych jaj z Midwich” nie licząc jednego sequela dwukrotnie przenoszonych na ekran (pomijając mało znaną wersję z Tajlandii opartą na innej książce, która jednak ma wiele zbieżności z utworem Wyndhama) pod
tytułem „Wioska przeklętych". Brytyjski film Steve’a Sekely’ego i Freddiego
Francisa z 1963 roku jest pierwszą, acz nie ostatnią adaptacją „Dnia tryfidów”,
w ogólnym rozrachunku dobrze przyjętą przez widzów, ale nie bez utyskiwań na
liczne rozbieżności z literackim pierwowzorem, które według odbiorców książki
(ja nie miałam jeszcze przyjemności jej przeczytać) złagodziły wydźwięk fabuły.
Scenarzyści, Bernard Gordon i Philip Yordan, jakoby opuścili wiele ciekawych
wątków, modyfikując również finał, ale nawet biorąc pod uwagę owe zmiany film i
tak się obronił, głównie dzięki realizacji i Wyndhamowi, którego historia nawet
w wersji mocno okrojonej i tak dostarcza multum emocji, co zauważyli również
krytycy, kierujący wiele ciepłych słów pod adresem przedsięwzięcia Sekely’ego i
Francisa.
„Dzień tryfidów” z punktu widzenia współczesnego widza rozpoczyna mocno
kiczowata sekwencja deszczu meteorytów spadających na Ziemię w wielobarwnych
rozbłyskach, które to wizualnie ocierają się o animację, podobnie jak
kilkukrotne wstawki budynku spowitego pastelowymi kolorami. Efekt zdecydowanie
nie przetrwał próby czasu – może byłoby inaczej, gdyby zdecydowano się
zrealizować film w czerni i bieli, ale na szczęście w dalszych partiach twórcy
nie uderzają już w tego rodzaju formę przekazu. Następna sekwencja jest jednym
z najbardziej klimatycznych ustępów „Dnia tryfidów”, niosąc w sobie taki
ładunek złowrogości i wręcz klaustrofobicznego wyobcowania, że aż nie sposób
nie odczuć dyskomfortu, nadającego ton całej historii. Widzimy oficera
marynarki, Billa Masena, który budzi się w szpitalu z zabandażowanymi oczami i
próbuje przywołać kogoś z personelu. Kiedy nikt nie przychodzi mężczyzna
zdejmuje opatrunek i po upewnieniu się, że nie stracił wzroku rusza na obchód
placówki. W trakcie swojej powolnej wędrówki przez korytarze pełne zniszczonych
przedmiotów coraz bardziej upewnia się w przekonaniu, że szpital z jakiegoś
powodu opustoszał. Twórcy dosłownie przeładowali tę sekwencję atmosferą
wyobcowania, do pewnego momentu sygnalizując widzom, że Masen jest ostatnim
człowiekiem na Ziemi. Do czasu napotkania lekarza, który jak się okazuje w nocy
podobnie jak większość przedstawicieli rasy ludzkiej stracił wzrok. Najbardziej
prawdopodobnym winowajcą takiego stanu rzeczy było niezwykłe zjawisko towarzyszące
deszczowi meteorytów, wielobarwne, rażące rozbłyski, których Bill ze względu na
swój stan nie mógł obserwować. Z czasem staje się jasne, że epidemia ślepoty to
nie jedyna tragedia, jaka spotkała ludzkość, że zagrożenie istnieje nadal,
tyle, że płynie z zupełnie innej strony. Otóż, deszcz meteorytów poza pozbawieniem
ludzi zmysłu wzroku sprowadził na nich niebezpieczeństwo w postaci tryfidów:
morderczych, przemieszczających się roślin, błyskawicznie rozrastających się do
monstrualnych rozmiarów. Twórcy efektów specjalnych „spłodzili” naprawdę przekonujące
maszkary – pełne wijących się grubych pnączy i rozwartych paszczy roślinne
monstra w realistyczny sposób wprawiane w ruch, ale największe wrażenie robiące
podczas pełnych napięcia skrytych, powolnych zbliżeń do upatrzonej ofiary. Same
momenty ataków najczęściej portretowano w formie szybkich migawek, bez
bazowania na nadmiernym rozlewie krwi, choć w kilku kadrach można dostrzec oszczędne
rany wykwitające na ciałach ofiar. Ale to wcale nie pomniejszało dramatyzmu i
podskórnej zgrozy na myśl o potędze wrogo nastawionych do ludzkości, zdawać by
się mogło wszędobylskich roślin. Tryfidy budzą lęk w bohaterach filmu nie tylko
przez wzgląd na swoje rozmiary i zdolność poruszania się, ale również przez
regenerację – ożywianie odciętych pędów, co znacząco redukuje sposoby walki z
nimi (ja od razu pomyślałam o ogniu). Tak więc niebezpieczeństwo potęguje, jednocześnie wywołując w widzach
wrażenie beznadziejności wszelkiego oporu, nie tylko ostanie się jedynie nielicznych
widzących, władnych stawić czoła tryfidom, ale również ich odporność,
stawiająca ludzkość ze względu na ich ułomną anatomię na straconej pozycji.
Poszczególne starcia z tryfidami rozgrywają się w postapokaliptycznej
scenerii, bo choć ludzkość nie wyginęła w trakcie pamiętnego deszczu meteorytów
ulice wielkich miast są niemalże całkowicie wyludnione i zanieczyszczone.
Jedynie nieliczni po omacku snują się po ulicach szukając bezpiecznej
przystani, a wszędzie jak okiem sięgnąć zalegają porozbijane pojazdy. Dzięki
długim ujęciom owej nieprzyjaznej scenerii, wyglądającej niczym obraz jakiegoś
kataklizmu naturalnego, operatorzy natchnęli wątek przewodni niezapomnianą aurą
zagubienia i rychłego upadku ludzkości. W tych trudnych czasach pojedyncze jednostki,
które zachowały zmysł wzroku stają się jedyną nadzieją dla swojej rasy, na co
wskazuje już sekwencja mająca miejsce podczas pierwszej wędrówki Billa Masena
po Londynie, kiedy to z pociągu nagle wylegają masy ociemniałych ludzi. Jeden z
pasażerów na wieść o obecności widomej dziewczynki, Susan, wbrew jej woli
zaczyna ciągnąć ją ze sobą. Na ratunek przychodzi Masen i od tego momentu wątek
koncentrujący się na tej dwójce będzie osadzony w tradycji filmów drogi, poza
licznymi atakami tryfidów, kładąc szczególny nacisk na przygnębiającą
konieczność skazywania niewidomych na pewną śmierć, poświęcania jednostek w
imię wyższej konieczności ocalenia ogółu. Równolegle z tymi wydarzeniami śledzimy
równie elektryzujące, klimatyczne i diablo trzymające w napięciu losy
małżeństwa Goodwinów, które zostało zmuszone do zabarykadowania się w latarni
morskiej i odpierania coraz częstszych ataków tryfidów. Smaczku całej sytuacji
przydają liczne wybuchy mężczyzny i uległa postawa jego żony, wskazująca, że w
tym związku to Tom pełni dominującą rolę, że Karen całkowicie podporządkowuje
się jego decyzjom. Odtwórcy ich ról Janette Scott i Kieron Moore, zadowolili
mnie jeszcze bardziej, aniżeli aktor wcielający się w główną postać, Howard
Keel (aczkolwiek i tak najlepiej wypadła młoda Susan, Janina Faye), chociaż
nieco denerwujące było ciągłe podkreślanie nieprzydatności kobiety w sytuacjach
skrajnych, na które reagowała jedynie przeszywającym wrzaskiem, jak zawsze
zdając się na męża. Niemniej relacje pomiędzy tą dwójką, wespół z potęgującym
atmosferę osobliwym wyścigiem z czasem, próbami wynalezienia środka
chwastobójczego, zdolnego unicestwić tryfidy zanim wkroczą do środka angażowały
w równie dużym stopniu, co bardziej urozmaicone przestrzennie oraz treściwie
dramatyczne dzieje Masena i Susan.
„Dzień tryfidów” Steve’a Sekely’ego i Freddiego Francisa to zdecydowanie
jeden z ciekawszych horrorów science fiction, jaki dotychczas obejrzałam. Na fabularny
kształt filmu oczywiście najbardziej wpłynął literacki pierwowzór autorstwa Johna
Wyndhama, ale znakomitą formę (wyłączając kiczowaty prolog) zawdzięczamy
uzdolnionym twórcom, którzy nawet jeśli nieco zmodyfikowali pomysły pisarza to
bez wątpienia zrobili wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby cała historia wypadła
na ekranie nader interesująco i klimatycznie, jeśli nie dla absolutnie
wszystkich widzów to przynajmniej sympatyków horrorów science fiction. I to
głównie im gorąco polecam tę znakomitą pozycję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz