Żenia zleca przekształcenie części byłego sowieckiego schronu
przeciwlotniczego w klub noszący nazwę Fobos. Żeby obejrzeć efekty
dotychczasowej pracy młodych zleceniobiorców pewnego wieczora przyjeżdża
skontrolować obiekt wraz ze swoją narzeczoną Juliją. Podczas, gdy Żenia robi
obchód konsultując się z koordynatorem prac, Romanem, przyszły DJ Mike
niechcący uruchamia mechanizm zamykający drzwi wyjściowe. Na domiar złego Żenia
nieopatrznie odcina dopływ prądu. Nie widząc innej drogi ucieczki młodzi ludzie
decydują się rozbić jedyną ceglaną ścianę, oddzielającą ich od dalszych
pomieszczeń w bunkrze. Okazuje się, że w sąsiadujących pokojach KGB przed laty
torturował i zabijał więźniów, zastawiając schron licznymi śmiercionośnymi
pułapkami. Mimo to młodzi ludzie postanawiają kontynuować poszukiwania wyjścia,
nie wiedząc jeszcze, że bunkier opanował tajemniczy byt, żywiący się ich
strachem.
Rosyjsko-estoński horror Olega Assadulina, oparty na scenariuszu Aleksandra
Shevtsova. Szacuje się, że w przeliczeniu na dolary twórcy „Fobos. Klubu
strachu” dysponowali budżetem opiewającym na dwa i pół miliona, co powinno
wystarczyć do stworzenia godnego uwagi straszaka. Powinno, ale choć rosyjski
reżyser dysponował całkiem pomysłowym zarysem fabuły nie potrafił oddać go na
ekranie na tyle dobrze, żeby zyskać przychylność większej grupy odbiorców. Na
rynek wypuszczono również grę, będącą prequelem filmu, zatytułowaną „1953 – KGB
Unleashed” / „Phobos 1953”, ale nawet ten typ promocji nie przyciągnął przed
ekrany rzeszy spragnionych mocnych wrażeń odbiorców. W efekcie wpływy nawet w
połowie nie pokryły budżetu przeznaczonego na realizację „Fobos. Klubu strachu”,
a produkcja osiadła w pewnej niszy, budząc zainteresowanie nielicznych widzów.
Wspomniałam już, że scenariusz Aleksandra Shevtsova opierał się na pomysłowych
motywach i rzeczywiście tematyka, jaką obrał w kinie grozy jest całkiem
chwytliwa, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że na papierze udało się
absolutnie wszystko. Shevtsov bowiem miał dziwną manierę wtłaczania w usta
bohaterów w zamyśle dowcipnych kwestii, które raz, że jawiły się nazbyt
wymuszenie, żeby mnie rozbawić, a dwa padały również w sytuacjach
niesprzyjających żartom, kłócąc się z aktualnymi wątkami. Poziom merytoryczny
scenariusza zaniżały również prowadzące donikąd, długie konwersacje
protagonistów, które szczególnie jeśli chodzi o roztrząsanie osobistych
problemów w samym sercu koszmaru chyba próbowały dostosować się do często
spotykanego, denerwującego hollywoodzkiego sznytu. Na obronę scenariusza w
małym stopniu przemawia fakt, że poszczególne kwestie nie wydawałyby się aż tak
pretensjonalne, gdyby nie egzaltowani aktorzy bez krztyny talentu i nieudolny
montaż, nierzadko bazujący na raptownych przeskokach z dyskusji w sam środek
koszmaru. Owy koszmar w głównej mierze zasadza się na niemożności wydostania
się z rozległego, obskurnego, starego sowieckiego schronu, pełnego przemyślnych
pułapek i rzecz jasna na złośliwym bycie terroryzującym bohaterów. Wystarczy
sobie przypomnieć chociażby popularny „Bunkier” Nicka Hamma, żeby skonstatować,
że tego rodzaju miejsce akcji nie jest żadną innowacją w kinie grozy, ale ze
schronem w charakterze dawnej siedziby KGB chyba jeszcze w horrorze się nie
spotkałam. Z bunkrem nazistów tak, w „Eksperymencie SS”, ale nie podziemną
siedzibą resortu ZSRR. Inna sprawa, że jakoś szczególnie nie umiłowałam sobie
odniesień do tego konkretnego odcinka historycznego, więc konfrontacja z
owocami minionej działalności KGB szczególnie mnie nie ucieszyła. Nieporównanie
bardziej byłam kontenta z odniesień do ludzkich fobii, mało odkrywczych w kontekście
kina grozy (za przykład niech posłuży choćby „Boogeyman 2”), ale w połączeniu z
okrutnym procederem Sowietów i rolą, jaką owe lęki odgrywają w fabule można
mówić o jako takiej pomysłowości. Co ważniejsze informacja, że w feralnym
bunkrze zagnieździł się byt, żywiący się ludzkim strachem, a więc starający się
przede wszystkim przerazić młodych więźniów, natchnęła scenariusz odrobiną
uroku – treścią nie formą, bo Assadulin konsekwentnie bazował na daleko
posuniętej amatorszczyźnie. Nie brakło oczywiście logicznych niedociągnięć, jak
na przykład wypływająca nagle, bez żadnych wcześniejszych sygnałów, informacja,
że Żenia, cierpi na mizofobię. Ciekawe, że jego lęk dochodzi do głosu dopiero z
chwilą wpadnięcia do dołu pełnego ludzkich kości, ale nie uwidaczniał się
wcześniej w otoczeniu brudnych wnętrz. Wyglądało to tak, jakby spisując
scenariusz w pewnym momencie Shevtsov wpadł na pomysł urozmaicenia akcji
odniesieniami do fobii bohaterów, ale już nie chciało mu się poprawiać wcześniejszych
partii.
Na plus muszę odnotować charakterystykę paru bohaterów, bo nawet biorąc pod
uwagę zdawać by się mogło usilne starania aktorów, celem podkopania ich
wiarygodności, nie pozostałam ślepa na walory urozmaicające warstwę
dramatyczną. Najciekawiej prezentowała się dla mnie relacja Żeni i Julijii
(pirofobia), przez wzgląd na trudny charakter chłopaka. Bogaty, przekonany o
własnej wyższości Żenia niezmiennie przypomina stłamszonej dziewczynie, że jest
od niego zależna, gdyż jedynie on jest w stanie sfinansować jej naukę i
leczenie siostry Julijii. Jego wybranka przez większą część seansu ogranicza
się jedynie do przytakiwania narzeczonemu i cichego popłakiwania po kątach, ale
z czasem zwraca uwagę na budowlańca, Saszę (cierpiącego na filofobię), co
generuje ciekawy konflikt w tym trójkącie. Z kolei tak typowa dla teen hororów rola żartownisia przypadła
w udziale Mike’owi (atelofobia), ale akurat jego infantylne wybiegi na moim
przykładzie nie przyniosły zamierzonego skutku, zamiast bawić jedynie żenując.
Poza Żenią i Juliją w bunkrze znajduje się jeszcze jedna para: borykający się z
nekrofobią Roman i jego jasnowłosa wybranka Ira (skolesofobia), która
prezentowała sobą kolejny pospolity w kinie grozy typ elegantki z niskim IQ.
Tak więc najlepszą reprezentantką płci pięknej okazała się Wika (akwafobia),
zafascynowana czarną magią Gotka, służąca za swoisty przewodnik po sferze
nadnaturalnej, która uwidacznia się głównie w pnączopodobnym wzorku wykwitającym
na ścianach, ilekroć byt gnieżdżący się w bunkrze straszy, któregoś z więźniów.
Był to sposób obrazowania konsumpcji ludzkiego strachu, który w zamyśle miał
potęgować atmosferę zagrożenia, może nawet niepokoić odbiorców, ale jak już
niejasno nadmieniłam reżyser „Fobos. Klubu strachu” nie miał pojęcia, jak
należycie budować klimat grozy, o straszeniu czymkolwiek już nie wspominając.
Nawet dysponując tak nośnym w horrorze miejscem akcji, które przecież winno generować
iście klaustrofobiczną aurę nie zdołał wykrzesać jakiejkolwiek wizualnej
widowiskowości dla osób preferujących nastrojowe straszaki. Wydawać by się więc
mogło, że skoro Assadulin nie wykazuje żadnych zdolności w kierunku
klimatycznego horroru o podłożu nadprzyrodzonym to sprawdzi się chociaż w
warstwie gore, wszak jak można się
tego spodziewać wkrótce protagoniści będą sukcesywnie eliminowani przez… coś
gnieżdżące się w starym schronie. A jednak nie, jednak twórcy „Fobos. Klubu
strachu” postanowili uderzyć w jedną stylistykę, ograniczając rozlew krwi do
absolutnego minimum. W ten oto sposób jedynymi elementami, które utrzymywały mnie
przed ekranem były fobie głównych bohaterów i ich wzajemne relacje, czyli
prawie nic, jeśli idzie o gatunek horroru. Za to zakończenie scenarzyście się
udało, przynajmniej w kontekście elementu zaskoczenia, bo tak na dobrą sprawę
nie jest to żadne novum.
Rosyjsko-estoński eksperyment w reżyserii Olega Assadulina właściwie mnie
nie rozczarował, bo też nie spodziewałam się po nim niczego godnego uwagi.
Kilka elementów nawet miło mnie zaskoczyło, ale to zdecydowanie za mało, żebym
uważała seans „Fobos. Klubu strachu” za udany. Drobne poprawki w scenariuszu i
zmiana ekipy na taką, która potrafi wczuć się w estetykę horroru być może przyczyniłyby
się do stworzenia naprawdę wartościowego widowiska, ale w takim wydaniu
pozostaje mi jedynie przekonanie o zaprzepaszczonym potencjale.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz